fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

Marek Leśniewski to jedyny polski zwycięzca Paryż-Roubaix (fakt, że amatorskiego) i dwukrotny medalista imprez mistrzowskich (igrzyska olimpijskie w Seulu 1988 i mistrzostwa świata w Chambery 1989). W drugiej części wywiadu z nim przeczytacie m.in.: 

  • Czy mógł przejść na zawodowstwo wcześniej
  • Jak wygrał wyścig z zerwanym więzadłem barkowym
  • O wygranej w “Piekle Północy”

Choć rozmawiamy w budynku grudziądzkiej Stali, to pan swoją karierę rozpoczynał w Bydgoszczy, w tamtejszym Romecie…

No, tak dokładniej, to Młodzieżowym Domu Kultury, który był podsekcją Rometu. Pan Marian Szirockiego szkolił młodzików, a ci później od razu szli do Klubu Sportowego Romet. Znam nawet dokładną datę zapisania mnie do tego klubu – 28 września 1976 roku – wciąż mam u siebie dokument potwierdzający ten fakt. Po raz pierwszy ścigałem się jednak kilka miesięcy później – w kwietniu 1977. Od razu wygrałem! A w drugim roku młodzika na 32 starty, odniosłem aż 30 zwycięstw, za to przegrałem mistrzostwa Polski z Bogdanem Woszczyną, a potem ten sam kolarz pokonał mnie w jeszcze jednym wyścigu.

Wtedy z moich rywali najgroźniejszy był on i… Mieczysław Karłowicz. Nasza trójka całkowicie zdominowała wtedy rywalizację w Polsce w tej kategorii wiekowej. Jednak roczniki 1962/63 to generalnie był wysyp talentów. Marek Kulas, Paweł Bartkowiak, Zdzisław Wrona, Zbigniew Ludwiniak, Zenon Jaskuła, Sławomir Krawczyk Czesław Rajch, Andrzej Sypytkowski…

No tak, każdy z nich odnosił później sukcesy – przynajmniej w kraju. A pan kiedy poczuł, że jest jednym z najlepszych kolarzy w Polsce już na poziomie elity? To było Tour de Pologne 1985?

Powiem szczerze, że nie pamiętam już dokładnie, czy faktycznie tak było. Jednak 1985 rok faktycznie kojarzy mi się z dwiema rzeczami – występem w Tour de Pologne i brakiem powołania na mistrzostwa świata [o przyczynach pisaliśmy dokładniej w poprzedniej części – przyp. red.]. Tego drugiego było mi bardzo szkoda, bo przecież “Piasek” zdobył wtedy mistrzostwo.

A Tour de Pologne? Od początku dobrze mi szło. Byłem drugi czy trzeci w prologu, a wygrał Zenek Jaskuła. Później on się pogubił na wiatrach, a ja znowu zameldowałem się w czołówce, zostałem liderem i jeszcze jakiś etap wygrałem. A na dzień przed zakończeniem imprezy zaatakowałem i samotnie dojechałem na stadion Stali Gorzów, gdzie była ulokowana meta jednego z etapów. Zostałem nagrodzony rundą honorową – nie na rowerze, a na… motocyklu.

Normalnie, ówczesna gwiazda drużyny żużlowej – Edward Jancarz, wzięła mnie na motor i tak przejechaliśmy dookoła bieżni. Byłem przerażony. Miałem długie nogi, to na zakrętach tarłem nimi po nawierzchni. Ja mu krzyczę: “Wolniej, wolniej!”, a on nie dość, że nie zwalnia, to jeszcze unosi koło motocykla do góry i robi świecę.

Niech zgadnę, to właśnie wtedy odniósł pan tę kontuzję, która wykluczyła go później z mistrzostw świata!

Nie, tam wszystko odbyło się bezpiecznie. Edward to był zawodowiec. Ale kontuzję faktycznie złapałem już kilkanaście godzin później. Niedziela to był ostatni dzień wyścigu, ale rozgrywano wtedy dwa etapy. Najpierw była czasówka i jadąc na start, sczepiłem się ze Sławkiem Podwójniakiem – chyba ja swoją klamką od hamulca zahaczyłem jego kierownicę i ostatecznie obaj wylądowaliśmy na ziemi.

On poleciał na lewo i rozbił sobie głowę, a ja poleciałem na prawo i zerwałem sobie więzadła w obojczyku. To była poważna kontuzja, ból był bardzo mocny, ale jest czasówka, trzeba jechać. Pytam Prezesa Rusina, który z zawodu był ortopedą, co robić, a on: “Dobra, wsiadaj na rower”. No to wsiadam, puszczam kierownicę, a on mnie obwiązuje tymi wszystkimi bandażami. Było ciężko. Tam, na drodze ze Strzelec Krajeńskich do Gorzowa było mnóstwo kostki, więc trochę trzepało rowerem, ale miałem w głowie tylko jedną myśl – wygrać. No i sobie ostatecznie poradziłem – byłem trzeci i obroniłem pozycję lidera. Został już tylko jeden etap – kryterium w Gorzowie Wielkopolskim, pamiętam że był tam podjazd.…

Marek Leśniewski i Ryszard Szurkowski po etapie jazdy indywidualnej na czas Tour de Pologne 1985
fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

A to nie był już etap przyjaźni?

