Henryk Charucki jako kolarz Auxerre. Fot. Henryk Charucki/Archiwum prywatne

Zapraszamy na drugą część wywiadu z Henrykiem Charuckim – zwycięzcą Tour de Pologne 1978 i legendą Dolmelu Wrocław. Głównym tematem drugiej części rozmowy będzie jego pobyt we Francji. Charucki opowiedział w niej m.in.:

  • Co zmusiło go do emigracji
  • Co robił, by pokonywać dopingowiczów
  • Co wspólnego ma z lekarzami

Dla ułatwienia czytelnikowi lektury, warto wymienić nazwy zespołów, w których ścigał się mój rozmówca w czasach pobytu we Francji:

  • Klub EC Pont Audemer i OC Briouze  (1982-1984) –  Normandia
  •  KLUB VC Auxerre (1985-1989) – Burgundia                             
  • U.C Aulnat – Sayat (1990- 1992) – Owernia

Pierwsza część rozmowy dotyczyła okresu urywającego się chwilę po zwycięstwie Charuckiego w Tour de Pologne. Gdy złota dekada polskiego kolarstwa powoli dobiegała końca, a w kadrze zaczęły pojawiać się spore konflikty, czyli w czasie gdy lata 70. zaczęły ustępować pola latom 80. Charucki był przez cały ten czas zawodnikiem potężnego Dolmelu Wrocław, jednak z czasem przymiotnik “potężny” zaczął pasować do tego zespołu coraz mniej. Podobnie, jak do polskiego kolarstwa. Mój rozmówca wspomina tamte czasy w taki sposób:

– Po igrzyskach w Moskwie wszystko zaczęło się sypać. Związek postanowił odmłodzić kadrę, a my zostaliśmy bez żadnych środków do życia. Wprowadzone zostały stypendia dla zawodników do 23 roku życia, zatem my nie dostawaliśmy środków do życia ani od kadry, ani od Dolmelu…

Od Dolmelu też? Przecież sam opowiadał pan w poprzedniej części rozmowy, że Dolmel był wtedy potęgą.

Tylko że zaczął się kryzys i niewiele już z niej zostało. Wcześniej żyliśmy w zasadzie tak, jak kolarze zawodowi. Różniliśmy się tylko tym, że oni dostawali pieniądze od klubu, a my od zakładu pracy, do którego klub należał. My byliśmy tak naprawdę zawodowcami, bo co to za amator, który przez całą swoją kolarską karierę – zarówno we Francji, jak i w Polsce przepracował może pół roku w normalnej robocie? Jak były kluby milicyjne, to kolarze dostawali pieniądze za pracę jako milicjanci. Jak wojskowy, to jako żołnierze, jak robotniczy, to jako robotnicy. To wszystko zaczynało się jednak niestety kończyć, bo piony powoli padały.

Jak pan wyjechał do Francji i jakie były początki?

Polski Związek Kolarski ze względu na tą sytuację jak była w kraju i w sporcie, dał nam wolną rękę wyjazdu ścigania się za granicą. Wyjechałem za zgodą PZKol tak jak inni moi koledzy. Oni trafili do Auxerre, a ja wyjechałem sam do Normandii, choć początkowo miał być tam ze mną również Janek Faltyn.

Ten klub załatwił nam Staszek Czaja który już był rok wcześniej w Auxerre wraz z Ryśkiem Szurkowskim, Jankiem Brzeźnym, Tadkiem Mytnikiem, Januszem Pożakiem, Frankiem Ankudowiczem. Wyjechałem nie znając języka i trafiłem do grupy Didier Louis u którego ścigało się wielu znakomitych kolarzy takich jak bracia Marc i Yvon Madiot, Thiery Marie, Francois Lemarchand i inni.

Na początku na wyścigach byłem okropnie testowany i nie byłem w stanie niczego wygrać. Nawet moi koledzy z drużyny jeździli przeciwko mnie. Pamiętam jak kiedyś podsłuchałem rozmowę (było to po 5 wyścigu z rzędu gdzie zajmowałem 2 miejsca) Francuz powiedział do sponsora że Polak dziś znowu przegrał. Pomyślałem wtedy że to nie są żarty. Tu moje wysokie miejsca na wyścigach nikogo nie zadowolą, muszę wygrywać.

Henryk Charucki wygrywa Liberte Dimanche – to właśnie po tym wyścigu dostał ofertę z Merciera
fot. Henryk Charucki, archiwum prywatne

Przełom nastąpił jak wygrałem wreszcie wyścig Liberte Dimanche nie tylko klasyfikację generalną, ale też trzy etapy. Dopiero wtedy okazało się dlaczego moja drużyna jeździła przeciwko mnie, siedząc przy stole na kolacji chłopaki zaczęli rozmawiać ze sponsorem na temat premii za wygrany wyścig i etapy. Sponsor oznajmił im że ja takich premii w umowie nie mam, ale oni nie odpuszczali i w efekcie to zawodnicy załatwili mi takie same premie za wygrane wyścigi, które szły do podziału dla całej drużyny. Od tego momentu moje ściganie było już o wiele łatwiejsze, mogłem już liczyć na ich wsparcie. 

 A mechanizm działania w klubach we Francji znacząco różnił się od tego u nas?

