fot. Dariusz Krzywański / DkpCycling&Life

Przez siedemnaście sezonów Maciej Bodnar był stałym elementem zawodowego peletonu. Kilka tygodni temu pochodzący z Chrząstawy kolarz ogłosił jednak zakończenie kariery, a skoro tak, postanowiliśmy powspominać z nim jej najważniejsze momenty.

W pierwszej części naszej rozmowy przeczytasz m.in.: 

  • Co mogłoby skłonić Macieja Bodnara do przedłużenia kariery
  • O jego pierwszych treningach z bratem
  • Jak pod jego dom podjechał Daniele Bennati

Czemu rozmawiam teraz z byłym kolarzem?

Kiedyś trzeba było podjąć taką decyzję. Pamiętam, jak Peter podczas konferencji stwierdził, że nie chce już jeździć na szosie. Ja tam też się wtedy pojawiłem jako jego wieloletni kolega z ekipy i to był pierwszy moment, w którym pomyślałem, że może to jest już czas, by kończyć karierę. Kolejne miesiące to już stopniowe dojrzewanie do tej decyzji i myślę, że już w środkowej fazie sezonu skłaniałem się już bardziej do tego, by pożegnać się z kolarstwem w roli zawodnika. Uznałem, że niczego by mi ten rok już raczej nie dał, a mógłby zabrać.

Na pewno mógłby ci dać dziewiąte mistrzostwo Polski i przebicie rekordu Tadeusza Mytnika.

Nie będę ukrywał, że to trochę tkwiło w mojej głowie. Pewnie gdybym wygrał z “Kwiatkiem” to nie musiałbym o tym myśleć. Teraz obaj jesteśmy rekordzistami, jeśli byłbym sam, to byłoby to jeszcze większe osiągnięcie…

Ale za to masz więcej medali innego kruszcu niż on!

To prawda, chociaż on ma za to medale z mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich 

Tak, wszystkie zdobyte w jeździe drużynowej na czas [mistrzostw świata w jeździe indywidualnej na czas wówczas nie rozgrywano – przyp. B.K.].

No to w takim razie ja mam więcej indywidualnych medali i tego się trzymajmy! Jak mówisz, że mam więcej medali, to pewnie w statystykach rzeczywiście gdzieś to widnieje. Na pewno byłoby mi miło, gdybym był samodzielnym rekordzistą, ale nie chciałem przedłużać kariery tylko z myślą o tym, żeby przebić Mytnika. Tym bardziej, że nie jest powiedziane, że ja bym to mistrzostwo wygrał.

Być może mógłbym się pod ten wyścig specjalnie przygotować, ale szczerze mówiąc, to nie widzę tego, jeśli ścigałbym się w poważnej drużynie. Realnie byłby to pewnie jeden z celów, raczej nie najważniejszy. Dla dużej drużyny mistrzostwo Polski to żaden cel, raczej nie pozwoliliby mi skupić się na tym, żebym pod koniec kariery mógł sobie spełnić jakąś zachciankę. No i miałbym tylko jedną szansę, bo nie widzę siebie podpisującego w tym momencie dwuletnią umowę z kimkolwiek.

Czyli nie dzwoniłeś do Petera Sagana, żeby cię wzięli do Pierre Baguette…

Nie no, to odpada całkowicie. Po pierwsze nie jestem człowiekiem, który dzwoniłby do kogoś, żeby prosić o takie rzeczy. Po drugie, nie chciałbym jeździć w tego typu drużynie. Po latach na najwyższym poziomie, nie chcę schodzić niżej. Nie chcę ujmować tym drużynom kontynentalnym, bo są kolarze, którzy marzą o startach dla takiej, ale ja na tym etapie nie wybrałbym tej opcji, nawet gdyby kuszono mnie dużymi pieniędzmi. Dlatego nie brałem pod uwagę ani Pierre Baguette, ani którejś z polskich drużyn. Jeśli już z kimś rozmawiałem, to z dużymi drużynami.