Rzeczywiście, często ostatni dzień wyścigu to był etap przyjaźni – zwłaszcza na Wyścigu Pokoju czy w wielkich tourach, ale w Dookoła Polski czasami też. Premie rozdzielali między sobą wówczas ostatni kolarze klasyfikacji generalnej, a do mety dojeżdżał spokojny peleton. Lider nie musiał się niczym przejmować. Wtedy było jednak inaczej. Organizatorzy przygotowali tam kryterium z podjazdem na osiedle. Bywało trudno, rywale widząc że się trochę męczę starali się odrobić straty, ale moja drużyna dała na szczęście radę wszystkiego dopilnować i w efekcie do mety dojechał cały peleton, a ja nie musiałem się martwić odjazdami – w przeciwnym wypadku mógłbym mieć kłopoty ze zwycięstwem.

Problem pojawił się dopiero podczas dekoracji, gdzie nie byłem w stanie ubrać koszulki lidera! Okazało się, że przez te zerwane więzadła barkowe nie jestem nawet w stanie odpowiednio ustawić rąk [relację z ostatniego etapu tamtego wyścigu Lech Cergowski zatytułował: „Lider nie mógł nawet podnieść rąk” – przyp. red.]. Później pojechałem do szpitala, włożyli mnie do takiej gipsowej zbroi, ale… nie miałem jej długo. Bolało mnie wszystko tak bardzo, że w końcu nie wytrzymałem. Rozciąłem ją sobie w nocy i zostawiłem w wannie.

Miał pan wtedy 22 lata, a więc przed panem była jeszcze cała kariera. Jak to się stało, że później nie udało się już powtórzyć tego sukcesu?

Najbliżej byłem w 1987 roku, gdy wygrał Zbigniew Piątek, ale o tym już panu opowiadałem… [więcej na temat tego wyścigu przeczytasz TUTAJ]. Nie startowałem też wcale tak wiele razy – tylko sześć, więc tych okazji nie było wcale tak dużo. Jednak po transferze do Francji przyjeżdżałem do Polski trzykrotnie i bywałem w czołówce. Raz nawet zająłem 2. miejsce, za Darkiem Baranowskim. Jak później ktoś tworzył taki ranking najlepszych kolarzy w historii Tour de Pologne, sumując jakoś miejsca, które się zajmowało, zwycięstwa, dni na pozycji lidera itd., to byłem w nim dość wysoko.

Ostatnie z tych wyników przypadły na czasy, gdy jeździł pan już w barwach grupy zawodowej, a więc od 1994 roku. Tymczasem pańscy koledzy – Halupczok i Jaskuła trafili do jeżdżącego w najwyższej dywizji Diana-Colnago już w 1990. Pan też mógł zostać zawodowcem wcześniej?

W zasadzie, to ja mogłem to zrobić już w 1987, Polska otrzymała wtedy 50 rowerów Gitane za to, że my – sześciu zawodników z Polski, pojechaliśmy do Paryża, do takiej grupy amatorskiej – ACBB. Dobrze nam tam szło, a ja nawet wygrałem jedną etapówkę, czym wszystkich zaskoczyłem. Tam się ścigali naprawdę mocni zawodnicy, a że szef ACBB był kolegą Stephena Roche’a [który jest wychowankiem tego zespołu – przyp. red.], to napisał do niego, żeby mnie polecić.

Dostałem więc propozycję, żeby podpisać kontrakt z Fagorem. Był tylko jeden warunek – musiałem zostać we Francji i poprosić o azyl. Dopiero po 2 latach mógłbym jednak ubiegać się o “połączenie rodzin” i sprowadzenie tam mojej żony i syna. Zrezygnowałem, bo nie chciałem ich zostawiać, tym bardziej, że synek miał trzy latka.

Bał się pan, że gdyby podjął pan inną decyzję, rodzina mogłaby mieć przez to jakieś problemy?

Raczej nie, bo choćby Bogdan Madejak, pracujący wtedy w ACBB inicjator tego naszego wyjazdu, był w podobnej sytuacji i jemu udało się w końcu do Francji swoją rodzinę ściągnąć. Zresztą, to się wydarzyło podczas mojego pobytu tam. Widziałem, że było to możliwe, ale ja nie chciałem zostawiać rodziny, szczególnie syna, na tak ważnym etapie jego rozwoju. Chciałem widzieć, jak rośnie.