Zdecydowanie tak. Tam wszystkie pieniądze płaciła nam grupa z tego, co dostała od sponsorów, ale również i te które wygrywaliśmy na wyścigach. Organizatorzy wyścigów wypłacali tylko premie i startowe jak tak było ustalone. Mieliśmy tam i premie, i gaże, mieszkanie, ewentualnie hotel. Każdy z nas ustalał sobie to indywidualnie z pracodawcą, podpisywał jakiś kontrakt i później się z nim zgodnie z tą umową rozliczano.

To czym się to różniło od zawodowstwa?

Statusem wyścigów, w których jeździły, choć były imprezy open z zawodowcami. Inna była też wysokość kontraktów, organizacja… Dziś jest tak, że pierwsza dywizja jeździ w Tour de France i innych największych wyścigach, a drużyny z drugiej lub trzeciej dywizji, żeby się znaleźć na liście startowej, muszą liczyć na dziką kartę. My, jako amatorzy byliśmy trochę jak ta druga dywizja. Ścigając się we Francji też mieliśmy szanse na występy w dużych wyścigach.

Ja sam przejechałem wiele wyścigów z zawodowcami, w tym Tour de L’Avenir czy w Criterium du Dauphine, gdzie byłem częścią reprezentacji Polski. Moi koledzy też. Dlaczego? Bo byliśmy dobrzy!

No właśnie, jak to było z tym Criterium du Dauphine? Na Pro Cycling Stats próżno szukać czegokolwiek na temat drużyny, w której pan wtedy jechał.

Wystartowałem w tym wyścigu w 1983 roku jako kolarz reprezentacji Polski. Choć muszę przyznać, że była to reprezentacja bardzo specyficzna, bo wybrana przez Francuzów. Oni nas znali, bo się tam ścigaliśmy, wiedzieli, że jesteśmy mocni, to organizatorzy zwrócili się do Polskiego Związku Kolarskiego. Wpłacili do PZKol niemałe pieniądze i wybrali sobie kolarzy, których chcą tam zaprosić.

Wybrali mnie, Szurkowskiego, Brzeźnego, Ankudowicza, Mytnika, Czaję i Pożaka, a z Polski dojechali do nas jeszcze Raczkowski i Panasewicz. Niestety wyścig ułożył się tak, że do mety ostatniego etapu dojechałem z naszej dziewiątki tylko ja. Tam jeździli najlepsi kolarze na świecie – był Greg LeMond, Sean Kelly czy Pascal Simon. A ja w takim towarzystwie wjechałem 9. na Mont Ventoux! To była wprawdzie tylko górska premia, ale później byłem 15. na całym etapie. Dojechałem w grupie razem z LeMondem, a za Simonem, który wtedy uciekał.

Henryk Charucki na starcie Dauphine Libere. Wyścig już wtedy cieszył się dużą estymą, wtedy wygrał go Greg LeMond fot. Henryk Charucki/Archiwum prywatne

Generalnie jechało mi się bardzo dobrze, miałem małą stratę w klasyfikacji generalnej, ale później zawaliłem jeden etap. Zlekceważyłem jedną ucieczkę, grupa się rwała a następnie po zjeździe znów się łączyła i to dlatego trudno było zabrać się we właściwy odjazd. W efekcie cały wyścig skończyłem dopiero na 43. miejscu.

A więc pojechaliście w ośmiu, wyścig skończył tylko pan. Dopiero na 43 miejscu. To chyba nie był dobry wyścig dla reprezentacji.

To prawda, wynik mógł być zdecydowanie lepszy. I może by był, gdyby nie pech Brzeźnego. On już na pierwszym etapie złapał gumę. Niedługo później Pożak został pod górę. Trenerzy powiedzieli Brzeźnemu, żeby na niego poczekał, bo różnica między nimi nie była duża. On posłuchał i skończyło się tak, że na zjeździe nie udało im się złapać kolumny. Mimo wszystko, walczyli do końca. Na 180 kilometrach stracili tylko 5 minut. Niestety zmęczyli się przy tym tak, że później odbiło się im to czkawką i wyścigu już nie zdołali ukończyć.

Reszta odpadała na kolejnych etapach. Ostatni był Panasewicz, który na jednym z trudniejszych podjazdów zaczął się holować za  samochodem – trzymał się za  klamkę samochodu. Ja powiedziałem mu, że nie może tak robić, cały wyścig zaczyna mówić że jeden Polak się holuje. Mówiłem że na wyścigu są kamery, helikopter,  telewizja i sędziowie wszystko widzą. On mi odpowiada – A co cię to obchodzi?

A później, już po etapie, jestem na masażu, aż w pewnym momencie przychodzi trener i mówi do mnie:

– Heniu, patrz, Sławek był na etapie, ukończył, a w wynikach go nie ma. O co tu chodzi? Chyba trzeba zgłosić sędziom, że pojawił się błąd. Ty znasz francuski, to się z nimi dogadasz,

– Dobrze, to pokażcie mi ten komunikat – odpowiadam. No i patrzę w komunikat, czytam i w końcu znalazłem nazwisko Panasewicza, dokładnie tam, gdzie się go spodziewałem.

– Ale on jest. Tylko nie tu, na górze, a tam, na dole. Szukajcie 700 franków kary jeszcze, bo trzeba będzie zapłacić.

