© ASO/Alex BROADWAY

Przez siedemnaście sezonów Maciej Bodnar był stałym elementem zawodowego peletonu. Kilka tygodni temu pochodzący z Chrząstawy kolarz ogłosił jednak zakończenie kariery, a skoro tak, postanowiliśmy powspominać z nim jej najważniejsze momenty.

W drugiej części wywiadu przeczytasz:

  • Czego nauczył Petera Sagana
  • Czy faktycznie był bliski wygrania etapu po ucieczce z Froomem i Saganem
  • O bojach z Terpstrą, Cancellarą i Wigginsem w Katarze

– To jest twój pomocnik – usłyszał Daniele Bennati od swojego dyrektora sportowego, gdy po raz pierwszy zobaczył 22-letniego Macieja Bodnara. Włoch był wówczas jednym z najlepszych sprinterów świata. W latach 2007-2008 wygrywał etapy trzech kolejnych wielkich tourów z rzędu, od Tour de France 2007 do Giro d’Italia 2008, ustrzelając tym samym niekalendarzowego wielkiego szlema (jako jeden z pięciu kolarzy w XXI wieku).

Włoch był wówczas jeszcze kolarzem Lampre, a pierwsze występy w barwach Liquigasu miały go czekać dopiero za kilka miesięcy. Był wielką gwiazdą, więc młody kolarz z Chrząstawy z pewnością nie mógł się doczekać tej współpracy. Szybko miało się jednak okazać, że rzeczywistość przerosła jego oczekiwania…


W pierwszej części wywiadu wspomniałeś o waszym pierwszym spotkaniu z Daniele Bennatim – to znaczy, że od początku kariery w Liquigasie byłeś pomocnikiem sprintera?

Akurat nie, celowałem w inne wyścigi. Mieliśmy w sezonie 2008-2009 bardzo duży skład na klasyki. Tam był Pozzato, Willems, Fischer… dużo tych nazwisk. Jeździliśmy w czternastu do Belgii na wyścigi jednodniowe i siedzieliśmy tam 3,5 tygodnia, co dziś nie jest normą, bo raczej wszyscy rozjeżdżają się po każdym klasyku. Potem, w 2009 roku zacząłem jeździć przy Ivanie Basso. On w pewnym momencie uznał, że chce mnie mieć na każdym wyścigu. Robiłem dla niego czarną robotę na płaskich etapach, na wiatrach… 

Mi się to wtedy bardzo podobało, że jeździłem przy takim ważnym kolarzu. Jak pojechałem na Vueltę w 2009 roku to nawet zająłem 10. miejsce na czasówce, ale to nie miało już żadnego wpływu na moją przyszłość. Pierwszy zawodowy kontrakt podpisałem na dwa i pół roku, a już w pierwszym sezonie rozmawialiśmy o przedłużeniu. Wcześniej bałem się, co to będzie, jak sobie nie poradzę. Bałem się, że będę musiał wracać do Polski, a bardzo tego nie chciałem. A tu szybko zaczęły dochodzić do mnie słuchy, że o przyszłość nie muszę się martwić, tym bardziej po tym, jak zacząłem jeździć z Ivanem. I rzeczywiście, zostałem w tej drużynie przez siedem lat. Nie musiałem zostać – miałem też oferty od innych drużyn, ale z Peterem układało nam się na tyle dobrze, w drużynie też, że nie było po co szukać nowego środowiska.

Pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy spotkałeś Petera Sagana? 

To był chyba 2008, może 2009 rok, podczas Tour de Pologne. Peter nie był jeszcze zawodowcem, ale jeździł już we Włoszech, wygrywał jakieś wyścigi, rzucał się w oczy. W każdym razie, dostał od nas zaproszenie na wyścig, na jeden z górskich etapów, niedaleko granicy ze Słowacją. Chyba nigdy nie zapomnę tego obrazka… przyjechał z ojcem, może też z bratem, ubrany w amerykański t-shirt i czapkę-bejsbolówkę Red Bulla, który go wtedy sponsorował. 