Ok, więc liczył się dla ciebie tylko World Tour, ewentualnie większe drużyny z Pro Continental.

Całe moje życie wyglądało właśnie w taki sposób, że pracowałem dla najlepszych kolarzy na świecie. Oczywiście dla każdego lidera starałem się tak samo, ale najlepiej pracowało mi się z tymi najlepszymi. Jakbym miał zostać w peletonie, to ekipa musiałaby mieć jakiegoś mocnego lidera, na którego mógłbym pracować. To musiałby być jakiś młody perspektywiczny kolarz, ewentualnie starszy, z wyrobioną renomą. Innej opcji nie brałem pod uwagę. Tylko w tym byłbym w stanie się spełniać. 

A ty miałeś jeszcze jakieś oferty z World Touru i odrzucałeś je z powodów, o których mówiłeś? Czy nic takiego się nie pojawiło?

Ja współpracowałem i poniekąd dalej współpracuję z Giovannim Lombardim – bardzo znanym agentem, jednym z lepszych w środowisku kolarskim. On opiekuje się m.in. Saganem, Ganną, Vivianim i wieloma innymi świetnymi zawodnikami, więc ma dobre kontakty w peletonie, dlatego rozmawialiśmy tylko z dużymi ekipami. Nie było łatwo, ten okres transferowy był specyficzny, choćby ze względu na fuzję Soudal-Quick Step z Jumbo-Visma, negocjacje były trudniejsze niż zwykle. Niektóre ekipy wolały się wstrzymywać z decyzjami, a ja nie chciałem czekać. Mimo wszystko prowadziłem konkretne rozmowy z dwiema drużynami i nieco mniej konkretne z kilkoma innymi, ale pojawiło się kilka znaków zapytania i ostatecznie stwierdziłem, że nie chce mi się już w to bawić.

Mówisz, że dalej współpracujesz z Giovannim Lombardim. Na czym polega ta wasza współpraca teraz, gdy już nie jeździsz?

Jesteśmy kumplami, więc po prostu rozmawiamy jak kumple i dzięki temu jestem na bieżąco z tym, co się w tym sporcie dzieje, także w kuluarach. Na razie nie myślę o pracy managera, ale jakieś kontakty mam cały czas, a nasza współpraca była długa, dlatego zawsze będę mógł pomóc, jeśli będzie potrzebował ludzi. Przede wszystkim cieszę się jednak z tego, że wciąż mogę pozostawać w tym środowisku.

A zamierzasz w ogóle pozostać przy kolarstwie?

Na dziś nie chcę mówić, że nie, ale na pewno jest dla mnie na to za wcześnie. Być może minie kilka miesięcy, zatęsknię za kolarstwem, ale w tym momencie czuję, że potrzebuję odpoczynku. Na dziś na pewno nie widzę siebie zaangażowanego w kolarstwo w stu procentach. Ja już w wieku 14 lat wyjechałem z domu do internatu Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Mieliśmy tam mocny rygor sportowy – na tyle, że byłem w domu jeden weekend w miesiącu. Od tamtego momentu liczyło się już dla mnie tylko kolarstwo i dopiero teraz widzę, jak wiele wyrzeczeń kosztowało to mnie i moich bliskich. 

Patrz, jaka teraz jest pogoda za oknem. Oczywiście, gdybym był zawodnikiem, to pewnie przebywałbym teraz na jakiejś Gran Canarii albo w innym ciepłym miejscu, może na wyścigu w Australii, bo w Argentynie nic nie ma. Ale jak patrzę na ten śnieg, to jakoś nie tęsknię za tym co było. Raczej cieszę się, że mogę sobie żyć w spokojniejszym rytmie niż wcześniej. Tych wyjazdów mi na razie nie brakuje, choć zobaczymy, co będzie później, bo starsi kolarze często mówią mi, że za tym zatęsknię.