Ale jak wróciłem po tamtym Dauphine do Normandii to złapałem taki kolarski gaz w nodze i i wygrałem kilka bardzo ważnych wyścigów.

Dostał pan kiedyś ofertę od drużyny zawodowej?

Tak, od Merciera, ja lubiłem się ścigać z zawodowcami, pasował mi ich styl ścigania. To było już po pierwszym i drugim sezonie startów – tuż po tym, jak wygrałem Liberte Dimanche. Tylko że związek się na to nie zgodził.

Bo związek miał wtedy jeszcze coś do powiedzenia nawet mimo tego, że był pan już we Francji?

Niestety tak, wyjeżdżaliśmy na paszportach służbowych a to były czasy stanu wojennego. Wygrałem sześć wyścigów, w tym to Liberte Dimanche, dostałem ofertę, ale i tak musiałem ją skonsultować w związku. Marian Więckowski powiedział, że PZKol może się zgodzić, ale pod jednym warunkiem – zespół musi za mnie zapłacić 100 tys. dolarów. To były wtedy ogromne pieniądze! A jak zacząłem go przekonywać to powiedział: “Siedź cicho, nie wychylaj się, bo jeszcze cię z Francji ściągną i tyle będzie z tych twoich wojaży”.

Ja tam byłem wtedy na paszporcie z COS – Centralnego Ośrodka Sportu, a więc nie na prywatnym. Dopiero później przeszedłem na prywatny. Cofnąć takie coś to była dla nich błahostka. Poza tym, oni wciąż wydawali mi licencję. A gdybym jej wtedy nie dostał, to byłaby kaplica.

Z tego, co widzę po pańskiej gablocie, to najwięcej sukcesów osiągnął pan w samej końcówce kariery, będąc zawodnikiem Aulnat – Sayat.

… chociaż najwięcej lat spędziłem w Auxerre…

…czyli miejscu, które stało się polską kolonią.

No tak, tam był Rysiek Szurkowski, Tadek Mytnik, Janek Brzeźny, Staszek Czaja, Franek Ankudowicz, Janusz Pożak, wygrywali oni dużo wyścigów. Ja przyszedłem tam trochę później, kiedy Mytnik,  Szurkowski, Staszek Czaja, Ankudowicz wrócili do kraju, a z tamtej starej ekipy pozostał tylko Janek Brzeźny. Zamiast nich przyszedłem ja, a także Romek Cieślak, Janusz Bieniek, Andrzej Pożak.

Dalej wygrywaliśmy wyścigi, mieliśmy fantastycznych zawodników. Ale faktycznie duże sukcesy odnosiłem w Aulnat – Sayat, gdzie też miałem swoich żołnierzy. Byli tam m.in. Mietek Karłowicz i Jacek Bodyk. Oni zresztą właśnie będąc tam przeżywali też najlepsze momenty w swoich karierach. Po prostu ścigaliśmy się na dużych wyścigach, mieliśmy bardzo dobry klub i fantastycznego Managera Patricka Bulidona

Mietek Karłowicz, to jeszcze jak był w Polsce, mówił często, że to już chyba czas zakończyć karierę. Jego i Bodyka sam ściągnąłem do Francji, jak jeszcze byłem w Auxerre. Oni tam ścigali się dwa miesiące, seniorska grupa się rozpadła  i na następny sezon wyjechaliśmy do Aulnat – Sayat. To znaczy, wyjechaliśmy ja i Karłowicz, a Bodyk przyjeżdżał do nas z doskoku. Karłowicz spędził z nami całe przygotowania do sezonu i trenował według moich planów i zaleceń…

To pan był takim jeżdżącym trenerem?

Zgadza się, a nawet jeżdżącym dyrektorem sportowym. To znaczy, mieliśmy innego dyrektora sportowego, który załatwiał wszystkie tematy – wyścigi, zgrupowania i tak dalej, ale ja z nim współpracowałem. Tylko że on prowadził swój biznes i miał trochę ograniczony czas.

A, czyli była to raczej rola asystenta?

Niby tak, ale prawda jest taka, że decydujący głos miałem najczęściej ja. Często decydowałem jakie wyścigi jedziemy, choć tu dużo do powiedzenia miał ten pierwszy dyrektor sportowy, ale przygotowania prowadziliśmy już całkowicie pod moje dyktando. Nic dziwnego, skoro to ja byłem na wszystkich zgrupowaniach i widziałem, kto ma jaką nogę.

I pamiętam, jak w 1990 zauważyłem, że Karłowicz jest niesamowicie mocny. No to się go pytam:

– Chciałbyś wystartować w Tour de Pologne?

– Po co? A kto by tego chciał? – odparł, myśląc, że to szef naszej grupy zamierzał go tam wysłać.

– Nie, masz taką nogę, że możesz tam sięgnąć nawet po zwycięstwo. Tylko teraz musisz mi powiedzieć, czy być chciał. Jakbyś chciał jechać Tour, to musimy trochę zmodyfikować plany startowe. Musiałbyś wcześniej przejechać ze trzy etapówki, żeby cię odpowiednio przygotować. A ja musiałbym powiedzieć to naszemu prezesowi., żeby on mógł wyrazić swoją aprobatę.

Odpowiedź dostałem następnego dnia rano – a może bym pojechał – powiedział. Poszedłem do szefa, a on na początku nie bardzo wiedział, o co chodzi.

– Co oni, do kadry chcą go powołać?