Trochę wtedy porozmawialiśmy, a niedługo później był już naszym zawodnikiem. Mniej więcej wtedy zaczęła się nasza przyjaźń, bo on wtedy po włosku nie umiał mówić, a po angielsku tylko trochę. Ja już byłem trochę obyty w drużynie, więc trochę mu pomagałem. Zresztą, to właśnie ja byłem tą osobą, która powiedziała mu, jak powinno wypełniać formularze z programu ADAMS. Do dziś mi mówi, że jak słyszy o Adamsie, to widzi mnie, pomagającego mu przy tych papierach.

Zresztą, nie tylko jemu, starszym kolarzom też. Był z nami taki Andrea Noe – pseudonim “Maruda” i jemu, ale też pozostałym, te formularze bardzo się nie podobały. To było dla nich bardzo nie wygodne. Wyobraź sobie, że prawie 40-letni kolarz, przyzwyczajony do jakichś standardów, nagle słyszy, że musi informować ludzi o tym, gdzie przebywa 24 godziny na dobę, bo właściwie tak to wtedy wyglądało. Do tego musisz wypełniać jakieś dokumenty, meldować się… Jak przyjechałem na Tour de Pologne, to dostałem taką kartkę, gdzie “iksami” musiałem zaznaczać, gdzie jestem. 

Dla nich to było męczące – dla mnie naturalne, bo dopiero wchodziłem do peletonu. Ot, po prostu coś, co muszę zrobić, żeby być zawodowcem. I robiłem to nawet mimo tego, że trzeba było korzystać z faksu – dla mnie totalny kosmos. Na szczęście było tak tylko przez chwilę, bo po czterech miesiącach weszła ta platforma dla sportowców, która wszystko ułatwiła. 

Byłeś dla Sagana takim trochę starszym bratem?

Nieee, jak już, to starszym kolegą, choć to też nie do końca tak. Na pewno zżyliśmy się od razu. Połączył nas język. Peter dosyć dobrze mówi po polsku, ja słowackiego może nie umiem, ale dużo słów znam, więc rozumiemy się bez najmniejszych problemów. Mamy taki swój własny miks i sobie tak gadamy. Dyrektorzy wystawiali nas razem gdzieś od 2010 roku, po Giro, na które pojechałem razem z Ivanem Basso. 

Już było wiadomo, że to będzie wasz przyszły lider?

Tak. To się okazało bardzo szybko. Pamiętam, że zanim do nas trafił, spędził jeszcze sezon w Basso Piave i przez jakiś czas mieszkali razem z Maciejem Paterskim – ciekawe to musiało być, bo obaj mają przecież całkowicie różne charaktery. W każdym razie, już wtedy jak rozmawialiśmy, to niektórzy mówili: “patrzcie na tego Słowaka, to jakiś kosmita”. Jak już trafił do nas, to zadebiutował w styczniu, na Tour Down Under. Przed jednym etapem miał kraksę, założyli mu kilkadziesiąt szwów, ale on wystartował i nawet zajął na etapie czwarte miejsce za Valverde, Evansem i paroma innymi.

I jak już pojechał na Paryż-Nicea, to wygrał dwa etapy. Było już naprawdę wiadomo, że to jest gość na tamte czasy niespotykany. Dziś mamy wielu młodych kolarzy, którzy od razu wygrywają, ale wtedy to była rzadkość. Wtedy większość potrzebowała czasu na odniesienie pierwszych sukcesów. On sprostał tym oczekiwaniom i myślę, że w ciągu tych paru lat zdołał przyciągnąć do kolarstwa nowych kibiców.

On robił takie wrażenie, że niektórzy dziennikarze widzieli go nawet wygrywającego w przyszłości Tour de France.