Zresztą, to nie była jedyna taka moja decyzja. Później, na koniec mojego pobytu w Legii, trener Trochanowski zadał mi pytanie, co chcę dalej robić. Chciał wiedzieć, czy zamierzam zostać w Legii, czy wrócić do Rometu. Jeżeli bym został z nimi, to przy wyjściu z wojska mógłbym być już zawodowym żołnierzem, a w przypadku odejścia, pozostałby mi tylko stopień szeregowca.

Postanowiłem wrócić do Bydgoszczy i być może dobrze się stało, bo kto wie, czy gdybym był tym zawodowym żołnierzem, to nie trudniej byłoby mi wyjechać później do Francji. Żołnierzom pozwalano uprawiać sport, ale trzeba było się stawiać w jednostce i tak dalej. I dla sportowców nie było pod tym względem wyjątków. No ale z drugiej strony, gdybym wtedy się na to zdecydował, to dziś mógłbym liczyć na emeryturę wojskową.

Jednak za każdym razem, kiedy zadaję sobie podobne pytania, mówię sobie, że przecież zawsze podejmowałem najlepszą decyzję, według swojej wiedzy na tamten moment. Dlatego nawet jeśli później okazało się, że sprawy nie potoczyły się po mojej myśli. Nawet jeśli dana decyzja przyniosła złe skutki, to trudno, nic się z tym już nie da zrobić. Takie jest życie. To jest ciągłe podejmowanie decyzji i zawsze robi się wszystko, by było jak najlepiej.

W 1989 przez swoją chęć przejścia na zawodowstwo zostałem nawet… zawieszony. W Kielcach powstawała grupa Exbud, do której chcieli przejść wszyscy najlepsi zawodnicy. W tym gronie byłem też ja, ale niestety Polski Związek Kolarski nie chciał się zgodzić, żeby kolarze, będący częścią drużyny, która zdobyła srebrny medal w Seulu, zostali zawodowcami. Wszystko dlatego, że wierzyli w możliwość zdobycia kolejnego medalu – tym razem na mistrzostwach świata w Chambery [No i się udało, o czym rozmawialiśmy już w poprzedniej części – przyp. red.].

Mimo wszystko złożyłem pismo do Rometu, że proszę o zwolnienie mnie z kontraktu. Prezes klubu odpowiedział mi wtedy: “Po moim trupie” i trochę się pokłóciliśmy. Efekty tej kłótni były takie, że mnie wtedy klub zawiesił na rok, ale zawieszenie wcale nie poskutkowało brakiem startów. W koszulce klubowej oczywiście nie występowałem, ale za to w kadrze narodowej pojawiałem się raz za razem. To sezon, w którym zaliczyłem najwięcej startów zagranicznych – Norwegia, Włochy, Francja, Niemcy – wszędzie, bo w Polsce w zasadzie nie mogłem startować, skoro tam był wyłącznie Wyścig Dookoła Polski [wówczas oficjalna nazwa Tour de Pologne – przyp. red.].

Gorsze było to, co wydarzyło się później – wówczas prezes Rometu wystosował do PZKol prośbę o przedłużenie zawieszenia o kolejny rok. Na szczęście odpowiedź prezesa była prosta – prośba nie ma żadnego uzasadnienia, ponieważ ja jestem zawodnikiem sumiennym i przydatnym. Podanie zostało więc odrzucone, ale mi było trochę przykro, że macierzysty klub mnie tak potraktował.

Do Exbudu pan jednak ostatecznie nie trafił, a drużyna szybko przestała istnieć.

Tak, to był smutny koniec, bo w ostatnich tygodniach istnienia drużyny była jeszcze kradzież ciężarówki z rowerami marki Gianni Motta. Szkoda, bo to była pierwsza polska grupa w zawodowym peletonie, ale jakoś nie udało jej się w nim zadomowić. No ale polskie nazwy z peletonu nie zniknęły całkowicie, bo ekipa, do której przeszedł “Achim” – Lampre, miała polskiego sponsora – firmę Animex.

Upadek Exbudu musiał być dla pana złą wiadomością, skoro chciał pan tam zakotwiczyć. Był pan w stałym kontakcie z włodarzami tego zespołu?

Tak właściwie, to w ogóle się z nimi nie kontaktowałem. To pismo do Rometu złożyłem jeszcze przed jakimkolwiek kontaktem z Exbudem. No a później, jak już byłem zawieszony, to nie było sensu z nimi rozmawiać. Takie zresztą było wtedy po prostu prawo. Zawodnik miał być dyspozycyjny dla kadry (czytaj, być amatorem) do 26 roku życia, a potem był już stary, to mógł sobie iść, gdzie mu się podobało.

fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

W 1994 roku został pan zawodowcem. Kiedy dowiedział się pan o zainteresowaniu ze strony grupy zawodowej?