– Nie, ale on ma taką nogę w tym sezonie, że może nawet o zwycięstwo powalczyć.

– Ty decydujesz, jeśli faktycznie tak jest, niech jedzie, ja nie zamierzam go blokować

No i pojechał. Ale nie w reprezentacji Polski i raczej nie w barwach Aulnat. To gdzie w takim razie?

Nawet nie pamiętam – to mogła być jakaś regionalna drużyna [rzeczywiście była – dokładniej JZS Jelcz – przyp. B.K]. Mietek zawsze najlepiej czuł się w cieple, ale Tour rozgrywał się we wrześniu i wtedy było dosyć zimno. Nawet trochę przeziębił się na dwa etapy do końca, a ostatnia była czasówka, ale jakimś cudem się obronił i wygrał Tour. Wyścig kończył się w niedzielę po południu, a wieczorem dzwoni ten prezydent klubu i pyta:

– Jak tam, Karlo da radę przyjechać na to kryterium do nas?

– No jasne, że tak

– A Tour de Pologne? Jak mu poszło?

– No wygrał!

– Jak to, wygrał? Nie żartuj sobie!

– No to kup sobie L’Equipe jutro, jak mi nie wierzysz. Zobaczysz, co napiszą!

– Ale skąd ty w czerwcu wiedziałeś, że on wygra?

– Nie że wygra, tylko że ma szansę. A miał szansę dlatego, że miał wyjątkową formę.

Mietek Karłowicz w tamtym sezonie wygrał 14 wyścigów. My jechaliśmy wszystkie wyścigi na niego, ale wszyscy byliśmy wtedy bardzo mocni, ja sam wygrywałem wówczas 12 razy.

Dlaczego w tamtych czasach tak tłumnie wyjeżdżaliście za granicę?

Były czasy stanu wojennego w Polsce, kluby się rozpadały nie było kasy, wyścigów było coraz mniej, więc w klubach szkolono tylko młodzież. Generalnie to było tak, że zawodnicy, którzy się nie załapali do kadry bo np. byli za starzy, to  byli pozbawieni wielu wartościowych startów, ponieważ kluby były coraz słabsze i jeździły w coraz słabszych wyścigach. To dlatego kolarze tak często wyjeżdżali do Francji i innych krajów, nawet jak w pewnym momencie dość znacząco zaostrzyły się tamtejsze kryteria. Przez cztery ostatnie lata kolarze z zagranicy nie mogli startować w mniejszych wyścigach, a jedynie tych przeznaczonych dla elity. Z tego powodu wielu kolarzy musiało wrócić do kraju, bo jeżdżąc w małych, regionalnych klubikach, te kluby nie miały ani budżetu na odpowiednim poziomie ani struktury aby startować na dużych wyścigach. 

Jednak nawet mimo tych zaostrzonych kryteriów do Francji wciąż przyjeżdżali kolejni kolarze. Rok po sukcesie z Karłowiczem, negocjowałem ze Skarulem, który był trenerem kadry, transfer Bodyka. Chciałem, żeby on zwolnił go z przygotowań z kadry i oddał mi go do klubu. Z Wackiem znałem się wtedy bardzo dobrze, bo był ode mnie z klubu – z Dolmelu. Na początku nie chciał się zgodzić:

– Nie ma takiej możliwości, on jest szykowany do mistrzostw świata.

– Jak ty chcesz go wysłać na mistrzostwa świata, skoro on w obecnej formie nawet nie jest mi w stanie utrzymać koła pod trzykilometrową górę? O jakich mistrzostwach świata my w ogóle rozmawiamy?

Bodyk miał wtedy problem z nadwagą, prawda?

Mało powiedziane. On ważył o osiem kilogramów więcej, niż powinien! Powiedziałem więc Skarulowi, że ja go przygotuję, wycieniuję, a jak będzie gotowy na mistrzostwa świata, to go mu oddam. I w końcu go przekonałem. Bodyk wszedł w moje tryby przygotowań i szybko zrzucił zbędne kilogramy. Zaczęliśmy naprawdę solidne treningi, aż do 20 kwietnia. Weszliśmy wtedy w taki proces startowo-treningowy – kolarze rzadko takie coś stosują, ale musieliśmy to zrobić, bo mieliśmy wtedy rocznie pomiędzy 110, a 130 startów. Bywały takie okresy, że jak się chciało, żeby zmęczone nogi trochę odtajały, to się po prostu jechało na kilka płaskich wyścigów pod rząd.

W tym 1991 roku najczęściej jeździliśmy na Bodyka, żeby go trochę wypromować. Tam, we Francji kolarzy, którzy wcześniej nie osiągali w tym kraju sukcesów traktuje się jak przeciętniaków, nawet jak są mega mocni – sam się o tym przekonałem na początku kariery. No to postanowiliśmy wyrobić mu nazwisko. I wyrobiliśmy mu je tak, że wygrał 18 razy. Poza tym, co najważniejsze, faktycznie schudł. Przygotowania zaczął z nami jesienią, a taką swoją wagę osiągnął już pod koniec maja. Jak przyjechał na mistrzostwa Polski, to go Skarul nie poznał, pytał mnie czy on ma anoreksję? Był jak śledź! Wprawdzie wyścigu wtedy nie wygrał, ale miał trochę pecha. Na finiszu była kraksa, która go trochę zatrzymała. A on i tak się wtedy jeszcze zebrał, przyspieszył i skończył na piątym miejscu!