Nawet mnie to szczególnie nie dziwi. W tamtych latach dziennikarze pisali różne rzeczy, a że on był akurat na topie, to wiadomo, że zaczęły się pojawiać różne teorie. Zresztą, być może dziś też by tak było. Tym bardziej, że jakieś argumenty, żeby uważać, że ma na to szanse, były. Na pewno nie był takim kolarzem, jak Froome, ale i tak ładnie jeździł po górach, więc mogli tak myśleć. Tylko on był wtedy młodym kolarzem. Musiał wybrać sobie jakiś kierunek rozwoju. Drużyna stworzyła mu świetne warunki do rozwoju, dała mu swobodę w wyborze własnej ścieżki, a on raczej wybrał dobrze, bo osiągnął to, co osiągnął.

Byłeś jego najbliższym kolegą z drużyny? Bo wyścigów przejechałeś z nim najwięcej.

Raczej trudno powiedzieć, czy najbliższym. W międzyczasie był Juraj Sagan, Daniel Oss. Nie chciałbym tutaj oceniać, kto się z kim najlepiej dogadywał. My przede wszystkim byliśmy świetni jako grupa – ja, Daniel, Juraj, choć on z przerwami i raczej na tych mniejszych wyścigach. Ja też, zwłaszcza w końcówce, nie zawsze jeździłem z Peterem na zgrupowania, choćby do USA. Raczej miałem swój reżim treningowy i jakieś własne sprawy. Częściej pojawiał się na nich Daniel Oss. Tak czy inaczej świetnie się czuliśmy w swoim towarzystwie. Peter nigdy mnie nie skrytykował. Nigdy nie mieliśmy spięć. Zresztą, o tym najlepiej świadczy to 14 lat, które razem spędziliśmy.

Masz jakiś dzień wyścigowy, w którym czułeś, że najmocniej pomogłeś Peterowi Saganowi?

To było czternaście lat, prawie sześćset dni wyścigowych, więc teraz trudno jest to jakoś uszeregować, wybrać jeden. Czasem się naharowaliśmy i nic z tego nie było, bo Peterowi nie udawało się wygrać. Zresztą, dużo tego było, bo przecież z Cavendishem czy Kittelem ciężko o zwycięstwa. Naszą przewagą było to, że mogliśmy uczynić wyścig trudniejszym i zerwać tych sprinterów. Pamiętam lata 2012 czy 2014, gdzie my na pagórkach cały czas próbowaliśmy odczepić tych sprinterów i bardzo często nam się udawało to zrobić. Jak nie, no to pojawiał się problem, bo oni byli szybsi od Petera.

Myślę, że najlepsze wspomnienia mamy jednak z Gandawa-Wevelgem. Ucieczka ze Stannardem i Chavanelem. Trzy zwycięstwa Petera. Bardzo dużo było tam tej naszej współpracy. Musieliśmy się odnajdować u ucieczkach, na wiatrach… Kurczę, dużo było tych momentów i aż trudno mi wskazać jeden konkretny. Pewnie najłatwiej byłoby wskazać etap na Tour de France, gdzie odjechaliśmy z Froomem. To nie było tylko to ostatnie 10 kilometrów, gdzie zaatakowaliśmy, tylko cały etap ciężkiej orki.

Ta ciężka orka przez cały etap była przygotowaniem do końcówki, gdzie wiedzieliście, że możecie rozerwać grupę?

Przygotowywaliśmy się do tego. Wiedzieliśmy, gdzie może powiać, gdzie można rozerwać peleton, ale fakt – Velo Viewer nie funkcjonował tak, jak dziś, że praktycznie wszystko możesz sobie sprawdzić. Mimo wszystko dyrektorzy dużo wiedzieli, mówili nam, że będzie okazja, żeby pozbyć się sprinterów. Plan był na Petera, ale też na każdego innego zawodnika. Wszyscy wiedzieli, co mają robić. 

Tak samo było też później na Giro, gdy byliśmy już w Borze. Też udało nam się tam zrobić świetną robotę, bo zgubiliśmy wtedy wszystkich sprinterów, których trzeba było. No, został jeszcze Gaviria, ale jego zmęczyliśmy tak, że później nie dał rady Peterowi. Wtedy był na mnie taki plan, że w pewnym momencie wyszliśmy całą drużyną do przodu, ale ja się miałem chować z tyłu. Na tych trudniejszych fragmentach siedziałem na 30-40 pozycji, żeby trochę mniej się męczyć. Przecież bym się zagotował, gdybym jechał z Fabbro i innymi młodszymi i lżejszymi zawodnikami po górkach. Ja miałem po prostu tę górę przejechać i dopiero później, na zjazdach pokazać moc. Albo nawet jeszcze później, bo ja tam wtedy rozprowadzałem Petera na ostatnich kilometrach. 