Właściwie to ja nie przeszedłem do grupy zawodowej. Ja już w niej byłem. Nasza grupa się nazywała Club Municipale d’Aubervilliers. I na początku byliśmy klubem amatorskim. Dopiero po tym, jak wygraliśmy w 1993 roku Puchar Francji Mavica, to szefowie zespołu postanowili, że przejdziemy stopień wyżej i staniemy się grupą zawodową. Zresztą, ta grupa istnieje nadal, ma 40 lat i być może jest nawet najstarszą we Francji, a już na pewno jedną z najstarszych [Ag2R ma krótszą historię, podobnie jak Groupama-FDJ i Cofidis – przyp. B.K.].

Aubervilliers do miasteczko stykajace się granicami z Paryżem, w departamencie 93 – Sekwana-Saint-Denis – stąd nazwa Aubervilliers 93. Ja mieszkałem w Ardenach [chodzi  dokładniej o francuski departament znajdujących się w górach kojarzonych przez kibiców kolarstwa głównie z Belgią, Liege-Bastogne-Liege i Strzałą Walońską – przyp. red.] i co tydzień, właściwie w każdy piątek, jechałem stamtąd pociągiem 250 kilometrów do Paryża, na Dworcu Wschodnim wysiadałem, tam jeszcze przejechałem parę stacji metrem i byłem w klubie, a później, po wyścigu wracałem, no chyba że przerwa między startami była na tyle krótka, że trzeba było zostać.

Ciekawe było to życie na walizkach. Regularnie spałem, jadłem w klubie, a w wolnych chwilach mogłem sobie pojechać na rowerze do położonego 6 km dalej Paryża i poznawać to piękne miasto. Zresztą, robię to do dziś, bo utrzymuję kontakt z tamtymi ludźmi, m.in. ze Stephane’m Jalavetem, który wciąż jest szefem ekipy. Jak w zeszłym roku byliśmy z żoną we Francji, na Tour de France kobiet (bo prowadzi również grupę kobiecą) to sobie trochę powspominaliśmy. W pewnym momencie zaprosił do rozmowy mechanika i masażystę i mówił: “Patrzcie, to jest Marek – nasz były zawodnik. To także dzięki niemu zostaliśmy ekipą zawodową”. I ja w tej właśnie ekipie byłem kolarzem zawodowym w latach 1994-96.

Całą karierę spędził pan w Aubervilliers?

Nie, zaczynałem w innym zespole. W 1989 roku po mistrzostwach świata w Chambery prezydent klubu – Velo Club Nouzonville, Guy (Genek) Kasak – syn polskich emigrantów, powiedział prezesowi Rusinowi, że chciałby kogoś z tej czteroosobowej drużyny w swoim zespole. No i prezes stwierdził, że pójdzie Leśniewski. Pojechałem więc do Polski, oddałem służbowy paszport, wziąłem prywatny i pojechałem. Najpierw na półtora miesiąca, a później dogadałem się, że wracam w przyszłym roku w marcu.

Pozostałem tam do końca 1992 roku. Wtedy francuska federacja nałożyła na kluby ograniczenie, w myśl których w danym klubie może być tylko jeden kolarz z zagranicy. Później to się jeszcze zmieniło, bo weszliśmy do Unii, więc takich ograniczeń być nie może, ale wtedy przez jakiś czas tak właśnie było. I ten przepis mógł być stworzony właśnie z myślą o Polakach, których wtedy we Francji było bardzo wielu i którzy bardzo dobrze sobie radzili.

Ale to nie przeszkodziło mi w podpisaniu kontraktu z jeszcze lepszym zespołem. Wszystko dzięki naszym wynikom w Pucharze Francji. My – mały klub, który składał się z zaledwie sześciu kolarzy, byliśmy po kilku seriach na czele całego cyklu. Pierwszy wyścig wygrał dziewiętnastolatek – Emmanuel Magnien [później odniósł kilka większych sukcesów w peletonie zawodowym – przyp. red.], który się u nas ścigał, a ja byłem drugi. Tam był taki numer, że końcówka prowadziła po bardzo krętej trasie i ja w odpowiednim strategicznie momencie dałem mu znać, że to czas na atak. Wszyscy popatrzyli się na mnie, a on zrobił lukę, której nie udało się już zespawać. No a po tym wszystkim był jeszcze finisz, który zakończyłem na drugim miejscu. Wspaniały zespołowy sukces.

Później była kolejna impreza – GP Louison Bobet. Ja wygrałem, Emmanuel był 10. – znów umocniliśmy się na pozycji liderów. Później było GP de Saint-Etienne i poszło nam nieco gorzej, ale i tak ja byłem drugi, a Emmanuel, z tego co pamiętam, też był gdzieś wysoko, chyba w pierwszej dziesiątce. I tak po trzech-czterech wyścigach byliśmy liderami.  Tylko że później było Paryż-Roubaix i nawet nie mogliśmy wystartować.