Powiedziałem Skarulowi, że teraz może go wziąć w swoje tryby i może jechać na mistrzostwa świata. Pojechał fantastyczny wyścig zajmując na Mistrzostwach Świata piąte miejsce. Właściwie to o mały włos ich nie wygrał. Poszła ucieczka – czterech, może pięciu zawodników, mieli 40 sekund przewagi na 5 km do mety, a on zaatakował wtedy z grupy pościgowej i dogonił czołówkę. I jak na ostatnim kilometrze zaatakował Wiktor Rżaksynski, to on za nim pojechał, ale nie był w stanie go wyprzedzić. Niedużo brakowało, ale ostatecznie się nie udało. Rosjanin został mistrzem świata, a Bodykowi w ostatniej chwili wystawiło koło jeszcze 3 zawodników. A po tym wszystkim Bodyk przeszedł na zawodowstwo i podpisał kontrakt z Lampre razem ze Spruchem.

Ale tam niestety nie poszło mu tak dobrze. Został tam tylko przez jeden rok.

No niestety, w połowie roku ucierpiał w kraksie i wybił sobie obojczyk. Do końca sezonu nie zdołał wrócić do formy, a że miał podpisany kontrakt na rok, to po roku musiał szukać sobie nowego zespołu. Włosi nie chcieli przedłużać umowy z zawodnikiem, co do którego nie mieli pewności.

Zresztą ja od początku odradzałem Bodykowi przeprowadzkę do Włoch. Wiedziałem, że szykuje się drużyna konstruowana przez Vincenta Lavenu. Tak, chodzi o AG2R, które wtedy nazywało się Chazal. Lavenu chciał Bodyka w swoim składzie, a ja Jacka namawiałem, żeby się zgodził. Owszem, drużyna dopiero powstawała, nawet nie miała podpisanych wszystkich umów sponsorskich, ale ja znałem Lavenu, ponieważ się razem ścigaliśmy. Raz zadzwonił do mnie i mówi:

– Weź odradź Bodykowi to Lampre. Jemu tam nie będzie dobrze. On jest już znany we Francji, wyrobił sobie nazwisko. Będzie u nas liderem.

A ja wiedziałem, że Bodyk ma papiery na lidera. My go nawet nauczyliśmy po górach jeździć – jego, sprintera! Był taki wyścig po Puy de Dome, zresztą niedaleko Aulnat. Ja go wygrałem, Mietek był 3., a Jacek piąty! To było trochę takie zjawisko, jak później z Jalabertem. On też był sprinterem, a w O.N.C.E nauczyli go jeździć po górach. No i jak ci górale walczyli z nim w końcówkach, to byli bez szans, on niszczył ich swoją dynamiką. Tak samo było z Bodykiem.

Myśmy tworzyli tam kapitalny team. Był niesamowicie dynamiczny Bodyk, ale był też mocny Karłowicz, który nie dość, że potrafił świetnie jeździć po górach, to dysponował nie najgorszą szybkością. I przede wszystkim był niesamowitym cwaniakiem (oczywiście tylko na szosie, bo poza nią to naprawdę fajny chłopak). Niesamowicie czytał wyścigi. A że ja też swoje potrafiłem, to uzbieraliśmy w tamtym sezonie blisko 50 zwycięstw. Byliśmy zmorą dla przeciwników. Jak nie dało się na wyścigu odjechać to dochodziło do finiszów z peletonu, rozprowadzaliśmy Bodyka i on wygrywał.

Byliście najlepszą amatorską ekipą we Francji?

Powiem tak, było wiele mocnych ekip, ale rywalizowaliśmy z nimi na równych zasadach. . Od maja jeździliśmy po całej Francji i w 90 procent przypadków dostawaliśmy opłatę za przyjazd. Zresztą, później organizatorzy nie żałowali, bo myśmy często te wyścigi wygrywali. 

To wszystko były duże wyścigi – takie GP Montpachon dalej istnieje, podobnie jak Esperanza czy Liberte Dimanche. Mieliśmy mocną paczkę, bo tu byliśmy nie tylko my, Polacy, ale cała plejada Francuzów i innych obcokrajowców..  Był z nami m.in. dziadek Lenny’ego Martineza – Mariano. On wcześniej wiele razy startował w Tour de France i nawet wygrał kilka etapów i koszulkę najlepszego górala. Dużego formatu kolarz.

Zresztą jego syna, Miguela znam od kiedy był jeszcze bardzo młodym chłopakiem. On z nami na treningi jeździł, a raz, jak miał 15 lat, to dopuścili go do wyścigu. A później się okazało, że faktycznie ma duży talent, ścigał się na szosie i w MTB, gdzie  zdobył dwa medale olimpijskie.  Z kolei Lenny’ego (syn Miguela)  spotkałem w zeszłym roku, podczas Tour de Pologne, bo on tam startował, a ja przez cały wyścig prowadziłem samochód w kolumnie wyścigu.  Przed którymś startem podszedłem do niego i pytam:

– Hej, Lenny, kto jest twoim dziadkiem? – On tak wtedy patrzy na mnie, zastanawiając się, o co chodzi. Dopiero jak mu powiedziałem, że ja się z jego dziadkiem ścigałem, podałem swoje nazwisko, to wiedział wszystko, bo mu dziadek opowiadał o kolarskiej karierze. No i wygląda na to, że on sam też będzie miał o czym opowiadać, bo dobrze się zapowiada. Niedawno wygrał Classic Var dzięki temu, że Johannesen za wcześnie podniósł ręce w geście triumfu. On to zobaczył, przyspieszył ostatkiem sił i wygrał.

