fot. Jan Brzeźny/archiwum prywatne

Lata 70. i 80. to jeden z najlepszych okresów w historii polskiego kolarstwa szosowego. To nie tylko wielka rywalizacja na linii Szozda-Szurkowski, czy mistrzostwo świata Lecha Piaseckiego, ale także udane występy wielu innych polskich kolarzy, wśród których jedną z najważniejszych postaci był Jan Brzeźny. 

Zapraszamy na trzecią część rozmowy z nim, w której przeczytasz:

  • Dlaczego dawał Francuzom wygrywać
  • Jak uczył kolarstwa mieszkańców Afryki
  • O jego życiu po zakończeniu sportowej kariery

Pańskim pierwszym przystankiem na francuskiej drodze stało się Auxerre.

Była nas szóstka. Ja, Rysiek Szurkowski, byli też Mytnik, Pożak, Czaja i Ankudowicz. Myśmy tam w zasadzie wygrywali wszystko. W pierwszym sezonie, to my na 70 wyścigów wygraliśmy chyba 51.

Tylko wasza polska kolonia, czy również francuscy koledzy z Auxerre?

Wszyscy, choć w tej ekipie było może dwóch kolarzy z Francji. No i zawsze, jeśli któryś z nich zabierał się z nami w ucieczkę, to dawaliśmy mu wygrać. Pamiętam, że jeden z nich to raz wygrał tak ze 20 wyścigów w jednym sezonie.

To był taki nakaz ze strony szefów zespołu, że najlepiej, żeby wygrywali Francuzi?

Chodziło bardziej o to, żeby utrzymać dobrą atmosferę w klubie. Poza tym, szef kiedyś powiedział nam, że bardzo by chciał wypromować kogoś z tego klubu do grupy zawodowej.

No dobrze, ale czy wy teraz, kiedy już byliście za granicą, nie mogliście trafić do grupy zawodowej?

Nie, to nie działało w ten sposób. Wciąż musieliśmy mieć zgodę z kraju. Ja tam się ścigałem cztery sezony. Zresztą, wtedy w Auxerre mieliśmy nie tylko świetnych kolarzy, ale też piłkarzy. Andrzej Szarmach, Heniek Wieczorek…

Paweł Janas też już wtedy tam grał, prawda?

On chyba przyszedł podczas mojego ostatniego sezonu w Auxerre. Byłem nawet na jego debiucie w tej drużynie. Nie wyszedł mu zbyt dobrze, bo pamiętam, że przytrafił mu się straszny kiks i ekipa straciła przez niego bramkę. Zresztą, tamta bramka była bardzo istotna, bo Auxerre przegrało wtedy mecz 1:0. Ale to wcale nie wszyscy, bo wcześniej bramkarzem był tam Marian Szeja z Wałbrzycha, który później pełnił funkcję trenera. [Jakiś czas temu zarówno Szeja, Szarmach, jak i Janas wraz z niewspomianym tutaj Waldemarem Matysikiem znaleźli się w wybieranej przez kibiców jedenastce 110-lecia AJ Auxerre – przyp. red.].

Spotykaliście się prywatnie?

Tam panowała bardzo fajna atmosfera i tak, spotykaliśmy się, zwłaszcza z Andrzejem, przeważnie u niego, na jakieś piwo. Ja go zawsze będę wspominał naprawdę miło, bo to bardzo fajny facet.

Po zakończeniu karier udało wam się utrzymać kontakt?

Niestety nie do końca. On został we Francji, my wróciliśmy… Wprawdzie był taki czas, że pełnił funkcję trenera w Zagłębiu Lubin, ale wtedy nie jakoś nie mogliśmy się zebrać, żeby do niego przyjechać. Jak się w końcu udało, to jemu się skończył kontrakt i nie daliśmy się rady spotkać. Tak to już niestety jest, że te kontakty się po prostu urywają.

A w jaki sposób dostawał pan pieniądze będąc kolarzem we Francji? W końcu tak samo jak w Polsce, miał pan status amatora, jednak domyślam się, że mechanizmy rządzące tam były nieco inne.

Przede wszystkim, klub opłacał nam hotel, w którym mieszkaliśmy, dawał nam wyżywienie, samochód, którym jeździliśmy na wyścigi. O nic nie musieliśmy się martwić. No i były nagrody. Nie były przesadnie duże, ale na polskie warunki robiły wrażenie – to było w granicach 100 dolarów za zwycięstwa, a kolejne miejsca, do 20, nieco mniej, dostawaliśmy też jakieś premie i łącznie, jak się zarobiło 2-3 tysiące za rok, to było dobrze. 