Dlaczego?

Nie mieliśmy nawet pełnego składu. Emmanuela powołali na jakiś wyścig francuskiej reprezentacji, kilku innych też i przez to nie mieliśmy jak wystartować. Z podobnych powodów nie wystartowaliśmy również w kolejnych Pucharach Francji. Przez jakiś czas jeszcze utrzymaliśmy prowadzenie, francuska prasa była pełna podziwu, że taki malutki klub z Ardenów tak dobrze sobie radzi, ale w końcu te lepsze ekipy nas wyprzedziły. A na podsumowaniu sezonu w Pucharze Francji podszedł do mnie prezes Aubervilliers, zagadał i ostatecznie podpisałem z nimi kontrakt.

I tam w końcu ten Puchar Francji udało się panu zdobyć.

No tak, w Aubervilliers udało nam się to osiągnąć. Wygrałem Paryż-Roubaix, Paris – St.Quentin i jakieś jeszcze klasyki, do tego kilka etapów prestiżowych wyścigów, moi koledzy też dołożyli sporo od siebie i faktycznie wygraliśmy. W nagrodę szefostwo ekipy postanowiło nas przemianować na ekipę zawodową, choć innym drużynom było to bardzo nie w smak.

Na początku, mimo zmiany statusu nie nazywali nas “Professionel”, a “Promotionel”. W ich oczach nie byliśmy więc drużyną zawodową, a po prostu taką, która ma promować kolarzy do grup zawodowych. My faktycznie taką drużyną byliśmy wcześniej, ale od 1994 roku już nie. Startowaliśmy nawet w Tour de France – sam wystąpiłem w tym wyścigu w 1996 roku, ale niestety w Alpach miałem problemy żołądkowe i w efekcie nie zmieściłem się w limicie czasu.

A najciekawsze jest to, że początkowo wszyscy myśleli, że ja przyjechałem przed upływem tego limitu, bo on początkowo ustalony był na 11 procent. Chyba dopiero później, jak już wyniki były znane, to zasady trochę zmieniono. Na początku ten etap klasyfikowany był jako falisty, ale okazało się, że wygrał go Abdużaparow. A nie może być przecież tak, że Abdużaparow wygrywa etap falisty, więc zmieniono go na etap płaski. A skoro tak, to i limit czasu został zaostrzony z 11 na 9 procent i w efekcie z niego wypadłem*.

* Wspomniany etap rzeczywiście wygrał Abdużaparow – wówczas jeden z najlepszych sprinterów na świecie. Co ciekawe wcale nie po finiszu, a po solowym odjeździe. Większość kolarzy, z którymi zwykle rywalizował na finiszu, wtedy zakończyła etap w grupetto 6 minut dalej. Marek Leśniewski stracił do Uzbeka 36 minut i 51 sekund i był jednym z trzech kolarzy, którzy nie zmieścili się w limicie czasu. Nie zabrakło mu jednak wiele do tego, by utrzymać prawo, do kontynuowania wyścigu. Dwie minuty przed nim finiszował George Hincapie, któremu organizatorzy zezwolili na start w kolejnym etapie.

Chciałbym jeszcze wrócić do tamtego Paryż-Roubaix dla amatorów, który pan wygrał w 1993. Czy on na tle innych wyścigów dla amatorów był tak ważny jak ten “prawdziwy” Paryż-Roubaix dla zawodowców?

To na pewno był bardzo prestiżowy wyścig, o czym świadczy już samo to, że w Pucharze Francji punkty za ten wyścig liczone były podwójne. Tak jak za zwycięstwo w większości wyścigów zaliczanych do Pucharu Francji przyznawano 50 punktów, tak za “Piekło Północy” dostawało się ich aż 100.

To był taki sam wyścig, jak dla zawodowców, z jedną tylko różnicą. Zawodowcy zaczynali w Compiegne i mieli 100 km dojazdu do pierwszego bruku, a my startowaliśmy 60 km dalej, 40 km przed pierwszym brukiem. A później przejeżdżaliśmy te same sektory, co zawodowcy. Ja wtedy wygrałem nie tylko cały wyścig, ale też klasyfikację bruków.

Było coś takiego, jak klasyfikacja bruków?

Tak, było 25 sektorów i na zakończenie każdego dostawało się punkty. Ja wygrałem, do mety dojechałem sam, a że na drugim miejscu był też mój zespołowy kolega, to uzbieraliśmy tam wtedy 170 punktów, które okazały się później kluczowe w rywalizacji o końcowe zwycięstwo w klasyfikacji.

A wy po przejściu na zawodowstwo rzeczywiście przestaliście promować młodych zawodników? Czy może dalej pełniliście taką rolę? 