Ten Norweg niesamowity błąd wtedy popełnił. Zawsze mówię młodym zawodnikom: “ręce podnosimy dopiero za kreską”! Sam kiedyś przegrałem tak wyścig. Na kilometr do mety odskoczyłem, zrobiłem sobie 100 metrów przewagi. Tylko że nagle okazało się, że ten niby-kilometr, tak naprawdę był 1 kilometr i 800 metrów. I naszła mnie ława kolarzy może metr, może dwa metry przed metą. A wystarczyłoby, żebym nie wyprostował się te dwa-trzy razy, zastanawiając się: “gdzie ta meta?”. Gdybym szedł do końca, nie zastanawiając się, to wygrałbym etap, a tak, to byłem 9. A wracając do Martineza – ja z szosy znam też jego szefa, bo ścigałem się z Markiem Madiotem i jego bratem Yvonnem.

Henryk Charucki jako lider Tour de Lyon. Fot. Henryk Charucki/Archiwum prywatne

Słyszałem też, że we Francji zakładaliście spółdzielnie. Na czym to polegało?

Moja ekipa nie była duża, więc często zdarzało nam się jeździć na małe wyścigi. My – najlepsi zawodnicy, traktowaliśmy je trochę jak przygotowania do największych imprez. Ot, spotkaliśmy się z kumplami, tylko nie na treningu, a na wyścigu i umawialiśmy się, że jedziemy razem, żeby się nie ganiać i po prostu zarobić sobie na jakieś piwo po zakończeniu zawodów. Traktowaliśmy to jak takie przetarcie nogi, a wynik nie miał dla nas żadnego znaczenia – w przeciwieństwie do trochę młodszych i mniej doświadczonych kolarzy, dla których takie zwycięstwo było dużą rzeczą.

Natomiast jak już się pojawiały duże wyścigi, to odpuszczania nie było. Tam nam płacili startowe, inaczej się zarabiało, premie z klubu były inne – wiadomo, jak wyścig jest duży, to i pieniądze są duże. W takich sytuacjach chęć zwyciężania była zdecydowanie większa. Tylko tu był jeden problem. W tych wyścigach w barwach jednej ekipy mogło jeździć 15 kolarzy.  Jak byłem w Aulnat, to w naszej drużynie owszem, było 20 zawodników, tylko większość z nich tam nie jeździła. Niektórzy, jak doświadczony Mariano Martinez, bardzo mocno selekcjonowali starty. Inni nawet jak jechali z nami na jeden wyścig, jak dostawali lanie to odpuszczali kolejne zawody i wracali do domu. W efekcie z 20 zawodników zostawała tylko nasza polska trójka. Nie my jedni byliśmy w takiej sytuacji – mieliśmy tam wtedy takich kolegów, dwóch z Normandii i jednego z Bretanii, też bardzo mocnych. I umawialiśmy się ze sobą. Nas było trzech, ich trzech… stanowiliśmy ekipę kompletną, ale siły były wyrównane, bo musieliśmy rywalizować z liczniejszymi drużynami. Mimo wszystko, całkiem dobrze dawaliśmy sobie radę. Na tyle, że czasami konkurencja nas omijała.

Jak to was omijała?

No zwyczajnie, inni do nas podchodzili, pytali: – Gdzie startujecie? – Ja odpowiadałem, podając swoje plany na kolejne dni czy tygodnie, a oni wtedy – O, to dziękujemy, my chyba wybierzemy jednak inne zawody.

Pamiętam też, że Jan Brzeźny opowiadał mi, że w czasach Auxerre oddawaliście zwycięstwa zespołowym kolegom z Francji, bo oni mieli większe szanse na wypromowanie się, niż wy.

W Auxerre mieliśmy mnóstwo kolarzy, których stać było na wygrywanie. Właściwie to zwyciężać mógł każdy z nas. Pamiętam, że mieliśmy np. takiego sprintera Dalibara. I jak przyszło do finiszu, to jechaliśmy na niego. Pamiętam też taką sytuację na jednym z wyścigów, który kończył się dwukilometrowym podjazdem. Najpierw zaatakował on, a jak jego grupa dogoniła, to ja poprawiłem. Plan był taki, żeby w razie niepowodzenia on zafiniszował z peletonu, ale nie było takiej potrzeby. Atak był tak mocny, że nie byli w stanie mnie dogonić. On jednak i tak zafiniszował, zajął drugie miejsce i w efekcie sięgnęliśmy po dublet.

Czyli u pana wyglądało to nieco inaczej niż u Brzeźnego?

Nie, nie, nie, było tak samo. Było takie zarządzenie, które zresztą sam wprowadziłem, że jak tylko przyjeżdżamy do mety w grupie z Francuzem z naszego  klubu, to on ma wygrać. Pamiętam, jak wygraliśmy kiedyś dziewięć wyścigów z rzędu i gazeta napisała po wszystkim: “Wystarczy mieć 3 Polaków w składzie i wszystko wygrają!”. Dla wizerunku grupy, lepiej jest, jak wyścigi wygrywa większa liczba zawodników! 