Czyli pieniądze zarabiało się tylko za wyniki? A co jeśli ktoś częściej jeździł jako pomocnik?

Tylko w grupach zawodowych jest taki pomocnik. Tutaj natomiast czasem było tak, że ktoś podjeżdżał i mówił: “Pomóż mi, to ci zapłacę tyle i tyle”. Godziłeś się na to i wtedy dostawałeś pieniądze, choć nie osiągnąłeś wyniku. Właściwie to ja, czy moi polscy koledzy często szliśmy na takie układy, bo jeździliśmy tam zarobić, a nie trzaskać jakieś wyniki. Nie próbowaliśmy się nigdzie wypromować, bo wiedzieliśmy, że to jest niemożliwe. Poza tym pierwszym sezonem, gdzie kosiliśmy wszystko jak leci, dogadywaliśmy się z Francuzami w taki sposób, że i oni byli zadowoleni, i my.

Pan był zawodnikiem Auxerre już do końca swojej kariery, czy w pewnym momencie zmienił pan klub?

Odszedłem do innego francuskiego klubu – Guidon Toulouse długo później. Wcześniej natomiast pojechałem do Afryki…

Jak to się stało?

Byłem czołowym zawodnikiem i Francuzi mieli tam do mnie bardzo dużo szacunku. W 1985 roku dostałem w końcu telefon od kolegi, innego Polaka, który przyjechał do Francji na wyścigi. Nazywał się Bogdan Madejak – pościgał się sezon, nie szło mu, więc został masażystą w paryskim klubie, który był najlepszy we Francji [w kolejnych latach Madejak miał duży wpływ na rozwój karier Grzegorza Gwiazdowskiego i Marka Rutkiewicza – przyp. red.]. 

Podczas bankietu na zakończeniu sezonu spotkał się z człowiekiem, który był szefem kolarstwa na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Powiedział mu, że szuka trenera, najlepiej jakiegoś Polaka. Był na mistrzostwach świata, gdzie jego zawodnicy nie zaprezentowali się najlepiej, a całą imprezę wygrał Leszek Piasecki. Madejak powiedział mu, że zna takiego człowieka – Janek Brzeźny by się nadał – mówił. Z kolei szef jego klubu powiedział – fakt, był niezłym zawodnikiem, ma doświadczenie… mógłby się nadać.

No to Bogdan do mnie dzwoni i pyta:

– Hej, Janek, nie chciałbyś pojechać na Cote d’Ivoire jako trener?

– Gdzie?! Co to jest Cote d’Ivoire?

– Abidżan – stolica, zobacz sobie na mapę.

– A, Wybrzeże Kości Słoniowej, widzę już. Dobrze, że nad morzem, bo oni tam przecież a Afryce bardzo gorąco mają.

– Bierz, dużo pieniędzy dają!

Ja mówię, że czemu nie, ale nie sądziłem, że faktycznie tam trafię. Wydawało mi się wtedy, że to takie bardziej gadanie w powietrze. Tylko że później poszedłem spać, a nagle budzi mnie telefon. Okazuje się, że to ten afrykański szef kolarstwa.

– Czy to prawda, że zgodził się pan do nas przyjechać? – zapytał podekscytowany?

– No, mogę przyjechać – odpowiedziałem bez przekonania, bo Afryka to był dla mnie wtedy koniec świata.

No to zapraszamy.

Za dwa tygodnie znowu do mnie dzwoni i pyta, kiedy w końcu będę. A to przecież nie była wcale taka łatwa sprawa. Musiałem paszport dostać i tak dalej. To procedura trwająca dwa miesiące. Sześć tygodni czekało się na paszport, potem jeszcze wiza, to, tamto. On obiecał mi, że w takim razie postara się to wszystko załatwić we Francji, a na okres, kiedy na mnie czekali, wzięli jakiegoś Francuza, żeby pod moją nieobecność zajął się chłopakami.

W końcu, jak już miałem paszport, to wysłali mi bilet. Trzeba było jeszcze załatwić wizę, a z tym był problem, bo w Polsce nie było ambasady Wybrzeża Kości Słoniowej. W końcu załatwili mi wizę bezpośrednią, od samego prezydenta. Przysłali mi ją w kopercie. Leciałem do Afryki przez Rzym. Tam mnie zatrzymują i mówią, że nie polecę, bo wizy nie mam – ja pokazuję to zaproszenie od prezydenta. Oni mówią: “No dobrze, to niech pan wejdzie” i tak trafiłem do Afryki.

