fot. Crampy_au (@Flickr)

Maciej Paterski to jeden z najlepszych polskich kolarzy ostatnich lat. Choć spędził cztery sezony w World Tourze, to największe sukcesy odnosił jeżdżąc szczebelek niżej. Zwycięstwo etapowe w Volta a Catalunya, wygrane klasyfikacje górskie Tour de Pologne i wiele innych sukcesów – z tego wszystkiego zapamiętamy „Paterę”, który w pierwszej części naszego najnowszego obszernego wywiadu opowiedział nam m.in…

  • Co ma wspólnego z Ianem Stannardem?
  • Czym zdenerwował Jensa Voigta?
  • Co mu imponuje w Vincenzo Nibalim?

W ostatnim czasie mogliśmy sobie przypomnieć, że polscy kolarze też mogą osiągać sukcesy w Tour de l’Avenir. Niewielu pamięta, ale ty też możesz się pochwalić pewnymi osiągnięciami w tym wyścigu.

Tak, startowałem tam dwa razy – w 2007 i 2008, a za drugim razem zdobyłem koszulkę dla najlepiej punktującego kolarza. Trzy razy stałem na podium, raz zająłem drugie, a dwa razy trzecie miejsce. To wystarczyło do wygrania klasyfikacji, choć przyznaję, że moja przewaga nad drugim Matteo Busato była bardzo niewielka. Na ostatnim etapie trzeba było się zaginać, żeby obronić tę różnicę. Bardzo się wtedy stresowałem – naprawdę zależało mi, żeby zakończyć wyścig w koszulce.

Kiedy udało ci się zapewnić zwycięstwo?

Ta moja rywalizacja z Busato była zacięta aż do jednej lotnej premii – ja ją wygrałem, a on był daleko i choć matematycznie miał jeszcze szanse na zwycięstwo, to uznał, że dalsza walka nie ma większego sensu.

Po tym sukcesie dostałeś się do Marchiolu, z którego wielu kolarzy trafiało potem do Liquigasu.

Ja we Włoszech byłem już od dwóch lat. Ścigałem się w De Passo Piave i tak naprawdę pewnie zostałbym w niej na jeszcze jeden sezon, gdyby nie fakt, że weszła w fuzję z inną drużyną i w ten sposób powstał Marchiol, którego zawodnikiem się stałem. Oni byli de facto młodzieżówką Liquigasu – zresztą nie wiem, czy nie był to pierwszy taki projekt w historii kolarstwa.

Stroje mieliśmy podobne, rowery te same, kilku sponsorów też, ale najważniejsze oczywiście było dla nas to, że stamtąd było się łatwiej dostać do Liquigasu. W to ostatnie celowałem właściwie od początku pobytu we Włoszech, bo już moja pierwsza ekipa w tym kraju miała siedzibę w tej samej miejscowości co Liquigas, więc te dwie ekipy też naturalnie ze sobą współpracowały. 

A jak w ogóle trafiłeś do Włoch?

Wcześniej jeździłem w KTK Kalisz i często byłem powoływany do reprezentacji Polski, a chyba takim najważniejszym momentem było dla mnie zdobycie wicemistrzostwa kraju w orlikach. Bardzo mi pomógł też Maciej Bodnar, który akurat zwalniał miejsce w tamtej drużynie i polecił mnie na swoje miejsce. Dla mnie to była duża sprawa, bo wiedziałem, że w tej drużynie zaczynali Bernhard Eisel, Enrico Gasparotto, były mistrz świata – Moreno Argentin… naprawdę wiele gwiazd, a do tego wspaniały trener – Fortunato [niespokrewniony z Lorenzo Fortunato], który niestety już nie żyje. Przejście tam okazało się strzałem w dziesiątkę, tym bardziej, że atmosfera była fantastyczna.

Byłeś wtedy bardzo młodym chłopakiem, przeprowadzka do nowego kraju była dla ciebie bardzo trudna?