Tak jest lepiej i dla drużyny i dla sponsorów i dla kibiców. A myśmy mieli naprawdę świetnych kibiców, bo oni potrafili wypełnić pięć samochodów i pojechać z nami na drugi koniec Francji. Pytali się mnie tylko, gdzie będę się ścigać, a potem przyjeżdżałem na start i widziałem, że oni tam byli. Jak ich kiedyś zapytałem, czemu jeżdżą za nami, a nie na inne wyścigi to mówili: – Bo my chcemy was oglądać. Tam gdzie wy jeżdzicie, tam jest spektakl.

Raz przyjechaliśmy na taki jeden duży wyścig w Poulvec. Oczywiście, jak to wyścig kolarski, nie był biletowany, ale organizatorzy sprzedawali takie bileciki pamiątkowe w formie serduszek. Sprzedali 40 tysięcy. Ludzie nie musieli tego kupować, ale wiedzieli, że dzięki temu kolarze dostaną na przykład większe nagrody, więc nas w ten sposób wspierali.

To nie był żaden wyjątek, bo kibice generalnie byli hojni dla kolarzy. Na trasie często były rozlokowane premie lotne, na których można było wygrać nagrodę od kibiców. One często były wyższe niż te za zwycięstwo, przyznawane przez organizatorów!

Wielu było takich kolarzy, którzy później przeszli na zawodowstwo, a jako amatorzy regularnie z wami przegrywali?

Było tego dość sporo. Kiedyś u nas w Aulnat organizowane było  takie kryterium nocne zaraz po Tour de France. Runda o długości kilometra, osiem zakrętów, startowało  12 zawodowców, w tym Gilbert Duclos-Lasalle – dwukrotny zwycięzca Paryż-Roubaix, Luc Leblanc – mistrz świata, do tego zwycięzca jednego z etapów. Przed etapem Duclos do mnie podjeżdża i pyta:

– Henri, jak tam dzisiaj?

– No jesteśmy u siebie, więc któryś z nas musi wygrać. Ma wygrać Karlowicz,  Leblanc będzie drugi, ty będziesz trzeci

I wyścig tak właśnie się skończył. A z ponad 60 zawodników na starcie, do mety dojechało piętnastu. Resztę wiatr wywiał, wiesz dlaczego? 100 takich rund po 1 km każda, przejechaliśmy w tempie dwóch godzin.

Do kiedy się pan ścigał?

Do 1992 roku, ale w zasadzie to chciałem kończyć karierę już dwa lata wcześniej. Tylko że po 1990 ekipa zmieniła sponsora na Groupamę. Poprzedni sponsor – Credits Lyonnais, wydawał na zespół milion rocznie, a oni proponowali 5 milionów. Tylko że był jeden warunek – Polacy muszą zostać. Dlatego jak powiedziałem szefowi o swoich planach, to on odparł: “bez ciebie, kaplica”.

I co, dostaliście podwyżkę?

Jakąś tam dostaliśmy. Ale nam generalnie było w tym Aulnat bardzo dobrze. Przez trzy ostatnie lata zarobiłem chyba więcej niż przez 8 poprzednich. Miałem już wyrobione nazwisko, a z kolarzami, którzy nie byli aż tak rozpoznawalni obchodzono się wówczas nie najlepiej. Na początku w zasadzie w ogóle nie dostawałem premii za wyniki.

W 1991 wygraliśmy łącznie 70 wyścigów i oni byli po prostu jak wniebowzięci. Nowy sponsor i od razu takie wyniki – prawdziwy happy end. Tylko ja im wtedy musiałem trochę popsuć ten wspaniały nastrój. Poinformowałem, że w kolejnym roku ścigam się już tylko do maja, a później jeszcze wrócę tylko na pięć ostatnich wyścigów w sierpniu i kończę ze ściganiem.

Henryk Charucki/Archiwum prywatne

Skąd ta decyzja?

No ja miałem po prostu już dość ścigania. Chcieli, żebym został jeszcze na dwa lata, ale ja nie byłem w stanie. Nie zostałbym przy kolarstwie za żadne pieniądze. Nie chodziło o kwestie fizyczne – wciąż czułem się dobrze, ale byłem już zmęczony psychicznie. Praktycznie co trzeci wyścig musieliśmy chodzić na kontrole antydopingowe. Nie tylko wtedy, jak byliśmy na podium – wtedy oczywiście zawsze nas brali, ale nawet jak byli losowani kolarze, to dziwnym trafem zawsze trafiało na nas. Mieliśmy wrażenie, że trochę na nas polowali.

A taka kontrola to zawsze jest stres. Nic nie braliśmy, ale co jeśli w nasze ręce trafiłby jakiś trefny bidon? Przecież jakby choć jedno z badań dało wynik pozytywny, to do dziś wszyscy mówiliby: “aha, to dlatego byli tacy dobrzy!”. Właśnie dlatego ani razu nie braliśmy bidonu od nikogo obcego, no chyba że po to, żeby się polać. Idziesz jeść, cały czas patrzysz, czy nikt ci czegoś nie dosypuje – to na dłuższą metę jest bardzo męczące i stresujące.