Ile lat pan tam był?

Cztery i pół roku.

A tak w porównaniu do tego, co dostawał pan we Francji, to jakie były zarobki?

We Francji zarabiałem dobrze, więc tu nie było dużej różnicy. Ale w porównaniu do tego, co było w Polsce, to to był kosmos. Tam się zarabiało 20 dolarów.

20 dolarów za…

No za miesiąc, to była minimalna pensja w Polsce wtedy, no później to było może 50. A ja tam w jeden dzień zarabiałem więcej. Miałem dobrą pensję, bo płacili mi we frankach afrykańskich, które były wymienialne na francuskie. No i miałem wszystko: willę z klimatyzacją, czteroosobową służbę, kucharza, ogrodnika, sprzątacza… dla mnie to był szok.

Kogo dokładnie pan tam trenował? Kadrę Wybrzeża Kości Słoniowej?

Tak, kadrę i klub, sponsorowany przez człowieka, który miał fabrykę cukierków. On mi tam za wszystko płacił. Trenowałem tam cztery lata, z tym, że nie byłem tam przez cały rok. Wyjeżdżałem tam w grudniu czy w listopadzie, żeby ich przygotować do sezonu, a wracałem w lipcu, bo wtedy sezon się kończył. Przychodziła pora deszczowa i trudno było się ścigać. Wtedy przyjeżdżałem do Polski, spędzałem w kraju wakacje, jesień i wracałem.

A czemu w ogóle opuścił pan ten kraj?

Niestety, w moim ostatnim roku pracy zaczęło się tam źle dziać. Przyjechałem w grudniu i po trzech miesiącach zaczęły się zamieszki. To był chyba jakiś przewrót, wprowadzono coś w rodzaju stanu wojennego, generalnie, niepokoje wewnętrzne, jak to w Afryce. Wyścigi zostały oczywiście wstrzymane, a ja pomyślałem, że nic tu po mnie. Zostałem, bo sezon został wznowiony, ale nie ścigaliśmy się długo, bo przyszła pora deszczowa i trzeba było się znowu pakować. 

W kolejnym roku nie wróciłem do Afryki, ale nie mogłem sobie tutaj miejsca znaleźć – tak się przyzwyczaiłem do tego kontynentu. Nie byłem jedyny, bo kolega z afrykańskiej ambasady mówił mi, że jak wyjeżdżał stamtąd, to płakał. W końcu zadzwonił do mnie ten afrykański szef, powiedział, żebym przyjechał, a ja się tak ucieszyłem, że mu powiedziałem: “A przyjadę, choćby dzisiaj”. Tylko że nie spędziłem tam dużo czasu. Znów zaczęły się rozróby, nie było wyścigów…

… i wrócił pan do Polski?

Tak, w ostatnich tygodniach to już tylko szukałem pretekstu, żeby wrócić do kraju. Afrykański szef się zgodził, ale jednocześnie prosił mnie:

– Ale wróć za dwa tygodnie

– Wrócę. Zadzwoń, że jestem potrzebny, to wrócę

Nie zadzwonił i nawet poczułem ulgę. Nie chciałem tam wracać. Trochę się bałem, nie widziałem też sensu dalszej pracy w takiej sytuacji politycznej.

A jakie były owoce tej pańskiej pracy na Czarnym Lądzie? Udało się panu kogoś wypromować?

Trzech chłopaków wyjechało do Francji i tam się ścigali, ale przede wszystkim zaczęli nowe życie. Jeden otworzył sobie w Tuluzie z afrykańskim jedzeniem, inny wyleciał na Gwadelupę, gdzie otworzył sobie biznes ogrodniczy. Hodował ananasy i je później rozwoził po hotelach. Z kolei ostatni był tu w Polsce dwa razy i nawet ożenił się z Polką.

O, to spodobało mu się w naszym kraju! 

Tylko że oni nawet nie poznali się w Polsce! Dziewczyna była spod Piotrkowa, ale po raz pierwszy zobaczyli się we Francji. Jak się go później spytałem, jak to się stało, opowiedział mi, że robił sobie akurat trening w Lasku Bulońskim. Tam jest taka 3/4-kilometrowa runda, fajna, spokojna, bo samochody nie jeżdżą. W pewnym momencie zobaczył, że jakaś ładna dziewczyna jeździ na rolkach. Pomyślał, że do niej zagada:

– Hej, jesteś Francuzką?

– Nie

– To skąd jesteś?

– Zgaduj!

– Dania?