Pełniliśmy, ale jednocześnie zaczęliśmy ściągać doświadczonych kolarzy. W 1998 roku mieliśmy u siebie m.in. Wiaczesława Dżawaniana – zwycięzcę Tour de Pologne z 1996, a w 1997 Miguela Arroyo – 4. w Tour de Suisse. Zresztą, dzięki Miguelowi zostaliśmy później zaproszeni na Wyścig Dookoła Meksyku.

Polscy kolarze, którzy ścigali się we Francji bardzo lubią opowiadać o swoich przewagach nad miejscowymi, a także o tym, jak oddawali im zwycięstwa. Panu też się to zdarzało?

Przypomniał mi pan teraz taki wyścig – Paryż-Connerre. Peleton cały czas się rwał, szarpał. W pewnym momencie pojechaliśmy w ośmiu i tak uciekaliśmy przez wiele kilometrów. A pogoda była dosyć zmienna – raz padało, raz wychodziło słońce i cały czas trzeba było podjeżdżać do samochodu aby brać i oddawać kolejne ubrania. Stawka wyścigu była bardzo wysoka – ten, kto go wygrał, znacząco zwiększał swoje szanse na podpisanie zawodowego kontraktu. W końcówce wyścigu jechało ze mną kilku uzdolnionych młodych francuskich kolarzy którzy bardzo chcieli ten wyścig wygrać i wiedzieli, że staremu zawodnikowi jakim wtedy byłem zwycięstwo nie pomoże w rozwoju kariery i będzie jakimś kolejnym zwycięstwem. Dla nich zaś sukces mógłby stać się ewentualną trampoliną do rozwoju.

Pamiętam, że „bardzo chcieli wygrać” ale ja miałem swoje zasady których się trzymałem, człowiek bez zasad nie ma dla mnie żadnej wartości.

Ok, czyli sam nigdy pan nie oddał nikomu zwycięstwa?

Mogę powiedzieć, że pomagałem w wygrywaniu – nawet uchodziłem za takiego zawodnika, dla którego zwycięstwo nie jest wcale najważniejsze, ale tylko wtedy, gdy ten drugi kolarz jeździł ze mną w drużynie. Pamiętam taki wyścig, gdy odjechałem z takim jednym młodszym zawodnikiem z mojej ekipy. Wyścig był w jego regionie,  więc pomogłem mu w zwycięstwie widząc jego dobrą dyspozycję i zaangażowanie. Trzeba zwrócić uwagę na fakt, że obaj odjechaliśmy od peletonu, który nie robi nikomu prezentu, co potwierdza że mój kolega klubowy był bardzo dobrym zawodnikiem. Miałem 36 lat, a dla jego kariery tamta wygrana mogła się później okazać kluczowa. Zresztą, w ten sposób udało nam się sięgnąć po więcej zwycięstw – raz pomogłem jemu, raz komu innemu. Wszystko jednak odbywało się wewnątrz ekipy.

Te liczne wycinki, z gazet, które mi pan pokazuje, świadczą o tym, że faktycznie był pan we Francji, przynajmniej w kolarskim świecie, postacią o wypracowanej renomie. Zauważyłem jednak, że Francuzi mimo to mieli problem z pańskimi personaliami. Nie tylko z nazwiskiem, ale nawet z imieniem. W wycinkach widzę, że – raz nazywali pana Mareck, innym razem Markus, a jeszcze kiedy indziej, Marius.

No tak, dużo było tych kombinacji. A raz było nawet tak, że na kresce powiedziano mi, że wygrałem wyścig, a po wszystkim okazało się, że po sprawdzeniu zdjęć z finiszu decyzję zmieniono. Dostałem od organizatorów list, w którym przepraszano mnie za całą sytuację, ale… nawet tam pojawił się błąd w moim nazwisku.*

*Uczciwie należy jednak przyznać, że nie była to bolączka wyłącznie dziennikarzy francuskich. Nawet zdjęciu z jednego z australijskich wyścigów, które podesłał mi mój pan Marek, Zbigniew Spruch jest podpisany jako Zignef Spruch. Polacy też regularnie się mylili. Czytując stare “Przeglądy Sportowe” niejednokrotnie zdarzało się, że nazwisko jednego zagranicznego kolarza było zapisane na 3 różne sposoby. Prawdopodobnie wynikało to z braku tak powszechnego jak dziś dostępu do danych

fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

A co się stało, że po sezonie 1997 postanowił pan odejść?

To nie do końca tak, że odszedłem. Zostałem członkiem drużyny amatorskiej prowadzonej przez ten sam klub. Zaproponowali mi dobry kontrakt w roli jeżdżącego dyrektora sportowego. Pomagałem, motywowałem, pokazywałem, na czym polega kolarstwo, regeneracja, trening. Lubiłem też powtarzać chłopakom, że “forma nie świnia – kiedyś przyjdzie”. Chodziło o to, że jeśli prowadzisz się dobrze, dobrze trenujesz, dobrze się regenerujesz, to nie masz się czym martwić. Nawet jeśli aktualnie jesteś bez formy, to pamiętaj: Ona kiedyś przyjdzie. Po prostu musi. A jeśli prowadzisz się źle, hulasz, nie przykładasz się do treningów, zarywasz nocki, to nie licz na cuda. Nawet jeśli w tym momencie dobrze ci idzie.