Nawet jak byłem w Meksyku, jako lider wyścigu [o którym możecie więcej przeczytać w pierwszej części wywiadu – przyp. red.], to żeby zmniejszyć szansę na jakieś nieprzyjemności, to chodziłem jeść niekonwencjonalnie – tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jestem i nie mógł mi niczego nie dosypać. Nigdy nie chodziłem razem z ekipą. Po prostu chadzałem własnymi ścieżkami.

A na wyścigach, na które jeździł pan z Dolmelem, też regularnie były organizowane kontrole antydopingowe?

Tak, właściwie to po każdym wyścigu – w Polsce też. Jak sobie kiedyś to tak podliczałem, to razem wyszło mi, że przez te 22 lata byłem wzywany na kontrolę pewnie ze 450 razy i za każdym razem wynik był negatywny. Pamiętam, jak w 1985 roku przyjechaliśmy z pozostałymi Polakami do Francji i nasi konkurenci, których zwykle ogrywaliśmy nagle stali się dziwnie mocni. Tak nas naparzali, że do maja nie mogliśmy się pozbierać. Wtedy pomyślałem, że trzeba zmienić sposób przygotowań. Że następny rok zaczniemy we Włoszech i że właśnie tam spędzimy całą wiosnę.

Tak właśnie zrobiliśmy. Dość szybko pożałowaliśmy tej decyzji. Tempo tam, na wyścigach z wiosny we Włoszech było niesamowite – średnia prędkość podchodziła pod 50 kilometrów na godzinę. Zostawaliśmy z tyłu. Włosi byli rozczarowani naszą postawą, w końcu nie po to zapraszali nas do siebie. 

To było w lutym, gdy byliśmy jeszcze nieprzygotowani. Na szczęście potem wróciliśmy do Francji i okazało się, że tak mocne rozpoczęcie sezonu nam posłużyło. Odsapnęliśmy dziesięć dni, a potem, jak wróciliśmy do ścigania, to ruszyliśmy tak, że głowa mała. Pojechaliśmy na taką jedną etapówkę i tak: ja wygrałem etap i cały wyścig, Bieniek etap i Cieślak etap. Spisaliśmy się tak dobrze, że w pewnym momencie jeden Francuz, nasz kolega, podjechał do nas i zapytał się:

– To wy też już bierzecie EPO?

– A wy bierzecie?

– No tak, od zeszłego roku…

I tak cała zagadka została rozwiązana. Już wiedzieliśmy, dlaczego w 1985 roku tak bardzo odstawaliśmy

Rozumiem jednak, że tamte nierówne zmagania z dopingowiczami nie zabiły w panu miłości do kolarstwa? Zdaje się, że wciąż pan jeździ na rowerze.

Oczywiście, że tak. Mamy nawet z kolegami z szosy swój własny zespół – Colnago-Harfa Harryson Team. Tam są prawdziwe asy. Jest z nami  Janek Faltyn, Janek Brzeźny, Czesiek Lang, Krzysiek Sujka – wicemistrz świata, Grzesiek Fajkowski, Irek Walczak. Poza nami są w tej grupie również moi klienci, którzy kupili rowery Colnago i chcą w tej ekipie być.

Dla nas rower to jest dziś głównie zabawa, a w wyścigach startujemy bardzo sporadycznie – przede wszystkim w Via Dolny Śląsk. Nie chcemy jeździć po Polsce i podbijać świat. Cieszymy się, że mamy te wyścigi obok siebie, wszystkie właściwie w promieniu 100 kilometrów. To zawsze jest dla nas okazja do tego, żeby spotkać się z kolegami,  porozmawiać, powspominać dawne czasy… I zawsze przed startem mówimy sobie jedno – kto chce walczyć, niech sobie walczy, ale najważniejsze jest to, żeby szczęśliwie dojechać do mety, a potem zrobić sobie wspólne zdjęcie. A to czy będziesz 25. czy 50. nie ma żadnego znaczenia.

Czesław Lang też z wami jeździ regularnie? Bo wiadomo, że on ma mnóstwo obowiązków związanych z organizacją Tour de Pologne…

Ostatnio rzeczywiście nie jeździł, bo miał pewną kontuzję, ale generalnie, to tak. Ja wyznaję taką zasadę. Kto jeździ na rowerze, to ma czas na wszystko. Rower wyzwala energię. Jak ktoś jeździ na rowerze, to szybciej myśli, szybciej rozwiązuje problemy i wszystko zajmuje mu mniej czasu.

Właściwie każdy mój klient to potwierdzi, a miałem u siebie już wielu biznesmenów i menedżerów wysokiego szczebla. Jak człowiek jeździ, to nie grozi mu żadna cukrzyca, nie ma nadciśnienia, może jeść co chce, śpi dobrze… Lekarze, którzy są moimi klientami leczą ludzi już chorych a ja leczę ludzi profilaktycznie i mówię: ,, Kto się rusza to żyje, kto tylko siedzi to czeka na śmierć, a kto leży w łóżku to jak by go już nie było’’. 

Zobacz też inne wspominkowe wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Poprzedni artykułGP Slovenian Istria 2024: Marcin Budziński z pierwszym zwycięstwem UCI w karierze
Następny artykułMediolan-San Remo 2024: Złodzieje próbowali ukraść rowery Bahrain-Victorious
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments