fot. Volta Ciclista a Catalunya

Maciej Paterski to jeden z najlepszych polskich kolarzy ostatnich lat. Choć spędził cztery sezony w World Tourze, to największe sukcesy odnosił jeżdżąc szczebelek niżej. Zwycięstwo etapowe w Volta a Catalunya, wygrane klasyfikacje górskie Tour de Pologne i wiele innych sukcesów – z tego wszystkiego zapamiętamy „Paterę”, który w drugiej części naszego najnowszego obszernego wywiadu opowiedział nam m.in…

  • Dlaczego jego forma wystrzeliła po transferze do CCC
  • Od jakiej worldtourowej ekipy dostał ofertę w 2015 roku
  • Co planuje robić po zakończeniu kariery

Pomimo kilku dobrych momentów, o których można było przeczytać m.in. w pierwszej części naszego wywiadu kariera Macieja Paterskiego w World Tourze zakończyła się po czterech latach. Nasz bohater, mając 28 lat i wchodząc w najlepszy wiek dla kolarza musiał zejść o szczebelek niżej. I właśnie tak rozpoczął się najlepszy okres w karierze kolarza z Jarocina.

Na przestrzeni tych wszystkich lat miałeś jakiegoś swojego osobistego trenera, z którym przygotowywałeś się do sezonu, czy zawsze korzystałeś z usług szkoleniowca, którego zapewniała ci ekipa?

Zawsze korzystałem ze sztabu będącego w ekipie, no poza czasem spędzonym w Wibatechu.

Ok, czyli te zmiany ekip rzeczywiście wiązały się ze zmianami w treningach. Jak się one zmieniły po twoich przenosinach do CCC?

Myślę, że były większe obciążenia. W Liquigasie robiliśmy bardzo długie treningi, w strefach medio, a gdy byłem w CCC to zacząłem trenować z Lucą Quintim – włoskim trenerem. To obciążenie wtedy bardzo wzrosło, zacząłem jeździć bardzo siłowo. Myślę, że to się też później przeniosło na to, że stałem się innym kolarzem. Zacząłem więcej ćwiczyć na siłowni. Myślę że wtedy mi tego brakowało… Zdecydowanie stałem się później trochę innym kolarzem.

Jak byłem w Liquigasie i tych amatorskich drużynach, to przez większość czasu mieszkałem we Włoszech. W Polsce, w domu pojawiałem się okazjonalnie, gdy miałem dłuższe przerwy miedzy startami. Później czułem się trochę tak, jakbym był na bardzo długim zgrupowaniu. A po przenosinach do CCC było już inaczej. Po zgrupowaniach, po wyścigu mogłem wrócić do siebie, żeby się zregenerować i zresetować głowę. To dało mi więcej świeżości i chyba przekładało się później na moje wyniki. To dużo zmienia, gdy można wrócić do domu, do rodziny, można odciąć się od kolarstwa i zająć głowę czymś innym.

Jesteś domatorem?

Raczej nie, ale nie potrafię wytrzymać długo poza domem, bez rodziny, bez bliskich, bez znajomych. Po prostu tego potrzebuję.

A czujesz, że pod koniec swojej przygody z Liquigasem miałeś podobną moc, co w tej pierwszej części pobytu w CCC i jedynie nie byłeś w stanie pokazać tego w wyścigach z powodu roli, którą miałeś albo po prostu jakiejś blokady psychicznej? A może faktycznie było tak, że w sezonie 2014 nagle stałeś się zdecydowanie lepszym kolarzem?

Przede wszystkim myślę, że największy wpływ na tę moją poprawę wyników miało to, o czym wspominałem wcześniej. Byłem częściej w domu, więc ta głowa była luźniejsza. Nabrałem większej chęci do ścigania i moim zdaniem to był taki bardzo ważny czynnik, który zadecydował o tym, jak później jeździłem.

A kiedy dowiedziałeś się, że Liquigas nie przedłużył z tobą kontraktu?

Ostateczną decyzję poznałem przed mistrzostwami świata we Florencji.

Spodziewałeś się jej?

Tak, już wcześniej dostawałem komunikaty, które dawały mi do zrozumienia, że kontrakt ze mną nie zostanie przedłużony. Nikt mnie nie łudził, że może jeszcze będzie jakaś szansa. Dzięki temu szybko mogłem zacząć szukać nowej ekipy i cieszę się, że ostatecznie wybrałem CCC.

Liquigas jeździł w World Tourze, CCC w Pro Continental. Była duża różnica między tymi ekipami?

Przepaści na pewno nie było. Wiadomo, w Liquigasie pracował większy sztab itd., ale jeśli chodzi o wyścigi, to z CCC też jeździliśmy na duże imprezy. Udało nam się nawet dwa razy wystąpić w Giro d’Italia… Było gdzie się wykazać. Przeskoku wyścigowego nie odczułem, a jeśli chodzi o organizację, to tak samo. CCC było już bardzo dobrze zorganizowane i naprawdę nie było na co narzekać.

Pamiętam, jak przed którymś z Giro d’Italia, w którym startowaliście, furorę w polskich mediach robił wasz autokar. Faktycznie był lepszy niż te, z których korzystały ekipy World Touru?

Oczywiście, autokar mieliśmy najlepszy ze wszystkich – to jest fakt, z którym nawet nie ma co dyskutować!

A dla was jako zawodników miało to duże znaczenie?

Szczerze? Nieszczególnie. Wiadomo, fajnie mieć taki autokar, ale to nie jest najważniejsze w ekipach. Zawodnicy za bardzo na to nie patrzą. Najważniejsze jest to, że każda ekipa miała dobry autokar, a to, czy któryś wychodzi poza standard nie ma aż tak dużego znaczenia. Po prostu ma być w nim wygodnie, mają być w nim jakieś najważniejsze rzeczy i tyle, reszta to tylko dodatek.

A czym są te najważniejsze rzeczy?

Prysznic, toaleta obowiązkowo – przed wyścigiem używana baaardzo często, bez tego ani rusz (śmiech). Do tego jakiś ekspres do kawy, dobre nagłośnienie, wygodne fotele, przy których jest dużo miejsca na nogi i żeby każdy mógł się wygodnie przebrać.

W CCC już w pierwszym roku wygrałeś Wyścig Dookoła Norwegii. Trudno było ci się przestawić na to, że coraz częściej jeździsz na kolejne zawody w roli lidera i rywalizujesz z takimi zawodnikami jak Bauke Mollema, Pello Bilbao czy Gerald Ciolek?

Nie, podobało mi się to. W CCC fajne było to, że nasz poziom był bardzo wyrównany, dzięki czemu każdy dostawał szansę dla siebie. Przy dobrej dyspozycji, każdy z nas mógł walczyć o zwycięstwo. Gdy rozpoczynaliśmy wyścigi, zazwyczaj wszyscy zaczynaliśmy jako wolni strzelcy. Dopiero gdy okazywało się, że ktoś z nas jest w dobrej sytuacji w klasyfikacji generalnej, zaczynaliśmy jechać na niego.

Tak było też w Norwegii – na starcie w życiu nie powiedziałbym, że go wygram. Dopiero potem okazało się, że mam szansę i wtedy postanowiłem zrobić wszystko, żeby ją wykorzystać. To było dla mnie niesamowite przeżycie. To moje pierwsze zwycięstwo zawodowe, a ja zawsze o takim marzyłem. W końcu, skoro już jestem tym zawodowcem, to warto byłoby gdzieś podnieść ręce w geście triumfu. Bardzo to przeżywałem.

Masz gdzieś jeszcze tę koszulkę wywalczoną w Norwegii?

Pewnie, że mam. Czeka jeszcze na ramkę, ale się już doczeka niedługo. Planuję sobie obić i gdzieś powiesić te wszystkie najważniejsze koszulki. Jedną – mistrza Polski, mam już ładnie obitą. Teraz przyszedł czas na koszulki wszystkich zespołów, w których jeździłem i te, które przywiozłem do domu po swoich najważniejszych zwycięstwach.

Trasa tamtego Tour of Norway była dość specyficzna, prawda? Nieczęsto zdarza się, żeby Gerald Ciolek walczył w “generalce” z Bauke Mollemą w jednym wyścigu…

Zdecydowanie nie można było nazwać tego górskim wyścigiem. Najcięższy etap był taki, że miał rundę z takim podjazdem. Nie był za długi, ale dość sztywny. Tak naprawdę, Mollema tylko tam mógł wykorzystać swoje umiejętności jazdy po górach. Pamiętam, że faktycznie mu się to udało, ale ja nie straciłem do niego wtedy dużo. Reszta etapów to były takie typowe, pasujące mi pagórki, a najważniejsze rzeczy działy się na stosunkowo płaskim odcinku na początku wyścigu. Odjechaliśmy wtedy w końcówce z De Maarem i udało nam się dowieźć do mety sporą przewagę.

Mollemie do pokonania cię zabrakło 9 sekund. Czułeś w pewnym momencie, że może cię wyprzedzić? I czy mogłeś liczyć na pomoc kolegów?

Koledzy niesamowicie mnie wspierali. Bardzo byli mocni. Pamiętam ostatni etap, na ciężkich rundach z metą na lotnisku. Strasznie padał deszcz, a my kontrolowaliśmy wyścig. Nadawaliśmy tempo i na ostatniej rundzie poczułem się tak dobrze, że zaatakowałem. Zyskałem przewagę nad De Maarem, który był wtedy liderem i dzięki temu wyszarpałem sobie to zwycięstwo.

Z takich mocnych kolarzy, których miałeś okazję pokonać podczas tygodniówki, to był jeszcze Primož Roglič. On już wtedy, w 2015, jako kolarz Adria Mobil, był tak mocny?

Na pewno się wyróżniał. Pamiętam że w tym samym wyścigu jechał Sylwek Szmyd, który zajął trzecie miejsce. Jak Roglič atakował na podjazdach, to już wtedy mówił, że gość jest z innej planety. A pamiętajmy, że Sylwek w swoim życiu regularnie jeździł z wieloma kapitalnymi góralami. Co ciekawe, Roglič wtedy się zupełnie nie zorientował, że z nim wygrałem. Jak dojechał do mety, jako pierwszy z grupy faworytów, to podniósł ręce. Był pewien, że wygrał, a ja już wtedy od dawna byłem w autobusie (śmiech). On sobie nie zdawał sprawy, że z przodu został jeszcze ktoś z ucieczki. To był najtrudniejszy etap. Wypracowałem sobie przewagę, której nie wypuściłem do końca.

A na koniec jeszcze poprawiłeś, bo wygrałeś ostatni etap. Już z grupy faworytów.

Tak, to były rundy w Zagrzebiu, w centrum miasta po podjazdach z kostką brukową. Dobrze się czułem w takim terenie.

Tamten sezon 2015 w ogóle był w twoim wykonaniu kapitalny. Było zwycięstwo etapowe w Volta a Catalunya, o którym już kiedyś rozmawialiśmy (LINK), ale też Strzała Brabancka, Amstel Gold Race, Volta Limburg. W każdym z tych wyścigów pokazywałeś, że stać cię na walkę z najlepszymi. Czujesz, że wykorzystałeś tamten moment w stu procentach czy też masz poczucie, że gdzieś popełniłeś w błąd i w którymś z tych wyścigów mogłeś pokusić się o jeszcze więcej?

Na pewno w Amstel Gold Race zaatakowałem w końcówce, na początku Caubergu – być może faktycznie trochę niepotrzebnie. Kosztowało mnie to mnóstwo sił, ale poczułem moment i po prostu zaryzykowałem. Nie sądzę, że gdyby nie to, to bym wygrał, ale jestem pewien, że coś by to zmieniło. Pewnie przesunąłbym się o kilka miejsc do przodu – może do czołowej piątki?

Widziałem, że twój szef – Piotr Wadecki mówił nawet po tamtym wyścigu, że w przyszłym roku stać cię na podium. Niestety, nie udało się, w kolejnym roku nawet nie zbliżyłeś się do czołówki.

Typowy wyścig, raz idzie lepiej, raz gorzej. Zawodów zawsze jest cała masa, a ja nigdy nie nastawiałem się na żaden konkretny. To jest normalne, że są wahania. Co się wydarzyło dokładnie nie pamiętam, ale raczej nie wynikało to z pecha, a wyłącznie z tego, że forma nie była już taka, jak rok wcześniej.

Wracając jeszcze do 2015 roku. Tamten sezon to także Giro d’Italia – pierwsze dla CCC Team od kilkunastu lat.

Faktycznie dla większości naszych kolarzy tamto Giro było pierwszym wyścigiem, choć nie dla wszystkich. Taki Samoilau miał już duże doświadczenie w największych wyścigach, zdobyte w barwach Movistaru i Quick-Stepu. Podobnie zresztą jak Sylwek Szmyd. Mieliśmy silny skład i byliśmy widoczni, jak na kolarzy, dla których Giro d’Italia było pierwszym wyścigiem tej rangi. Naprawdę uważam, że nie odstawaliśmy jakoś bardzo wyraźnie od największych ekip.

Staraliśmy się jeździć aktywnie. Sam atakowałem już chyba na drugim etapie i dopiero na 5 kilometrów przed metą dogonił nas peleton. Szkoda, bo w moim przekonaniu mieliśmy spore szanse na zwycięstwo. Tam wtedy tempo było szalone i żałuję, bo trasa sprzyjała ucieczce.

… i dlatego, że gdybyś wygrał, to znów byłbyś liderem wyścigu. A kto tam z tobą jechał? Zawodnicy bardziej czy mniej dynamiczni od ciebie?

Znów jechał Clarke, chyba też Chaves i ten kolarz z Lotto Soudal, który przejechał mnóstwo wielkich tourów.

Hansen?

Dokładnie. Ale to takie największe nazwiska, bo ucieczka była większa i był w niej też m.in. mój zespołowy kolega – Branislau Samoilau. Szkoda, że nie dojechaliśmy do mety, ale później wciąż walczyliśmy o zabieranie się w ucieczki i czasem się udawało. To był ciężki wyścig, ale raz nawet udało mi się dojechać do mety przed peletonem. Na Imoli wziąłem udział w kontrataku, który starał się złapać ucieczkę. To się nie udało, ale główna grupa nas nie dogoniła i zająłem 8. miejsce. Nie będę jednak ukrywał, że to był już maj, wcześniej było bardzo dużo wyścigów i przyznaję, że forma też nie była taka, jak na Catalunyi czy podczas klasyków

Pamiętam, że w tamtym wyścigu nie jechał z wami Davide Rebellin, który kilka miesięcy wcześniej wygrał Giro dell’Emilia. To była kwestia jakichś ograniczeń nałożonych na was przez organizatorów?

Tak, niestety organizator bardzo niechętnie widział go u siebie z powodu afer dopingowych, które się za nim ciągnęły. Tylko dla mnie to było bardzo dziwne. Inni po zawieszeniu jeździli, mogli jechać Giro… Nie wiem, dlaczego z nim było inaczej. Naprawdę tego nie rozumiem i żałuję, bo wiem, jak wyglądał. Nie tylko na wyścigach, ale też na treningach.

Jak wyglądał? Nie odpuszczał sobie, jak to czasami robią starsi zawodnicy?

W ogóle! Wręcz przeciwnie. Na treningu był poza zasięgiem. Ciężko było mu utrzymać koło. On chyba im był starszy, tym więcej dokładał. Strasznie dużo trenował. Pewnie tak był nauczony i ciężko było mu po prostu w pewnym momencie odpuścić. Zawsze wykonywał niesamowite ilości godzin treningowych, ćwiczeń… Naprawdę miałem dla niego wielki szacunek za to co robił. Zresztą, nie tylko na szosie, poza nią też się bardzo dobrze prowadził.

A wraz z upływem czasu widać było, że staje się coraz słabszy? Bo w końcu z CCC odszedł do niższej dywizji.

Tak dokładnie to trudno mi to stwierdzić, ale mogę powiedzieć, że trzymał bardzo wysoki poziom przez cały czas. Niesamowita była ta jego długowieczność. On jak miał 43 lata, to ukończył Amstel Gold Race koło 10. miejsca [dokładniej na 13. pozycji – przyp. red.]. To był kolarski kosmos.

A potem, jak już odszedł z waszej drużyny, to utrzymywaliście kontakt?

Nie, tylko tyle co na wyścigu. Czasem zamieniliśmy parę zdań i tyle.

Po tamtym sezonie w 2015 roku nie miałeś jakichś ofert z wyższych dywizji?

Dostałem ofertę od Lotto Soudal. Dyrektorem sportowym był tam wtedy mój były kolega z Liquigasu, który chciał mnie sprowadzić. Niestety wciąż obowiązywał mnie kontrakt z CCC i nie dało się tego przeskoczyć.

A kiedy wygasał ten kontrakt?

Najpierw podpisałem umowę na dwa lata, ale już po pierwszym roku przedłużyłem ją do 2017.

I oni jak rozumiem nie chcieli czekać?

Nie.

I Tomasz Marczyński przyszedł wtedy w twoje miejsce? Bo to był ten sam sezon.

Powiem szczerze, że już nie pamiętam. Nie wiedziałem nawet, że Maniek przyszedł do Lotto akurat wtedy.

A jak to było pod koniec twojej przygody z CCC? Wygrywałeś wiele wyścigów w Polsce, ale na poziomie międzynarodowym było gorzej. Czułeś się już wtedy słabszym zawodnikiem, niż na początku, czy po prostu brakowało szczęścia?

Nie wiem, zawsze byłem takim zawodnikiem, który do swoich sukcesów dochodził wielkimi wyrzeczeniami. Zawsze wiele poświęcałem, żeby do czegoś dojść. Cieszę się, że pozwoliło mi to na osiągnięcie tego, co udało mi się zrobić w tym najlepszym okresie. Może po prostu później zabrakło mi już siły na coś więcej. Dobrze, że wystarczyło jej choćby do tego, żeby wygrywać wyścigi chociaż na polskim podwórku, bo to też nie jest łatwe.

No właśnie, w 2017 roku wygrałeś trzy polskie wyścigi – Szlakiem Walk Majora Hubala, Puchar Uzdrowisk Karpackich i Szlakiem Grodów Piastowskich, byłeś na Giro d’Italia… Masz czasem taką refleksję, że naprawdę stać było cię na to, żeby zostać w tym CCC jeszcze do 2019, kiedy ekipa trafiała do World Touru?

Jakiś żal jest, ale nie rozpamiętuję tego. Jestem po prostu wdzięczny każdej ekipie, w której się ścigałem i tyle.

Jak wysoko w takiej twojej prywatnej hierarchii sukcesów byłyby dwie koszulki najlepszego górala wywalczone podczas Tour de Pologne?

Szczerze, to były ważne sukcesy, ale ciężko zestawiać je z wygraniem Tour of Norway czy Tour of Croatia. Zwycięstwo to zwycięstwo. Ale koszulki też są fajne, tym bardziej, że te zostały wywalczone przy własnej publiczności. Doping naprawdę niósł mnie niesamowicie. Kibice mnie rozpoznawali, wspierali i już samo wychodzenie na podium podczas Tour de Pologne było bardzo przyjemne.

Tour de Pologne ma piękną oprawę, dużo się mówi o wyścigu w polskich mediach. Moim marzeniem zawsze było to, żeby wygrać tam etap, rzecz jasna w taki sposób, jaki lubię najbardziej, a więc z ucieczki. Zawsze jak zabierałem się w odjazd, to liczyłem na to, że peleton trochę zaśpi, a ja będę w stanie przekroczyć linię mety jako pierwszy.

Czułeś kiedyś, że jesteś naprawdę blisko?

Podczas tej edycji, gdy wyścig rozpoczynał się we Włoszech. Na drugim etapie załapałem się w ucieczkę. To był ciężki górski etap, z metą na Passo Pordoi. Jechałem w ucieczce z Mańkiem, na ostatnim podjeździe zaatakowałem na solo, chwilę byłem sam, do mety nie brakowało mi dużo, ale w końcu zabrakło mi sił.

Tam wtedy wygrał Christophe Riblon. Dobrze pamiętam, że on tam wtedy jechał w odjeździe razem z wami? Czy dopiero później skontrował z peletonu?

Tak, chyba właśnie tak było. Był z nami, później ja mu odjechałem, a na koniec on mnie dogonił i sam pojechał po zwycięstwo.

To było jeszcze w czasach Liquigasu. Jak często zdarzało ci się otrzymywać podobne szanse na zwycięstwo?

Na pewno kojarzę jeszcze jedną taką sytuację, podczas Eneco Tour [dziś Renewi Tour – przyp. red.]. Byłem w ucieczce, dojechaliśmy do mety w trójkę i dojechałem trzeci – za zwycięzcą i jednym zawodnikiem z peletonu, bo peleton nas właściwie dogonił. Pokonali mnie wtedy Lopez ze Sky i Štybar.

O, nazwisko tego ostatniego sugeruje, że to był brukowany etap.

Ale akurat tam to była taka trasa à la Liege-Bastogne-Liege i w ogóle kończyła się na La Redoute.

Wielu takich szans jednak nie dostawałeś.

Może i tak, ale nie narzekałem. Nie było wcale tak źle. Kilka razy pokazałem się w klasykach. Na jednym byłem trzeci, raz, w Coppa Bernocchi byłem piąty. Nie było tragedii. Parę razy w dziesiątce byłem, ale zawsze do zwycięstwa trochę mi brakowało.

Zdecydowanie inaczej, choć już w gorzej obsadzonych wyścigach, było w Wibatechu, gdzie spotkałeś swojego starego znajomego z CCC – Marka Rutkiewicza. Jego obecność miała jakiś wpływ na to, że wybrałeś właśnie ten zespół?

Nie, kontaktowałem się bezpośrednio z dyrektorem sportowym. Zapytałem się go, czy miałby dla mnie miejsce i po prostu dołączyłem do drużyny. Generalnie Wibatech to było wtedy takie mini CCC. To nie tylko ja i Rutkiewicz, ale wielu byłych kolarzy tej ekipy ścigało się u Wiesława Ciasnochy. To była bardzo mocna paczka.

Niestety jako ekipa kontynentalna nie mogliście liczyć na równie dobry kalendarz co CCC. Jakie są najbardziej prestiżowe wyścigi, na które udało wam się załapać?

Circuit des Ardennes, Wyścig Dookoła Austrii, Wyścig Dookoła Słowacji… było ich trochę. Niektóre, jak Wyścig Dookoła Austrii były zbyt trudne, żebym mógł tam na poważnie walczyć o jakiś dobry wynik, ale w Circuit des Ardennes udało mi się wygrać etap. Wygrałem też dwa razy Int. Raiffeisen Grand Prix Gratwein-Straßengel.

Wtedy, w Wibatechu, miałeś jeszcze nadzieję na to, że jeszcze wrócisz choćby do tej dywizji prokontynentalnej? Z CCC nie odchodziłeś jako kolarz wypalony.

W pierwszym roku jeszcze miałem nadzieję, ale później już trochę odpuściłem. Wciąż ciężko trenowałem, stawiałem sobie jakieś cele, ale już bez wiary w to, że jeszcze wrócę na najwyższy poziom.

A kiedy po raz ostatni miałeś takie poczucie, że stać cię na to, by raz na jakiś czas walczyć na względnie równym poziomie z najlepszymi kolarzami na świecie? To był 2020 rok i mistrzostwa Europy w Plouay?

Wydaje mi się, że to mogło być nawet wcześniej, może po roku-dwóch w Wibatechu. Owszem, potem jeździłem z kadrą na jakieś większe imprezy, na tych mistrzostwach Europy zakręciłem się gdzieś w “10”, ale nie ukrywajmy – to wszystko zdarzało się okazjonalnie. Wibatech, a później Voster nie jeździły na największe imprezy, więc mój poziom naturalnie musiał spadać. Ja się z tym liczyłem – trening to nie wszystko, żeby trzymać naprawdę wysoką formę, musisz też jeździć w wyścigach.

Myślisz, że to jest kwestia motywacji do treningów czy bardziej jakiegoś “objeżdżenia się”?

Nie no, zdecydowanie to pierwsze, chociaż trzeba przyznać, że ściganie w World Tourze, a na tych innych poziomach to są dwa różne światy.

Też mi się tak wydaje i muszę przyznać, że w 2020 roku byłem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że mimo tego wszystkiego udało ci się zająć to 7. miejsce w Plouay. Ty spodziewałeś się, że coś takiego może się stać. To jest do dziś najlepszy występ polskiego kolarza na mistrzostwach Europy ze startu wspólnego.

Akurat wtedy czułem, że jestem w bardzo dobrej formie. Wcześniej chyba mieliśmy mistrzostwa Polski, w których mnie i Kamila Małeckiego złapali na ostatnich kilometrach. Trasa też bardzo mi pasowała, była rozgrywana na trasie worldtourowego wyścigu w Plouay, w którym startowałem kilka razy i raz [w 2016 roku – przyp. red.] byłem szósty. Fajnie, że to wszystko zaowocowało bardzo dobrym wynikiem.

To nie jest tak, że taka sekwencja wielu łatwych podjazdów to było coś, co odpowiadało ci najbardziej?

Trudno powiedzieć. Różnie się to układało. Lubię też i długie podjazdy. Wszystko zależało od dyspozycji i tempa, jakie szło na wyścigu. Ja wywodzę się z kolarstwa górskiego i zawsze byłem zaprzyjaźniony z podjazdami – czy to tymi dłuższymi, czy krótszymi. Wiadomo, może trochę lepiej szło mi na krótszych podjazdach, ale nie czułem nigdy jakiejś dużej różnicy pod tym względem.

A kiedy zacząłeś myśleć, że ta twoja przygoda z kolarstwem zaczyna dobiegać końca i teraz trzeba tylko wybrać na to odpowiedni moment?

Ważne było zdobycie mistrzostwa Polski, które było moim największym celem, odkąd trafiłem do trzeciej dywizji. To właśnie to napędzało mnie każdego dnia do trenowania i odkąd udało mi się to osiągnąć, czułem, że ściągnąłem z siebie taką presję i trudno było mi znaleźć nową motywację, która pozwalałaby mi dawać faktyczne 100 procent na każdym treningu.

Czyli w zwycięstwo etapowe w Tour de Pologne już nie do końca wierzyłeś?

Na pewno całkiem nie składałem broni. Zawsze starałem się zabierać w odjazdy i to się nie zmieniło. A w kolarstwie różnie bywa. Zdarza się, że ucieczki dojeżdżają i nawet jeżdżąc w Wibatechu takie coś jest się w stanie zrobić.

W ostatnich latach na Tour de Pologne zawsze jeździłeś z reprezentacją narodową, w której do niedawna za wybór składu odpowiadał Piotr Wadecki. Gdy odchodziłeś z CCC, rozstawaliście się w nie najlepszej atmosferze. Czy fakt, że mimo to regularnie byłeś powoływany na kolejne imprezy pod jego wodzą, a także to, że Wadecki wypowiadał się o tobie w bardzo pochlebny sposób, oznacza, że nie ma już między wami złej krwi?

To prawda, że rozstaliśmy się w złej atmosferze, ale to wszystko nie miało później dla mnie większego znaczenia. Po prostu starałem się robić to, co do mnie należy i po prostu podporządkowywałem się Piotrowi. To był selekcjoner reprezentacji Polski i trzeba było to uszanować. To co było zostawiłem za sobą, trzeba było żyć, trenować dalej i ze sobą jakoś funkcjonować.

Czy po zdobyciu mistrzostwa Polski nie korciło cię, żeby momentalnie zakończyć karierę?

No cóż, zdobyłem koszulkę, to trzeba było ją nosić. No i mimo wszystko wciąż udawało mi się wygrać jakiś wyścig. W koszulce mistrza Polski w końcu wygrałem Grody Piastowskie, których brakowało mi w kolekcji, do tego było kilka innych sukcesów. Jazda wciąż mnie bawiła, więc nie chciałem przestać się ścigać.

A w tym sezonie ta radość zaczęła znikać?

Ten brak motywacji, o którym już wspominałem, zaczął mi bardzo doskwierać. Naprawdę brak bodźca, który by mnie motywował bardzo mi utrudniał ściganie i trenowanie.

I co zamierzasz robić teraz?

Na ten moment prowadzę salę bankietową. W sport nie idę. Chcę od tego trochę odpocząć, choć wspieram syna, który zaczął trenować. Jeżdżę z nim na zawody, które uwielbiam oglądać. Bardzo przeżywam te jego starty, choć staram się podchodzić do nich na luzie. Fajnie, że jest taka kontynuacja, rodzice też się cieszą, że mają wnuka, któremu mogą kibicować.

A wyniki jakieś ma?

Ma, fajnie mu idzie na torze. W zeszłym roku startując w kategorii żak na Mistrzostwach Polskich Szkółek Kolarskich zdobył trzy medale w trzech różnych konkurencjach, więc radzi sobie.

A trenujesz z nim czasami?

Zdarza się – najczęściej jeździmy do lasu, na MTB. On bardzo lubi skakać na hopkach poza treningiem, więc też czasami jedziemy na jakiś pumptrack poskakać czy do lasu na hopki. Ja oczywiście nie skaczę, tylko obserwuję (śmiech).

Nigdy tego nie robiłeś, czy po prostu z wiekiem przyszła większa ostrożność?

Nie, boję się. Nie skaczę tak jak oni. Nigdy tego nie robiłem. To znaczy, nieraz z czegoś skoczę na rowerze MTB, no ale to są zawsze mniejsze hopki, w porównaniu do tego, co teraz robi młodzież. Fajnie to wygląda, ale ja jestem za stary, żeby się za to brać.

Dirt, MTB, tor, szosa… jest jakaś kolarska dyscyplina, której nie próbował twój syn?

Nie no, fajnie, że próbuje wszystkiego. Też on na tym dircie jeździ tak dla rozluźnienia, dla zabawy. Ale też jest bardzo skupiony na kolarstwo. Oni też w klubie (MLUKS Victoria Jarocin) nie są ukierunkowani typowo na jedną dyscyplinę. Jeżdżą wszystko, próbują. A co wybierze ostatecznie mój syn, to zobaczymy. Ja się po prostu bardzo cieszę, że on tym kolarstwem zachłysnął, że nie muszę go do tego namawiać. Widać, że się bardzo wkręcił, żyje tym. Bardzo mnie to cieszy.

Trenujesz tylko z nim, czy czasami też z całym zespołem?

Zdarza mi się pojechać z całym zespołem. Nieraz jeździłem jako pomoc na wyścig, gdy tylko mam czas. Generalnie staram się udzielać.

A samemu zdarza ci się jeszcze wyjechać na rower? Czy tylko z synem?

Tak, dużo jeżdżę, zwłaszcza na MTB. Bardzo lubię tę odmianę kolarstwa, mam do niej sentyment i może nawet uda mi się wystartować w jakimś maratonie MTB w przyszłym roku, ale oczywiście bez żadnej presji, typowo amatorsko. Kupiłem sobie nawet w tym roku porządny rower, więc na pewno coś tam będę jeździć.

Poprzedni artykułArnaud Démare poznał swój kalendarz. Jest powrót na Tour de France
Następny artykułNaszosowa zapowiedź sezonu 2024: Klasykowcy i czasowcy z World Touru
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Alek
Alek

Zabrakło mi pytania o Ponferadę, gdzie powinien pół medalu dostać za genialną robotę.
Dodatkowo pamiętam etap epickiego tdf 2011, gdy ucieczka dojechała do mety już po Włoskiej stronie, a tu nasz Polak we włoskim zespole był w czołówce 🙂 Na zjeździe w czołówce generalki wtedy się cuda działy. Miłe obrazki!
Wszystkiego dobrego dla Pana Macieja!

Pietro
Pietro

Nazwisko włoskiego trenera to Quinti, nie Cuinti

reko
reko

Super artykuł…poprosimy o więcej na zimowe wieczory. Może teraz Marczyński, Poljański, Bodnar…a wracając do Patery to zawsze mu kibicowałem i uważałem, że mógł zdobyć więcej. Pełny wywiad pokazał mi to wszystko w innym, właściwym świetle…dzięki za ciekawa karierę i do zobaczenia na jakimś maratonie mtb.

Jacek
Jacek

Patera, życzę powodzenia 🤗

M@o2.pl
M@o2.pl

A może wywiad z mniej oczywistym kolarzem? Jacek Morajko, Marcin Sapa, Peter Mazur?