A wracając do tego etapu z Froomem. Faktycznie mieliście w głowie taki plan, że Peter odda ci zwycięstwo?

Nie, w ogóle tego nie planowaliśmy. To znaczy, jasne, chcieliśmy rozerwać czołówkę, wiedzieliśmy, jak chcemy to zrobić, ale nie spodziewaliśmy się, że zostanie nas tylko czwórka. My na tym etapie próbowaliśmy wiele razy. Cały czas szła taka młócka, tak wiało, że trzeba było być non-stop czujnym. Nie wiem jakie tam wtedy były liczby, ale myślę, że 55 km/h to pękło na pewno. 

Naprawdę szliśmy fulla, mieliśmy może 10-15 sekund przewagi. Cały czas trzeba było naciskać, a w takich chwilach nie myślisz, jak rozegrać końcówkę, bo nagle cię dojdą. Jak szedłem na ostatnią zmianę, to pociągnąłem tak, że później już nie miałem siły na finisz. Zresztą chwilę wcześniej widziałem, jak Geraint Thomas ciągnie, aż w końcu odpuszcza i zostaje z tyłu, bo nie dał rady dać z siebie więcej. Dla nich były wtedy ważne sekundy w klasyfikacji generalnej, dla nas zwycięstwo. Widzieliśmy, że jest nas trójka, to ja wtedy poszedłem va banque, żeby nas nie dogonili. Peter pewnie zostawiłby mi wygraną, ale wtedy zobaczył, jak finiszuje Froome, więc musiał się z nim ścigać, bo inaczej zwycięstwa nie dostałbym ani on, ani ja. 

Pewnie gdybym szykował się na finisz, gdyby był czas, to pewnie wyszłoby inaczej. Peter by mi pomógł, a ja bym Froome’a pokonał. Tylko trzeba byłoby to chłodno skalkulować, a i wtedy nie wiadomo, czy by nas nie dogonili. W każdym razie szkoda, bo to byłaby fajna wygrana. Pokonać na finiszu właściciela żółtej i zielonej koszulki za jednym zamachem – to byłoby coś, nawet po układzie z Peterem. Na pewno jednak nie żałuję – w końcu etap wygrałem.

Czyli rozumiem, że ta refleksja pojawiła się dopiero po etapie?

Tak, tam się wszystko działo zbyt szybko, żeby cokolwiek planować w taki sposób. Zresztą do dziś mówi się, że to był jeden z piękniejszych etapów w historii wyścigu. W pewnym momencie wiatr wiał z prędkością ok. 50 km/h.

Rok później sobie to odbiłeś, bo wygrałeś etap jazdy indywidualnej na czas. Miałeś wtedy w głowie tamtą niewykorzystaną szansę z 2016?

Nie, chociaż fakt, że gdybym tak zsumował te wszystkie etapy Tour de France, które mogłem wygrać, a nie wygrałem, to trochę by tego było – myślę, że ze cztery. Oczywiście ten etap z Froomem, to raz. Ale wcześniej też mieliśmy taką podobną sytuację, że byliśmy z Peterem w ucieczce i dojechaliśmy do mety, ale nie udało nam się doprowadzić do mojego zwycięstwa. Innym razem byłem w odjeździe nie z Peterem, a z Nikim Terpstrą i gdyby nas nie dogonili, to myślę, że bym go ograł na finiszu…

Pamiętam, że jak mieliśmy treningi ze sprinterami, takie testy szybkościowe, to nawet zdarzało mi się raz na jakiś czas pokonać Sagana czy Bennatiego, a mój rekord to pokonanie Vivianiego, jak ćwiczyliśmy rozprowadzanie, a on nie był w stanie wyjść mi z koła. Oczywiście trudno mnie porównywać z tymi sprinterami, ale to pokazuje, że byłem całkiem dynamicznym zawodnikiem, tylko że rzadko miałem okazję to pokazywać. 

Nie byłem też kolarzem, który byłby w stanie przepychać się z innymi podczas finiszu, nigdy nie ryzykowałem, nie czułem tego. Natomiast myślę, że taki dwójkowy finisz, jak ten z Terpstrą, to mógłbym spokojnie wygrać, ale nas dogonili, więc nigdy się tego nie dowiemy. Ostatnia szansa była natomiast wtedy, jak mnie złapali 200 metrów przed metą. No ale nie wracam zbyt często wspomnieniami do tamtych etapów, bo w końcu udało mi się ten triumf wyrwać.

No właśnie, myślisz, że faktycznie byłeś wtedy w swojej życiowej formie?

Na pewno miałem świadomość, że ta dyspozycja jest dobra. Dzień wcześniej mieliśmy etap przelotowy, który wygrał Edvald Boasson Hagen. Ja wtedy byłem w peletonie i nie miałem żadnych zadań od drużyny. Miałem po prostu skupić się na jak najlepszym przygotowaniu do czasówki. Skupiłem się na wykręcaniu odpowiednich watów, na samopoczuciu. Jak inni się sprężali pod górkę, to ja odpuszczałem. 

Miałem świetną nogę, więc ją szanowałem. Mogłem sobie na to pozwolić, bo nie mieliśmy już żadnego lidera w zespole – Rafał i Peter byli już poza wyścigiem. Była nas szóstka, mieliśmy więcej swobody i być może stąd to, że później miałem więcej siły, chociaż te Alpy i tak mnie wymęczyły. Przed czasówką przygotowaliśmy się do startu w zasadzie perfekcyjnie.

Czułeś kiedyś, że miałeś lepszą nogę niż wtedy? Bo czasem jest tak, że nie możesz dać z siebie wszystkiego ze względu na liderów, którym trzeba pomóc. Albo do gry wkracza pech…

Były takie dni. Jako zawodnik byłem na 16 mistrzostwach świata i regularnie miałem pecha. Zdarzało mi się choćby, że sprawdzałem rower przed wyjazdem i wszystko było ok, po czym przyjeżdżam i nagle okazuje się, że jest np. o centymetr za duży. Potem mówili, że pojawiłem się z nieprzygotowanym sprzętem. Tylko że ja nie przyjechałem z tym rowerem z domu, z garażu. Byłem w profesjonalnej drużynie i współpracowałem ze świetnymi mechanikami, więc ten rower musiał być odpowiednio dostosowany. No ale cóż, trzeba było się pogodzić z werdyktem i na nowo kalibrować sprzęt.

Pamiętam też Bergen z 2017 roku – kilka miesięcy po tamtym zwycięstwie na etapie Tour de France…

A po drodze było drugie miejsce na etapie BinckBank Tour…

Tak, czułem, że dojrzałem do sukcesów i przede wszystkim byłem świetnie przygotowany do tamtych mistrzostw. Myślę, że nigdy wcześniej, ani nigdy później nie miałem równie dobrej nogi. Wchodziłem w zakręty w ciemno, byłem w zasadzie przygotowany perfekcyjnie. Tylko ten rower – raz się wywróciłem, drugi i marzenia o medalu można było odłożyć na później.

Wcześniej w Katarze byłeś czwarty.

Tak i brakło mi tylko 6 sekund do medalu. Ja w ogóle uważam, że taki gigantyczny skok jakościowy, jeśli chodzi o wyniki w czasówkach to zaliczyłem po odejściu z Liquigasu. Liquigas to był zespół, który stawiał wszystko na liderów. Ja się z tym dobrze czułem, ale przez to moje czasówki były trochę na drugim planie. A odkąd przeszedłem do Tinkoffa, zaczęliśmy współpracować ze Specialized… spotkaliśmy się z Patxim Vilą. On wszystko kontrolował. Dla niego to był pierwszy rok w zawodowej drużynie, ja i Manuele Boaro byliśmy jego pierwszymi zawodnikami i naprawdę się starał, żeby zapewnić nam jak najlepsze przygotowanie. 

On miał super podejście, chciał się wykazać i stąd zawsze dostawałem od niego dużo wsparcia. Zawsze dopracowywał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Pamiętam De Panne z 2016 roku. Pojechaliśmy tam w szóstkę, a mieliśmy aż trzech dyrektorów sportowych. I mimo tego Patxi przyjechał wtedy specjalnie na czasówkę, jako czwarty. Wymierzyliśmy wtedy wszystko i wygrałem, a drugi był Tony Martin. Wtedy pokonać Martina to była duża rzecz. Pracowaliśmy ze Specem naprawdę dużo nad tymi czasówkami i to przynosiło efekty.

Właśnie, wspomniałeś o Trzech Dniach De Panne (dziś jednodniowy wyścig Brugge-De Panne). Raz byłeś tam trzeci w “generalce”, dwa razy wygrywałeś etapy. To był taki twój czas w roku?

Tak, dziś rywalizują tam głównie sprinterzy, a wtedy to był trochę dziwny wyścig – trochę sprawdzian przed Flandrią. Często pojawiali się tam Gilbert i Kristoff. Najpierw walczyli tam głównie sprinterzy, po drodze był jakiś etap po bruku, a wszystko kończyło się czasówką, która była jednym z dwóch etapów rozgrywanych ostatniego dnia. Wielu kolarzy się wtedy wycofywało, bo to była dla nich trochę zbyt duża intensywność. Zostawali głównie czasowcy, dla których to była szansa na zwycięstwo i kilku kolarzy walczących w klasyfikacji generalnej. Wydaje mi się, że w 2012 roku wcale nie tak dużo brakowało, żeby wygrał ten wyścig – zaledwie 14 sekund. 

Jeszcze bliżej byłeś 3 lata później w Katarze. W Tour of Qatar zająłeś 2. miejsce, z sześcioma sekundami straty do Nikiego Terpstry.

To był jeden z najtrudniejszych wyścigów w kalendarzu, a ja tam jeździłem praktycznie co roku. Cały czas wiatr. To nie było tak, że jechało się autostradą i gdzieś tam czasami powiało. Nie, jechaliśmy normalną, asfaltową drogą dwukierunkową, a wiatr wiał cały czas. To były złote czasy Quick-Stepu, z Tomem Boonenem, który dominował, z Nikim Terpstrą… A w edycji, gdy byłem drugi, przyjechali też Wiggins, Cancellara… wszyscy. 

To była dla mnie prawdziwa duma, że mogę z nimi rywalizować na równych zasadach. Pamiętam, że przed wyścigiem mieliśmy odprawę. Oczywiście swoje zadania dostał Peter, który, jak to Peter, miał być naszą gwiazdą. Ale Bjarne Riis podszedł wtedy do mnie i powiedział: “Ty Body jeździsz za Cancellarą, bo możesz wygrać cały wyścig”. Ja wtedy parsknąłem śmiechem, ale już po pierwszym etapie stwierdziłem, że skoro tak twierdzi Bjarne Riis, który zna moje liczby i wie, jak jestem przygotowany, to mogę z optymizmem podchodzić do tego startu.

Na końcu okazało się, że faktycznie miał rację. Może i nie pilnowałem Cancellary, ale jeździłem z przodu. Na tej czasówce byłem chyba czwarty, miałem ten sam czas, co “Wiggo”. Tersptra wygrał i miał sporą przewagę – 11 sekund, ale na kolejnych etapach z rantami trochę nad nim odrabiałem, czasem zapunktowałem na premiach, a on się trochę gubił. I raz popełniliśmy jeden błąd. Wtedy na topie był Alexander Kristoff i Katiusza na przedostatnim etapie zrobiła taki wyciąg, że ich zostało trzech i nas trzech, a oprócz tego tylko Tom Boonen i jeszcze jeden kolarz. Niki został z tyłu. Za nami była dziura, a to była już ostatnia runda, do mety niedaleko. Wystarczyło, żebym nawet ja zrobił mocniejszą zmianę, bez bonifikaty, a peleton by nas nie doszedł i ja bym wygrał. A my się trochę czarowaliśmy i skończyło się na drugim miejscu.

Peter Sagan był tam wtedy twoim pomocnikiem?

Trochę tak, tylko też tam się tyle działo, że trudno było ustalić jakąś jasną hierarchię. Na wiatrach po prostu musisz współpracować ze wszystkimi, także z rywalami. Trzeba było się odpowiednio ustawiać w wachlarzu, pracować z innymi, bo jak coś pójdzie nie tak, to zostaniesz zamknięty i pojawi się problem. Jak dzieliła się grupa, to patrzyłeś po twarzach, czy układ jest korzystny. Jak nie było twoich rywali, to cisnąłeś całą drużyną do przodu. A jak powiało jeszcze mocniej, to musiałeś pracować niezależnie od sytuacji, bo w przeciwnym wypadku byłoby trudno przetrwać. 

Raz moja czujność została uśpiona, trochę straciliśmy. Petera już z nami nie było. Był za to Pavel Brutt, kilku innych kolarzy ode mnie. Był też Cancellara i razem dociągnęliśmy do czołówki. Pamiętam, że po wszystkim Bjarne powiedział do mnie: “żeby mi to było ostatni raz, że tak głupio zostajesz”. I to też była taka lekcja.

W okolicach 30. urodzin odnosiłeś największe sukcesy w karierze. Ale końcówka nie była już tak udana. Kiedy zacząłeś czuć, że ci najlepsi czasowcy trochę zaczynają ci odjeżdżać? Ja pamiętam 2019 rok, kiedy podczas czasówki na Tour de Suisse miałeś niemal identyczny czas, co zwycięzca – Rohan Dennis. Później równie dobre wyniki zdarzały ci się dość okazjonalnie.

Coś w tym jest. To Tour de Suisse było jednym z naszych ostatnich wyścigów przed Tour de France i byłem już trochę pogodzony z myślą, że na ten wyścig nie pojadę. Nie wiedziałem jeszcze niczego oficjalnie, ale mogłem się domyślać. Jako jedyny z tamtej drużyny nie dostałem nowego Speca, tylko jechałem na starym. Nie mówię, że na nowym bym wygrał. Chodzi mi o to, że to był taki sygnał, że raczej nie jestem brany pod uwagę do składu na Wielką Pętlę, nad czym ubolewałem, bo byłem w bardzo dobrej formie.

Później faktycznie miałem trochę gorsze wyniki, ale nie wiem, czy najlepsi czasowcy mi “odjechali”. Moje liczby były cały czas takie same, jeśli chodzi o waty, ale po prostu przychodzili nowi, coraz lepsi zawodnicy. Jak spojrzysz na wyniki z Mistrzostw Europy 2017, gdzie byłem drugi, przegrałem z Victorem Campenaertsem o dwie sekundy (zresztą patrz, kolejny przypadek, gdzie różnica między sukcesem a porażką była naprawdę niewielka, bo przecież srebro wygląda dobrze, ale złoto jeszcze lepiej). Ganna był tam 9. i dostał minutę ode mnie. 

Kilka lat później on i inni po prostu poszli do przodu, a ja i inni starsi czasowcy już się nie byliśmy w stanie tak rozwinąć. Trudno, żebym jakieś 10 lat po zwycięstwie etapowym na De Panne dalej był w wąskiej światowej czołówce. Po prostu zaczęła się trochę nowa era w kolarstwie, przyszli młodzi zawodnicy i najpierw mnie dogonili, a potem przegonili. Normalna sprawa. Jakoś w okolicach pandemii przyszła ta przemiana pokoleniowa. I ja tu wcale nie jestem jakimś charakterystycznym przykładem, bo zdecydowanie lepsi kolarze niż ja zaczęli schodzić ze sceny, wszystko się zmieniło.