Oczywiście rola mentora to jedno, ale ja też ustalałem strategię na wyścigi, prowadziłem obserwację z peletonu i na bieżąco reagowałem na sytuację. Zresztą, po krótkim czasie wszyscy – nie tylko moi chłopcy, że jak Leśniewski podnosi rękę, to trzeba szybko ruszyć do przodu, a jeśli podnosi dwie, to już jest “ogień w baraku” i trzeba lecieć najszybciej, jak się da.

Pokazywałem im też, że jeśli coś się wcześniej zaplanuje i przemyśli, to później dostaje się pozytywne skutki. Przed jednym wyścigu pojechaliśmy na metę jego ostatniego etapu i ja wtedy powiedziałem im, co trzeba zrobić, żeby doprowadzić mnie do zwycięstwa. Cztery dni później posłuchali mnie – zrobili dokładnie to, o co prosiłem, co sprawiło, że faktycznie wygrałem.

W 2001 roku zdobyliśmy razem tytuł mistrza Francji w jeździe drużynowej na czas. Sami młodzi chłopcy – większość 19-20 lat, niektórzy po 23. Można powiedzieć, że to właśnie ja ich do tego doprowadziłem. A po wszystkim jeden z dziennikarzy mnie zapytał:

– Panie Marku, jak to jest mistrzem Francji?

– Cudownie, tym bardziej, że jestem Polakiem

Moje podejście okazało się skuteczne także na dłuższą metę, bo chłopcy trafiali później do Credit Agricole, Cofidisu i innych czołowych francuskich zespołów. Potrafiłem ich poprowdzić tak, że odnosili niezłe wyniki w amatorach, ale jednocześnie nie byli wypaleni. Dziś są mi wdzięczni i jak jeżdżę do Francji, to cieszą się na mój widok i mówią: “Ca va, capitain?”

Marek Leśniewski i Aubervilliers93 mistrzami Francji 2001
Fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

A pamięta pan, co to za zawodnicy?

Niels Brouzes, Nicolas Meunier, Alex Chouffe, Cedric Jourdan, Eric Leblacher [ten ostatni spędził nawet pięć lat na poziomie pierwszej dywizji – przyp. red.]. Mogłem śledzić ich kariery po tym, jak moja zakończyła się w 2001 roku, gdy miałem 38 lat. Mogłem się jeszcze ścigać, w ostatnim roku wygrałem chyba z 15 wyścigów, ale mój kolega – szef ekipy, powiedział mi kiedyś bardzo mądre zdanie: “Marek, pamiętaj, baw się w kolarstwo, ale jak zaczynasz czuć, że niszczysz swoje zdrowie, to po prostu z tym skończ. No i go posłuchałem, bo to już nie było to.

Czym się to objawiało? Zaczął pan częściej niż kiedyś łapać kontuzje.

Nie, ale czułem, że mój 38-letni organizm nie regenerował się już tak, jak kiedyś. NIe podobało mi się to, jak wygląda mój tydzień. W niedzielę kończę wyścig, w poniedziałek wracam do domu, nie wsiadam na rower, we wtorek nie wsiadałem, bo mnie wszystko bolało, w środę mała przejażdżka, w czwartek jakiś trening, a w piątek trzeba było jechać na wyścig.

Uznałem, że to nie ma sensu – co to za kolarz, który nie może wykonać w tygodniu pełnej jednostki treningowej? Nie można żyć w rytmie od wyścigu, do wyścigu. Takie coś musi się prędzej czy później odbić na zdrowiu. Dostaje serce, cały układ krążenia. Trzeba było to skończyć. To była dobra decyzja. Byłem kolarzem przez 25 lat, uzbierałem 25 kolarskich licencji i od początku do końca czułem satysfakcję z tego, co robiłem.

No i cieszę się, że dalej jestem związany z kolarstwem. Byłem dyrektorem sportowym PZKol, pracowałem z najlepszymi polskimi kolarzami, a od niedawna jestem zaangażowany w pomoc przy rozwijaniu UKS-u Dziewiątki Bydgoszcz. Może mnie to zmotywuje do tego, żeby wrócić do trochę częstszej jazdy na rowerze.

A w Stali się pan udziela? W końcu mieszka pan w Grudziądzu

W zasadzie to nie w samym Grudziądzu, a 10 kilometrów dalej. I nie widzę za bardzo sensu w tym, żeby się w to angażować. Znam działaczy tego klubu i widzę jak dobrą robotę tutaj wykonują. Adam Sieczkowski świetnie wykorzystuje warunki które dostał w Grudziądzu i myślę, że teraz to tutejsze Centrum Kolarskie które stworzył może być wzorem dla innych kolarskich ośrodków. Efekty widać w ogromnej ilości medali z Mistrzostw Świata, Mistrzostw Europy i Mistrzostw Polski we wszystkich kategoriach wiekowych które zdobyli sportowcy ALKS Stal Grudziądz.

Fajnie byłoby, gdyby kiedyś udało nam się coś podobnego stworzyć w Bydgoszczy. Wciąż jeżdżę tam bardzo regularnie, do mamy, która tam mieszka i zaangażowałem się w pomoc przy budowie UKS “Dziewiątka”, bo do niedawna w Bydgoszczy nie było żadnego klubu kolarskiego. Romet padł wraz z upadkiem zakładu rowerowego, który go sponsorował – klub nie podążył za zmianami strukturalnymi. MDK Bydgoszcz stał się malutkim klubikiem. Na początku marca UKS “Dziewiątka” była na zgrupowaniu w Hiszpanii, niedługo zaczynają sezon w Sobótce, więc to wszystko zaczyna się rozkręcać. Aktualnie największym problemem klubu jest samochód a właściwie brak tego samochodu. Stwarza to głównie problem przy zabezpieczeniu treningów młodych kolarzy i wyjazdach na zawody.

Tamta deklaracja sprzed chwili, że chce pan wrócić do częstszej jazdy na rowerze oznacza, że ostatnio jeździł pan rzadziej?

No u mnie jest ten problem, że aby się zmobilizować do jazdy na rowerze, muszę mieć idealne warunki. Musi być dobra pogoda (czyli ani za zimno, ani za ciepło), musi być fajne towarzystwo i musi mi się chcieć. A o połączenie tych wszystkich czynników nie jest łatwo. W zeszłym roku przejechałem 500 kilometrów, ale w tym roku zafundowałem sobie “gravelka” i pewnie sobie więcej sobie pokręcę. Czuję, że jak jeżdżę na rowerze, to cale mięśnie szkieletowe są odpowiednio podtrzymane i potem nie czuję bóli w krzyżu. A jak nic nie robię, to te plecy szybko zaczynam czuć. Dlatego trzeba się ruszać – trochę roweru, trochę stretchingu i od razu człowiekowi lepiej. Dla mnie to jest ważne. Mam sześćdziesiąt lat i kocham swoje życie. Na razie nic mi nie dolega, otaczam się wspaniałymi, dobrymi ludźmi i chcę, żeby tak zostało.

Zobacz również inne wspominkowe wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – o siedem sekund od olimpijskiego złota

Poprzedni artykułRonde van Vlaanderen 2024: Visma | Lease a Bike – osłabieni, lecz wciąż bardzo mocni
Następny artykułItzulia Basque Country 2024: Evenepoel i Landa na czele „Watahy”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Marcraft
Marcraft

Co tu dużo mówić. Może komentarz będzie nie w temacie, ale po obserwacjach kilku dyscyplin sportowych widać, że kolarstwo to dyscyplina dość siłowa, skoro tylko sami biali się w niej liczą. Biegi, zwłaszcza maratońskie opierają się bardziej na dynamice i technice biegania, dlatego tam rządzą murzyni. W koszykówce dużo lepsi w ofensywie są murzyni, bo są mięksi i dynamiczniejsi, z kolei biali są twardsi i silniejsi fizyczne, dlatego są lepsi w defensywie.

Marcraft
Marcraft

Generalnie zarówno w życiu jak i w sporcie istnieją dwa typy ludzi: artyści i rzemieślnicy. Biali są głównie rzemieślnikami, gdyż ich cechą jest przede wszystkim wytwarzanie różnych rzeczy materialnych. Murzyni to w dużo większej mierze artyści, gdyż są potęgą w sporcie, który sam w sobie jest bardziej sztuką niż rzemieślnictwem. Generalnie dynamika jest fundamentem artyzmu w sporcie. Z kolei siła, dyscyplina i stabilność to bardziej rzemieślnictwo. Najbardziej rzemieślniczy są zachodni Celtowie i Germanie. W kolarstwie ewidentnie największymi artystami są Tadej Pogacar i Biniam Girmay. Taki Froome to był bardzo mocny rzemieślnik. Taki miał styl. Tylko raz zaprezentował coś więcej, czyli podczas Giro d’Italia 2018. Poza tym bazował na sile grupy i inhalatorach. 

Gosc
Gosc

Jestem rok starszy od Marka. Kiedy bylem pierwszy rok w mlodzikach to krolowalo trzech chlopakow. Wieniek Lisek ,Jan Leliwa I Darek Goworek. Oni wydrywali wiekszosc wyscigow w moldzikach. Pozniej w juniorach tez byli dobrzy.