Traktowałem to bardziej jako przygodę, ciekawe wyzwanie… Naprawdę chciałem zobaczyć, jak wygląda życie i jak wygląda ściganie za granicą. Jedynym problemem był język, ale myślę, że z tym też dobrze sobie poradziłem. Już przed wyjazdem zacząłem się uczyć włoskiego, trochę go podszlifowałem, więc nie musiałem później zaczynać od zera, ale fakt, na początku było trochę trudno. Na szczęście w miarę szybko się uczyłem, więc i ten problem szybko zniknął.

Długo ci to zajęło? Kiedy byłeś się w stanie bezproblemowo dogadać?

Myślę, że już po mniej więcej roku. Nie było innego wyjścia. Przebywałem praktycznie cały czas wyłącznie z Włochami, więc umysł szybko oswajał się z językiem, tym bardziej, że wciąż uczyłem się też na własną rękę.

Włosi nie mówili po angielsku?

Oj, było z tym bardzo słabo. Z tego co pamiętam, to może jedna osoba umiała mówić po angielsku, a reszta kompletnie nic. Naprawdę potrzebowałem tego włoskiego.

Mogłeś liczyć na pomoc Polaków, którzy w tamtym czasie jeździli w Liquigasie?

Maciej Bodnar na początku też był na miejscu, więc otrzymałem od niego sporo wskazówek, ale przeważnie byłem skazany sam na siebie. Chciałem też sam spróbować się odnaleźć w tym nowym świecie.

Ty z Bodnarem znałeś się już wcześniej? Wiesz dlaczego zaproponował tej włoskiej drużynie akurat ciebie?

Nie znaliśmy się zbyt dobrze, widywaliśmy się tylko podczas wyścigów, na których ze sobą rywalizowaliśmy, jeździliśmy też razem regularnie na kadrę. Nie byliśmy jakimiś dobrymi znajomymi. Zresztą Maciek też na początku proponował ekipę innemu kolarzowi, który się wtedy na to nie zdecydował. Ja byłem drugim wyborem, a jak dostałem ofertę, to właściwie nie zastanawiałem się nad nią ani chwili, bo bardzo ciekawiło mnie, jak ten kolarski świat wygląda od środka. Naprawdę dziękuję Maćkowi, bo gdyby nie on, moja kariera raczej nie potoczyłaby się w taki sposób.

A na początku ścigania we Włoszech czułeś różnicę poziomów?

Poziom na pewno był bardzo wysoki, ale nie powiem, że było jakoś bardzo trudno – wręcz przeciwnie. Wygrałem parę ważnych wyścigów, etap na Pucharze Narodów – Giro delle Regioni. Byłem też wysoko na innej bardzo ważnej etapówce i generalnie zajmowałem dużo miejsc na podium. To wszystko w pierwszym roku – myślę, że później to też miało wpływ na mój transfer do Liquigasu.

A pamiętasz, kiedy dokładnie dotarło do ciebie, że jesteś już naprawdę bliski tego, żeby znaleźć się w tym swoim wymarzonym Liquigasie?

Był taki moment. Jechaliśmy samochodem razem z dyrektorem sportowym i w pewnym momencie on mi powiedział: “Maciek, jeśli wygrasz jeszcze chociaż jeden wyścig, to będziesz w Liquigasie”. Pamiętam, że mnie to wtedy bardzo zmotywowało i jeszcze mocniej zacząłem do tego dążyć.

Długo ci to zajęło?

Nie, to wydarzyło się naprawdę bardzo szybko – tydzień później, może odrobinę więcej. Nie pamiętam już dokładnie jak nazywał się tamten wyścig, bo przejeżdżałem ich w tamtym czasie bardzo dużo. Pamiętam za to, jak wyglądał jego przebieg – byłem wtedy w odjeździe. Była nas czwórka – czterech zawodników Zalfu i ja…

Trochę jak podczas Omloop Het Nieuwsbald wygranego przez Iana Stannarda…

Dokładnie. A ten Zalf to była wtedy najmocniejsza drużyna w młodzieżowym peletonie. Dlatego jak ich pokonałem, poczułem prawdziwą euforię.

Jak to się stało, że oni z tobą przegrali?