– Nie

– Austria

– Nie

No i wymieniał tak chyba wszystkie kraje na świecie, aż w końcu powiedział

– Chyba nie powiesz mi, że jesteś z Polski

– A właśnie że jestem!

No i tak się poznali, szybko się pobrali, a później nawet przyjeżdżali do mnie do Wrocławia z dziećmi. Budował też dom w Wybrzeżu Kości Słoniowej i mówił, że jak skończy, to mnie zaprosi. Niestety, nie zdążył – dostał zawału i zmarł.

A pan co robił po wyjeździe z Wybrzeża Kości Słoniowej?

Wróciłem do Polski i chwilę pracowałem jako trener Dolmelu. Zrobiliśmy tam nawet mistrzostwo kraju, ale zespół się powoli rozsypywał. Nie było sponsora, firma została sprzedana. Nie miałem co ze sobą zrobić, to koledzy załatwili mi pracę we Francji, w Tuluzie. Byłem tam do wakacji, w wakacje przyjechali żona z dziećmi, a potem wróciliśmy do kraju i otwarłem sklep rowerowy w Dzierżoniowie.

Gdy dzwoniłem, żeby umówić z panem wywiad, był pan na przejeżdżce rowerowej. Często pan jeździ?

Tak, w niedzielę właściwie zawsze wybieram się na przejażdżkę. Wtedy akurat wybraliśmy się w dziewięcioosobowej grupie. Wyjechaliśmy z Wrocławia i zrobiliśmy jakieś 90 kilometrów.

Teraz natomiast rozmawiamy w Ochotnicy, gdzie ma pan drugi dom, w którym w tym momencie trwają prace remontowe. Tutaj, z tego co widzę, też ma pan gdzie jeździć.

Oczywiście, i też jest z kim. Zawsze gdy przyjeżdżam, to słyszę: “Janek! Jedziesz z nami na trening?” Dużo jest tutaj chłopaków, są obydwoje Niewiadomi – rodzice Kasi i Józef Olchawa – główny inicjator kolarskiej kultury w Ochotnicy. Z Kasią kiedyś też zdarzało mi się jeździć, ale odkąd ona wyprowadziła się z Polski, rzadko zdarza się okazja. W każdym razie, jest nas sporo – jak wybieramy się na trening, to w dużej, około 10-osobowej grupie.

Wiem, że jest tu też klub juniorski, z nimi też czasami pan jeździ?

Tak, kiedyś podczas treningu ich spotkałem, to przejechałem kawałek z nimi, ale nie trwało to specjalnie długo, ponieważ musiałem wracać do domu. Ale tak, czasami zdarza mi się z nimi pojeździć trochę dłużej.

Nie jest pan wcale jedynym kolarzem z dawnych lat, który wciąż regularnie jeździ na rowerze. Skąd wy bierze się ta wasza energia i chęć do ścigania albo chociaż do tych przejażdżek rowerowych?

Właściwie to przejażdżka rowerowa to jest takie małe ściganie – zawsze chce się pokazać, że jest się lepszym od pozostałych (śmiech). To jest dla nas taka okazja do spotkań – umawiamy się na trening, jaki teren, jaka długość komu pasuje i utrzymujemy w ten sposób kontakt no i niektórzy trzymają formę na wyścigi. Heniu Charucki się ściga, Jasiu Faltyn się ściga, Fajkowski się ściga, Walczak się ściga…

Pan też się ściga?

Od wypadku Ryśka Szurkowskiego powiedziałem sobie, że nie będę już jeździł na zawody. Tam jest adrenalina, ryzyko… człowiek by się gdzieś wepchnął, upadł i różnie mogłoby się to skończyć. Pomyślałem sobie, że za stary jestem na takie ryzyko i odpuściłem, choć… w zeszłym roku zrobiłem wyjątek – na zakończenie sezonu wystartowałem w wyścigu, który kończył się pod Ślężą i nawet byłem drugi w swojej kategorii wiekowej. To jednak wyjątek. Wiem, że są kolarze w moim wieku, jak Michalak czy Sujka są naprawdę mocni. Niektórzy jeżdżą nawet na zgrupowania do Chorwacji czy Włoch, żeby budować formę – ja się w takie rzeczy już nie planuję bawić.


Zobacz też poprzednie części:

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

 

Poprzedni artykułNaszosowe podsumowanie sezonu 2023: INEOS Grenadiers
Następny artykułMaciej Paterski oficjalnie zakończył zawodową karierę
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
M@o2.pl
M@o2.pl

super wywiad, świetnie się czytało.