Doskonale rozumiem tę decyzję, ale część mnie była nią zaskoczona, właśnie ze względu na rekord Mytnika, bo pamiętam, że Michał Kwiatkowski mówił po swoim zwycięstwie na ostatnich mistrzostwach Polski, że wydłużył ci karierę!

Tak! On tak chyba powiedział dlatego, że faktycznie mieliśmy taką rozmowę. Gadaliśmy o mistrzostwach Polski podczas jakiegoś treningu i ja mu powiedziałem coś w stylu: “No, to ja cyknę jeszcze jedno złoto i mogę kończyć”. To było kilka miesięcy przed tymi zawodami. Ja miałem kontuzję, “Kwiatek” miał kontuzję i się spotkaliśmy. Michał chciał do tego pewnie jakoś nawiązać, choć po prawdzie, to nie wiem, czy przedłużył mi karierę. Fajnie to zabrzmiało i może było w tym jakieś ziarnko prawdy, bo faktycznie, gdybym wtedy wygrał, to śmiało mógłbym kończyć, ale w zasadzie to kto wie? Może to ostatecznie zadziałało w drugą stronę (śmiech)!

Jeśli chodzi ogólnie o mistrzostwa Polski, to dla mnie to zawsze było fajne wyzwanie, czasem sprawdzian przed Tour de France. A jeśli nawet do Francji nie jechałem, za to widziałem, że jestem w dobrej formie po Giro, to też zawsze chciałem się pokazać. Chyba dwa razy nie wystartowałem ze względu na kontuzję, raz w Liquigasie drużyna nie pozwoliła mi wystartować, bo drużyna miała inne priorytety. Poza tym startowałem zawsze i cieszy mnie, że za każdym razem przywoziłem medal.

Udawało Ci się to nawet wtedy, gdy byłeś chory – tak było w 2020 roku, gdy wywalczyłeś srebro. 

Byłem wtedy bardzo nastawiony na ten start, a tu taki pech… To było Busko-Zdrój – uzdrowisko. Oni tam mieli jakieś SPA lecznicze. Nawet z niego korzystałem i chodziłem przez trzy dni na inhalację, ale nawet to nie pomogło. Oni mnie tam wtedy namawiali: “Wystartuj, wystartuj, wystartuj”. Rzeczywiście wystartowałem, tylko że Kamil był wtedy za mocny i nawet o minutę z nim wtedy przegrałem. Ale ja naprawdę nie ściemniałem. Naprawdę byłem wtedy chory i chyba było to po mnie widać. Zakatarzony byłem, kto był, może potwierdzić.

Ja byłem, potwierdzam!

No, to sprawę mamy załatwioną. Nawet nie wiem, co mi wtedy było. Jak później robiłem testy, to nie wyszedł mi covid. W każdym razie byłem bardzo rozczarowany, że tak się to potoczyło. Przeważyła chęć rywalizacji, ale jak wystartowałem, to widziałem już, że jest ze mną bardzo źle. Organizator mnie nawet później nakłaniał, żebym wystąpił w wyścigu ze startu wspólnego, ale musiałem odpuścić. Myślę, że tylko załatwiłbym się wtedy jeszcze bardziej, a tego chciałem uniknąć, bo przede mną były jeszcze kolejne starty, m.in. Giro d’Italia.

O początkach kariery już trochę mówiłeś, ale chciałbym trochę zagłębić się w ten temat. Mówisz, że wyjechałeś z domu, jak miałeś czternaście lat…

…ale trenować zacząłem dwa lata wcześniej, jako 12-latek, w Moto Jelczu-Laskowice z trenerami Szafrańskim i Romanczykiewiczem. Mój starszy brat tam jeździł i chciałem pójść w jego ślady. W Jelczu przejeździłem kategorię żaka, jako junior też tam zostałem, ale już zacząłem łączyć to z nauką w SMS-ie, gdzie trenowali mnie trenerzy Waldemar Cebula i Krzysztof Brzeźny.

Moto Jelcz-Laskowice to był w tamtych czasach bardzo duży klub.

Tak, potęga, przynajmniej jeśli chodzi o kolarstwo. Wtedy było tych klubów dużo więcej niż dzisiaj, ale on był największy w okolicy. Większy organizacyjnie niż WKK Wrocław.

Nawet znam ten zespół, bo jeździli w nim Mieczysław Karłowicz i Marek Wrona – zwycięzcy Tour de Pologne.

No właśnie, a nie tak dawno, bo w listopadzie mieliśmy 60-lecie klubu i spotkaliśmy się wszyscy – Marek Wrona, Zdzisław Wrona… Wszyscy, 130 osób, a mogłoby być więcej, ale nie było tyle miejsca! W moich czasach tam byli wszyscy, od żaka do elity. Nawet CCC, jak zaczynało swoje istnienie, to siedzibę miało w Jelczu-Laskowicach – byli tam m.in. wtedy, gdy jeździli w pierwszej dywizji [2003 – przyp. red.] czyli dzisiejszym World Tourze. 

Ja to dobrze pamiętam, bo byłem wtedy juniorem i pamiętam, jak przejeżdżałem obok tej siedziby, a tam stały tam wszystkie samochody CCC… Później zresztą zaczęliśmy dostawać od CCC stroje, które schodziły od zawodowców. Na rowerach też jeździliśmy takich samych co zawodowcy, choć osprzęt mógł być trochę gorszy. Zdecydowanie Moto-Jelcz był wtedy świetnym miejscem do rozwoju.

A ci kolarze czasami z wami trenowali? Bo ja pamiętam, że gdy trenowałem w Krakusie Swoszowice, to czasami zdarzało nam się przejeżdżać z Majką.

Nie, to byli już zawodowcy i szli swoim planem treningowym. Jelcz to była przede wszystkim baza zespołu, nie zawodników, choć fakt, że czasami któregoś z nich się widziało podczas treningu. Ja sam też po tym, jak zostałem zawodowcem raczej też już raczej nie jeździłem do Jelcza, żeby potrenować. Tam jest płasko, więc wybierałem się w inne miejsca – Góry Sowie, do Sobótki itd.

Mimo wszystko z przynajmniej jednym zawodnikiem tamtego CCC na pewno zdarzało ci się trenować. W końcu był tam już wtedy twój brat.

No tak, to prawda, z bratem jeździliśmy dość często, choć raczej na przejażdżki niż na dłuższe treningi, bo on miał swój własny program treningowy, ja miałem swój. Ale jak on wracał z wyścigu i ja wracałem, to zdarzało nam się wyjechać. Mówię tu oczywiście już o latach, gdy on był zawodowcem, bo jak jeździł w kategoriach młodzieżowych, to faktycznie regularnie razem trenowaliśmy. Co ciekawe, bardziej pamiętam zimę, jak musieliśmy razem przejeżdżać po zaśnieżonych drogach. Uciekaliśmy wtedy zawsze w las, bo ślisko było, jak nie wiem. Dwadzieścia lat temu to były zimy!

Czyli wy zimą jeździliście na rowerze, a nie biegaliście?

Biegać też się zdarzało, ale tylko wtedy, jak już było naprawdę zimno. Wyjeżdżaliśmy wtedy na treningi nawet jak było -10 stopni Celsjusza, chociaż nie było wtedy takich dobrych ciuchów, jak teraz, a drogi były oblodzone. Dziś przy – 10 w życiu bym na rower nie wyjechał. Szkoda zdrowia, a z doświadczenia wiem, że ten trening nie jest zbyt efektywny. Nie wzmacniasz się, bo organizm zbyt dużo energii zużywa na to, żeby się ogrzać. My natomiast zakładaliśmy jakieś ochraniacze, worek na buty i jechaliśmy, a po powrocie wkładaliśmy nogi do zimnej wody, żeby odtajały.

To właśnie brat miał największy wpływ na to, że chciałeś zostać kolarzem? Czy to była w twoich okolicach norma, że każdy chłopak chciał spróbować swoich sił w tym sporcie, bo akurat mieliście niedaleko mocny klub?

Zdecydowanie brat, choć fakt, że klub był blisko też na pewno miał swoje znaczenie i kolarzy tam faktycznie było dużo. Dobrze tam mieliśmy, bo w Jelczu były zakłady produkujące autobusy, więc my jako klub z Jelcza mieliśmy swój, co mogliśmy traktować jako duży przywilej, choć oczywiście do tych autokarów, które są w World Tourze to to się nie umywało. Tam było 46 miejsc i wszystko obsadzone kolarzami – dziś coś nie do pomyślenia. Mało tego – nie wszyscy się tam mieścili, więc jechali tylko ci najlepsi. Już wtedy się mówiło, że kolarstwo się powoli zmienia, bo jest mniej ludzi, a dziś, z perspektywy czasu brzmi to śmiesznie, bo to 46 wydaje się bardzo dużą liczbą. 

Twój brat jako junior został brązowy medal mistrzostw świata juniorów, ale później, choć jego karierę można uznać za naprawdę udaną, to jednak nie zdołał przebić się do dużego zagranicznego zespołu. Dawał ci jakieś rady, dotyczące czego unikać (albo tego, co robić), żeby zrobić karierę?

Przede wszystkim, gdyby Łukasz nie został kolarzem, to pewnie mi też by się to nie udało. Jak on zdobywał ten medal, to ja już byłem w tej Szkole Mistrzostwa Sportowego, zresztą razem z kilkoma kolegami, z którymi on też się ścigał. Dla nas wszystkich to było duże wydarzenie, które było później było takim moim motorem napędowym, motywacją do tego, żeby dawać z siebie wszystko.

Zresztą, to tak działało nawet wcześniej, bo Łukasz był mega talentem. Zaczął jak miał 11 lat (czyli o rok mniej niż ja) i chyba wygrał swój pierwszy wyścig. Ja miałem wtedy 8 czy 9 lat i patrzyłem na niego z taką lekką zazdrością. Chciałem być taki jak on. Jeszcze nie zdążyłem się zapisać do klubu, a on już miał z 10 czy 15 nagród za różne większe lub mniejsze zwycięstwa. Ostatecznie nasze kariery potoczyły się inaczej. On wcześnie wyjechał, ale szybko wrócił i później nie udało mu się jeszcze raz znaleźć klubu za granicą i może dla mnie to też była taka wskazówka, żeby nie wypuszczać z rąk szansy ścigania poza Polską. Może dlatego jak już udało mi się wyjechać, to trzymałem się tego i za wszelką cenę nie chciałem wracać.

On ci pomógł znaleźć zespół za granicą?

On też, ale jeszcze bardziej Peter Mazur. Oni się wtedy bardzo ze sobą trzymali. Razem poszli do Belgii i później ich drogi się trochę rozeszły – Łukasz trafił do Francji, Peter do Holandii i wtedy on mnie tam ściągnął. Porozmawiał z kimś, żebym został zawodnikiem tego zespołu jako pierwszoroczny orlik. Później Peter odszedł, złapał też po drodze jakąś kontuzję, no i polecił mnie swojej menedżerce – Annie Mosce. 

Z nią spotkaliśmy się po raz pierwszy na mistrzostwach świata w Madrycie w 2005 roku. Ona jest Szwajcarką polskiego pochodzenia, mówi po Polsku, zresztą też pochodzi spod Wrocławia, ma tu nawet dom, a jej rodzice często tutaj przebywają, tak że praktycznie jesteśmy sąsiadami. Generalnie w czasie kariery miałem bardzo dużo szczęścia do ludzi – mój brat, Peter Mazur, Anna Moska… Dzięki niej trafiłem do Szwajcarii, no ale tam już musiałem sobie radzić sam.

A jak trafiłeś do Liquigasu?

Anna Moska miała już jakieś kontakty za granicą, zaczynała pracę jako menedżer kolarski i siłą rzeczy jeździliśmy po różnych wyścigach. Ja wygrałem jakiś wyścig w Szwajcarii, we Włoszech też pokazałem się kilka razy z dobrej strony, byłem jednym z mocniejszych zawodników i w końcu wpadłem w oko Liquigasowi – Stefano Zanata jakoś mnie wypatrzył, kontakty się połapały.

Pomogło mi też to, że Liquigas miał polskiego sponsora – Polski Gaz. Mieli ich na koszulkach, startowali też czasem w polskich wyścigach, więc pomyśleli, że dobrze byłoby mieć też polskiego zawodnika, najlepiej młodego. A że się ścigałem się we Włoszech, z całkiem dobrym skutkiem, to zaczęliśmy rozmowy. 

Ludzie w zespole powiedzieli mi wtedy, że są mną bardzo zainteresowani, ale zanim do nich przejdę, muszę spędzić sezon w mniejszym włoskim zespole. Ta moja szwajcarska drużyna nie za bardzo chciała mnie wtedy puścić, bo się dobrze sprawowałem i oni widzieli we mnie potencjał. Chcieli stworzyć drużynę trzeciej dywizji, której ja byłbym mocnym ogniwem, ale w końcu stwierdzili, że jeśli młody kolarz trafi od nich do World Touru, to to też będzie dla nich duży prestiż.

Trafiłem więc do Włoch, do Basso Piave – drużyny, z której wywodzili się m.in. Bernie Eisel i Enrico Gasparotto. Ona była wtedy pod ścisłą kontrolą Liquigasu, a niedługo później przekształciła się w Marchiol, który był młodzieżówką tej drużyny. Siedziba tego zespołu była dwa kilometry od nas. Zresztą, klubów w tamtym regionie Włoch generalnie było bardzo dużo – w Veneto, Toskanii, w Lombardii. I kluby patrzyły, kto z tych młodych kolarzy pokazuje się przez cały rok z dobrej strony.

Ja miałem utrudnione zadanie, bo przez rok jeździłem razem z Richeze, ale nie z Maxem, ale jego młodszym bratem – też sprinterem. I mój problem był taki, że obaj byliśmy obcokrajowcami i z powodu limitu nie mogliśmy jeździć na te same wewnętrzne włoskie wyścigi – bo w wyścigach międzynarodowych mogliśmy jeździć obaj. Ekipa zwykle stawiała na niego – był szybszy, więc łatwiej było mu wygrywać niż mi. Ja jeździłem na te pagórkowate wyścigi, gdzie trudno było mi walczyć z kolarzami Zalfu, bo jestem dość ciężki. Jednak generalnie kręciłem się w czołówce, czasem coś wygrywałem, czasem uciekałem, wszędzie mnie było pełno, choć z perspektywy czasu widzę, że nie zawsze dobrze zarządzałem swoją energią – zbyt często atakowałem, a później w końcówce trochę mi brakowało. 

Cały czas miałem w głowie, że Liquigas patrzy. Że to nie jest już wygodna Szwajcaria, a ja jestem obserwowany przez jedną z trzech najlepszych ekip na świecie. Jak przyjeżdżałem do Włoch nie miałem gwarancji kontraktu, ale wiedziałem, że będą na mnie patrzeć. No i patrzyli, a już w czerwcu zaczęły się takie naprawdę poważne rozmowy. Nie o stażu, bo stażyści nie mogli startować w wyścigach World Tour. O kontrakcie od pierwszego sierpnia, po pół roku od przejścia do worldtourowego zespołu.

A odchodząc do Liquigasu poleciłeś Basso Piave Macieja Paterskiego

Przez cały ten czas spędzony w tej włoskiej ekipie wiedziałem, że jest spora szansa na szybki awans do Liquigasu. I miałem tam takiego szefa, Fortunato, który cały czas mówił mi, że muszę im znaleźć drugiego takiego, jak ja. Chciałem być odpowiedzialny, nie chciałem polecać im nie wiadomo kogo, po znajomości. 

Poważnie podszedłem do tematu, żeby nie zawieść tych ludzi, którzy mi zaufali. Pamiętam Mistrzostwa Europy w Sofii, gdzie zaproponowałem Włochy innemu zawodnikowi – okazało się, że ma trochę inne priorytety życiowe, jego sprawa. Pytałem jeszcze jednego, też nie wyszło. Z kolei Maćka nie znałem, on mniej więcej wtedy dopiero tak wyskoczył. Ja go z juniorów nie znałem, bo wywodził się z kolarstwa górskiego. Owszem, mijaliśmy się, w orlikach startowaliśmy razem, ale nie było tak, że regularnie ze sobą rywalizowaliśmy. Może rozmawialiśmy ze sobą raz czy dwa, ale początkowo nie sądziłem, że zaproponuję wyjazd akurat jemu.

W ogóle, jak zapytałem tych dwóch chłopaków, odmówili, to uznałem, że poczekam na rozwój sytuacji, rozejrzę się. Pomyślałem, że trzeba się postarać, żeby kogoś nie spalić. Trzeba znaleźć odpowiednią osobę i właśnie jej pomóc. Maciek wpadł mi w oko dzięki swoim wynikom. Potem zapytałem o niego Zbigniewa Piątka, a on mi odpowiedział, że “Patera” może i jest młody, ale niesamowicie zapalony do kolarstwa. Jak to usłyszałem, to pomyślałem, że zaproszę go na rozmowę do restauracji. Pogadaliśmy chwilę i w końcu zaproponowałem mu ten wyjazd. 

Powiedziałem, że mam dla niego zespół i choć nie obiecuję, że od razu trafi do Liquigasu, to jeśli się postara, to kto wie. To, co mi się u niego spodobało najbardziej, to to, że on od razu, jak tylko to usłyszał, zapalił się do wyjazdu. Oczywiście musiał zapytać rodzinę, bliskich, ale jego odpowiedź była tak naprawdę natychmiastowa. Potem byłem dumny z tego, jak kariera Maćka się rozwinęła, a ja miałem w tym swój udział. Że trafiłem z wyborem, a Maciek sprawdził się na tyle, że już bez mojej pomocy trafił do Liquigasu. Naprawdę chwała mu za to, że jego wyniki przemówiły, a on wykorzystał tę szansę najlepiej, jak mógł.

I co, skoro okazało się, że masz oko do kolarzy, to potem pytano cię o kolejnych?

Oni już nie podpytywali, ale za to ja sam zacząłem otrzymywać mnóstwo wiadomości z Polski. Wtedy w Polsce mnóstwo kolarzy chciało odejść za granicę, a nie każdemu można było pomóc. Dostawałem bardzo dużo próśb i faktycznie starałem się pomagać,. Przynajmniej do pewnego momentu, gdy trochę się zawiodłem na paru osobach. 

Wtedy pomyślałem, że nie ma po co pomagać w tych sprawach, tym bardziej, że już byłem skupiony na swojej karierze. Nawet w ostatnich latach jacyś młodzi pisali do mnie z różnymi pytaniami.

Czasem mam wrażenie, że niektórym się wydaje, że jak ktoś jest w World Tourze, to może wszystko. Myślą, że jak ktoś ma dobre liczby, wyniki, a ja mam znajomości, to jestem w stanie załatwić zespół. To tak nie działa. Może 15 lat temu tak było, ale dziś już nie, tym bardziej, że po tylu spalonych tematach po prostu sobie już takie rzeczy odpuściłem.

To wszystko brzmi bardzo imponująco. Trafiłeś do Liquigasu w przyspieszonym tempie, już po pół roku we Włoszech, a szef tej ekipy, z której odszedłeś prosi cię o zawodnika, który będzie taki dobry, jak ty. Można byłoby pomyśleć, że wygrywałeś w zasadzie wszystko, jak leci, a to nie wyglądało do końca tak. Czym zrobiłeś na nich takie wrażenie?

Dyrektorzy sportowi już wtedy patrzyli na kolarza w bardzo kompleksowy sposób. Brali pod uwagę też to jakim jesteś człowiekiem. Czy jesteś otwarty, czy sprawdzasz się jako członek drużyny, czy masz w sobie pokorę… Dziś z perspektywy czasu mogę ocenić, że tamten Maciej Bodnar z jednej strony stawiał sobie ambitne cele, a z drugiej, zachowywał pokorę. Nie odpuszczałem, byłem zdeterminowany, by zostać kolarzem.

Liquigas to mogła być też pierwsza taka drużyna, która budowała drużynę wokół kilku liderów, bo dziś jest takich ekip trochę więcej. Dobierali do nich pomocników i po prostu z jakichś względów uznali, że ja się tam nadam. I jak tam przyszedłem, to od razu trafiłem na szerokie wody. Byli wtedy u nas m.in. Pozzato czy Bennati, który był w tamtym czasie jednym z najlepszych sprinterów na świecie.

Z tym ostatnim, to zawsze będę wspominał swoje pierwsze spotkanie. Już po tym, jak podpisałem kontrakt i nawet przejechałem kilka pierwszych wyścigów, to pod mój dom podjechał samochód naszego dyrektora sportowego – Dario Mariuzzo. Ja podchodzę do pojazdu, a tu wysiadają z niego Dario i właśnie Daniele, którego po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo. Dyrektor wtedy pyta mnie:

– Jak tak, Maciek, wiesz, kto to jest?

– No Daniele Bennati…

– Tak – a potem zerknął na Daniele, wskazał na mnie palcem i powiedział – Daniele, to jest twój pomocnik

Pojechaliśmy do krawca, żeby uszył mi garnitur na miarę, który później ubrałem na prezentację. Wtedy garnitur to był obowiązek – myślę, że to był taki ostatni moment, gdy w autokarach ekip było dla nich miejsce. Teraz się to trochę zmieniło, ale wtedy była końcówka takich eleganckich włoskich zespołów, zawsze ubranych w garnitury szyte na miarę – pewnie Sylwek Szmyd mógłby o tym opowiedzieć więcej. To był taki włoski kunszt. Zawsze spotykaliśmy się po sezonie, żeby później krawiec miał czas, żeby to wszystko uszyć.


W taki właśnie sposób rozpoczęła się długa przygoda Macieja Bodnara z zawodowym peletonem. W ciągu kolejnych kilkunastu lat “Body” stał się jednym z najlepszych czasowców na świecie i jednym z najważniejszych przybocznych takich sław jak Peter Sagan i Ivan Basso. Jednak o jego najważniejszych triumfach przeczytacie dopiero za tydzień, w drugiej części naszej rozmowy.

Poprzedni artykułPaul Magnier: „To zwycięstwo jest dla mnie niesamowite”
Następny artykułTour de France 2024: Cofidis wybrał 4 liderów na Wielką Pętlę
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
ŁukaszB
ŁukaszB

Mam nadzieję, że Maciek kiedyś zdecyduje się napisać książkę. Świetnie opowiada.

tymon
tymon

fajny wywiad ale fatalnie 'napisany’ – naprawdę, aż błaga o porządną korektę

M@o2.pl
M@o2.pl

A może sięgnąć wywiadem po zapomnianych kolarzy – Marek Kulas (Vuelta 90, w tym 2. miejsce na jednym z etapów, etap Herald Sun Tour), Andrzej Dulas (Vuelta 92), Karol Rychlik i Dariusz Bigos (obaj Giro 95).