Wyścig był trudny. W końcówce był podjazd do mety – miał może 2-3 kilometry. Oni mnie cały czas atakowali, a ja po prostu przesiadałem się im z koła na koło.

To musiała być dla ciebie bardzo ciężka sytuacja, bo musiałeś ciągle wszystko spawać…

Dokładnie, spawałem ile mogłem, ale że mogłem wtedy naprawdę wiele, to jakoś udało mi się wygrać. Wiedziałem, że nie mogę odpuścić ani jednego skoku, bo wtedy szanse na wygranie wyścigu spadną niemal do zera. Oni tak skakali i skakali – właściwie aż do mety. Wtedy ograłem ich na finiszu.

I co, po wszystkim podszedł do ciebie dyrektor i powiedział: „Brawo, zaraz dostaniesz ten nowy kontrakt”?

Takiej deklaracji nie było. Podpisaliśmy kontrakt na kolejny rok, a wcześniej był staż. Właściwie to ten staż mógł być nawet wcześniej, tylko w ostatniej chwili okazało się, że znaleźli jakiegoś innego kolarza na moje miejsce, więc musiałem poczekać.

I w jakiej roli przyszedłeś do tego zespołu? Wiązano z tobą duże nadzieje?

Nikt na pewno nie spodziewał się, że będę wygrywał, byłem kolarzem na dorobku. Miałem mocno trenować, a później jeździć na wyścigi i pomagać swoim liderom i było tak właściwie cały czas. Mieliśmy w zespole Basso, Sagana czy Nibalego i gdy któryś z nich jechał na wyścig, to wszyscy byliśmy im podporządkowani. Każdy miał dać z siebie wszystko, by im pomóc.

A jak wspominasz swój pierwszy występ w nowych barwach? To było Tour Down Under, czytałem, że nawet załapałeś się tam w ucieczkę…

Przyznaję, że było ciężko – wiele razy było tak, że dojeżdżałem do mety gdzieś daleko z tyłu, choć faktycznie, tak jak zauważyłeś, bywały etapy, gdzie czułem się na tyle dobrze, by spróbować ataku. Pojechałem wtedy z Simonem Clarke’iem i Jensem Voigtem. Oj, jak ja później tego żałowałem!

Dlaczego?

Strasznie mnie wtedy przeciągnął. Chyba nigdy wcześniej nie byłem tak zmęczony, jak wtedy. On miał do mnie straszne pretensje. Cały czas podjeżdżał do mnie i pytał, czemu nie pracuję, poganiał. Myślał, że się wiozę na jego kole. Że gram, a na mecie chcę dać mu “ostatnią zmianę”, ale ja naprawdę nie miałem wtedy siły na nic. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, że utrzymałem się na jego kole aż do końca trwania ucieczki. W każdym razie, walka o zwycięstwo i tak nie była nam dana, bo peleton w końcu nas dogonił.

W „Przeglądzie Sportowym” z tamtego okresu przeczytałem, że któryś z dyrektorów sportowych mówił o tobie, że potrzebowałeś czasu, żeby się przystosować do nowej sytuacji. Faktycznie czułeś na początku, że World Tour to za wysokie progi?

Za wysokie progi, to może nie, bo jakoś sobie radziłem na wyścigach. Nie byłem może zawodnikiem, który wchodzi do peletonu i od razu zaczyna rozdawać karty, ale z biegiem czasu moje umiejętności pozwalały mi na robienie jakichś fajnych akcji w peletonie – czy w ucieczkach, czy w pomocy swoim liderom. Wywiązywałem się ze swoich obowiązków wobec liderów, zdarzało mi się jeździć aktywnie – myślę, że mogłem być z siebie zadowolony.

Niestety zdarzały mi się też trudniejsze momenty, jak wtedy, gdy chwilę po tamtym Tour Down Under przydarzyła mi się poważna kraksa. Startowałem w Tour of Qatar i na treningu przed jednym z etapów przejeżdżaliśmy przez takie spowalniacze drogowe – to były takie metalowe rolki. Straciłem równowagę i upadłem na tyle pechowo, że złamałem sobie rzepkę. Wróciłem do treningów dopiero po dwóch miesiącach i niedługo później – może po dwóch kolejnych tygodniach znów wróciłem do ścigania na Wyścig Dookoła Turcji.

Byłem w ogóle nieprzygotowany, a to był już kwiecień, więc większość zawodników była w pełni formy. Strasznie wtedy cierpiałem, bo nie byłem w stanie rywalizować z nimi na równych zasadach. Poza tym, niedługo później, już po kilku dniach, znów upadłem. Tym razem złamałem obojczyk i znów straciłem kolejne tygodnie. Nie było to dla mnie łatwe, ale jakoś udało mi się odbudować i nawet załapałem się na Vueltę.

Jak to się w ogóle stało, skoro wcześniej straciłeś tak dużo czasu?

Wróciłem na Mistrzostwa Polski, później wystartowałem w Tour de Pologne, a na kolejnym wyścigu – Eneco Tour [dziś Renewi Tour – przyp. red.] wyglądało już na to, że doszedłem do pełnej formy. Nie miałem świetnych wyników, ale nie to było najważniejsze. Eneco to był ciężki wyścig, a ja sobie tam radziłem. Nie odstawałem, robiłem swoje na tyle dobrze, że szefowie powiedzieli mi, że wezmą mnie na Vueltę.

To był galowy skład? Widziałem, że mieliście tam m.in. Nibalego i Kreuzigera.

Galowy nie, ale jak na Vueltę bardzo mocny. W ogóle świetnie zaczęliśmy tamten wyścig. Zajęliśmy drugie miejsce na etapie jazdy drużynowej na czas, a później wszyscy byliśmy podporządkowani Vincenzo, co okazało się dobrym pomysłem, bo później wygrał wyścig.

A jakie były twoje zadania?

Jeździć przy Vincenzo, trochę się nim opiekować. Unikałem odjazdów – choć miałem kilka okazji, to się powstrzymywałem, bo trzeba było oszczędzać siły, żeby później móc wspierać lidera. Pomagałem mu szczególnie w płaskim terenie, na pagórkach, bo w górach mieliśmy wielu kolarzy zdecydowanie mocniejszych ode mnie. Oprócz tego wszystkiego, miałem po prostu łapać doświadczenie. To był mój pierwszy wielki tour, nie wiedziałem, co dalej ze mną będzie… chciałem ukończyć ten wyścig we w miarę dobrej kondycji.

A jest taki moment tamtego wyścigu, który lubisz sobie wspominać i myśleć sobie: “No, to była taka moja cegiełka, do końcowej wygranej Nibalego”?

Pamiętam, że był taki etap, który kończył się dość stromym, około 2-3-kilometrowym podjazdem. Wygrał go Gilbert, a drugi był Nibali. Pamiętam, że jak odbiłem, to oni niemal od razu ruszyli do ataku i cięli się tak gdzieś do samej mety.

Rozbiłeś tamtą grupę?

Aż tak to nie, ale na pewno mocno ją naciągnąłem. To było tak gdzieś dwa kilometry przed metą.

Czyli nie widziałeś z bliska tego ich pojedynku w samej końcówce.

Nie, ale oni też razem nie dojechali do mety. Gilbert zostawił Nibalego trochę w tyle. Najważniejsze było jednak to, że wywalczył przewagę nad rywalami w klasyfikacji generalnej.

Nibali tamten wyścig wygrał. Później odwdzięczył się jakoś swoim pomocnikom?

Tak, dostaliśmy po zegarku – Rolexie, z wygrawerowanym logo i nazwą Vuelta a España. Mam go zresztą do dzisiaj, ale noszę go tylko na specjalne okazje. Trochę boję się, że go zgubię. Jestem trochę zakręcony!

A tak poza szosą, jaki tak właściwie był Vincenzo Nibali?

Na pewno bardzo zrelaksowany. Przed startem, podczas dojazdów busem potrafił sobie uciąć drzemkę. Wyglądał, jakby w ogóle się nie stresował.

A ty, co wtedy robiłeś?

No ja byłem cały czas spięty. Na pewno byłem z tych zawodników, którzy przed wyścigiem bardzo się denerwowali. “Spalałem się” wyścigiem. Z drugiej strony, myślę, że dzięki temu czułem się nakręcony i to też dodawało mi kopa.

A, czyli nie do końca było tak, że zazdrościłeś Nibalemu tego luzu. Nie patrzyłeś na niego, myśląc: “Kurczę, też bym tak chciał”?

Nie, raczej nie, choć fakt, imponowało mi to. Siebie z takim nastawieniem po prostu nie byłem sobie w stanie wyobrazić. Tym bardziej, że on przecież cały czas liczył się w “generalce”. Jeden błąd mógł zniweczyć cały wysiłek, a tymczasem on potrafił się od tego odciąć i podejść do wszystkiego z tym swoim luzem. To było w nim super. Tuż przed etapem ucina sobie drzemkę, a potem się budzi i walczy o zwycięstwo.

A inni liderzy? Jak oni nastawiali się do startów?

Ivan Basso na pewno był od Nibalego zdecydowanie bardziej skupiony, reszta też. No, może jeszcze Sagan też był raczej wyluzowany. Ale zdecydowanie częściej spotykało się kolarzy, którzy byli całkowicie skupieni na celu.

Nibali był wyluzowany, ale domyślam się, że nie aż tak, jak Scarponi, który potrafił robić kolegom dowcipy albo śpiewać w peletonie?

Aż tak to nie. Sam ze Scarponim w jednym zespole nigdy się nie ścigałem, ale faktycznie, pamiętam, ze na wyścigach zawsze dowcipkował, choć sam nigdy nie padłem ofiarą jego żartów. Śpiewanie też sobie przypominam… Nibali był jednak trochę inny. U niego ten relaks oznaczał po prostu spokój.

W Liquigasie spędziłeś cztery lata, co się stało, że po tym czasie opuściłeś ekipę?

Nie przedłużyli ze mną kontraktu. Nie ukrywam, że ostatni rok miałem raczej słaby i to też zaważyło na tym, że nie dostałem nowej oferty. Popełniłem wiele błędów, które zdarza się popełniać. Nie dostałem też oferty od innej worldtourowej drużyny, więc cieszę się, że ostatecznie dostałem szansę od CCC.

Mówisz o błędach. Co to były za błędy?

Były jakieś błędy w treningach, ale też w pewnym momencie trochę się podłamałem niektórymi rzeczami…

A możesz powiedzieć, co to były za rzeczy?

Nie, wolałbym nie drążyć tego tematu, bo trochę dotyczy mojego życia prywatnego.

Gdy przygotowując się do wywiadu czytałem twoje wypowiedzi dla różnych mediów, to widziałem, że często podkreślałeś to, że zmiany na ogół (albo nawet zawsze) są dobre. Rzeczywiście czujesz, że one ci służą?

Może nie każda zmiana jest dobra, ale myślę, że generalnie dobrze jest czasem zrobić coś nowego. Nowe wyzwania, nowa motywacja… moim zdaniem w sporcie to jest bardzo ważne. Zmieniając ekipy, jeżdżąc na nowe wyścigi zawsze dostawałem taki dodatkowy zastrzyk energii, który potem mi pomagał walczyć o wysokie lokaty. Nie chodzi o to, że gdzieś było mi źle. Nie, było dobrze, ale po prostu dostając nowe bodźce, byłem w stanie dać z siebie jeszcze więcej. Tak po prostu działam.


Czy wszystkie zmiany w karierze Macieja Paterskiego były dobre? Pewnie nie. Natomiast zmiana, której dokonał między 2013, a 2014 rokiem okazała się kluczowa dla losów jego dalszej kariery. O tym jednak będzie dopiero kolejna część, którą będziecie mogli przeczytać za tydzień.

Poprzedni artykułCo jeść i ile pić na trenażerze? Odpowiada doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu Marianna Hall [wywiad]
Następny artykułŁukasz Owsian ponownie zawodnikiem z największą liczbą przejechanych kilometrów!
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Grzegorz
Grzegorz

Dobrze się czyta, ciekawy wywiad.
Dziękuję.