Na koniec zapytam cię o Tour de Pologne. Bo to jest ciekawa sprawa. Masz tyle dobrych wyników w czasówkach, a tymczasem swoje jedyne zwycięstwo etapowe w tym wyścigu odniosłeś na etapie ze startu wspólnego.

I to jeszcze jakim! Długa, pagórkowata trasa, po trójkowym finiszu. Raz jeszcze byłem trzeci na czasówce. Wiesz może który to był rok?

No tak, 2021, za Joao Almeidą i Remim Cavagną.

O, czyli widzisz, po 2019 roku też odnosiłem jakieś sukcesy! Nie było tak źle, a nawet o tym zapomniałem. Tam miałem zresztą swoje różne problemy, przez które nie pojechałem tak dobrze, jakbym mógł…

Ale wracając do zwycięstwa, to był dla mnie bardzo emocjonujący sukces, bo odniosłem je po serii kraks. Co ciekawe, już przed startem pomyślałem sobie, że to może być mój dzień. Że nie patrzę na nic i po prostu uciekam. Po starcie honorowym podjechałem do samochodu z Czesławem Langiem, który wtedy stał i machał flagą startową przez szyberdach. Auto prowadził mój brat, więc powiedziałem mu, żeby przekazał Cześkowi, że dzisiaj zabieram się w odjazd. 

Udało się i to w stu procentach, bo wygrałem etap, co sprawiło mi ogromną radość. Od początku kariery ustalałem sobie wiele celów. Najpierw chciałem zostać kolarzem, później przejść na zawodowstwo, później wystartować w Tour de France, później jakiś etap Tour de France wygrać… Ale miałem też inne cele, takie poboczne. I zawsze myślałem sobie, że skoro już mamy ten swój polski wyścig, to warto byłoby w nim coś osiągnąć. Wiedziałem, że klasyfikacji generalnej nie wygram, bo przecież nie jestem góralem. Ale już wizja zwycięstwa etapowego była kusząca. Tym bardziej, że nie mamy wielu kolarzy, których stać na sukcesy w tym wyścigu. Oczywiście był Marek Rutkiewicz, później ze mną ścigali się Majka i Kwiatkowski, ale generalnie nie ma nas wielu. 

Cieszę się, że mi się to udało. Właściwie, to dzięki temu osiągnąłem w kolarstwie prawie wszystko, co mogłem. Mistrzostwa Polski – wiadomo, fajnie być najlepszym w danej konkurencji w całym kraju i to jeszcze przez tyle lat. Tour de France – o wygraniu czegoś tutaj marzy każdy dzieciak. Inne wielkie toury to też jest duża rzecz, ale osoba średnio zorientowana w sporcie nie zna albo wie bardzo mało o Giro d’Italia czy Vuelta a Espana, a o Tour de France słyszał każdy. No i ten narodowy wyścig, przed własnymi kibicami – to też jest świetna sprawa.

I nawet dobrze się stało, że po to zwycięstwo sięgnąłem na etapie ze startu wspólnego. Na czasówce przejechałbym przez linię mety, a później czekał, czy ktoś mnie nie wyprzedzi. Tu przejechałem przez linię mety jako pierwszy, a potem od razu czułem ten przypływ emocji i radość swoich kibiców.


Największe sukcesy Macieja Bodnara:

  • Zwycięstwo etapowe w Tour de France (2017)
  • Zwycięstwo etapowe w Tour de Pologne (2015)
  • 4. miejsce na mistrzostwach świata w jeździe indywidualnej na czas (2016)
  • Srebrny medal mistrzostw Europy (2017)
  • 8 mistrzostw Polski w jeździe indywidualnej na czas (ostatnie w 2022 roku)
  • 3. miejsce w klasyfikacji generalnej (2012) i dwa zwycięstwa etapowe (2012 i 2014) w Driedaagse De Panne 
  • 2. miejsce w Tour of Qatar (2015)
Poprzedni artykułEtoile de Bessèges 2024: Axel Laurance pokonuje Madsa Pedersena
Następny artykułTim Merlier: „Byłem dzisiaj bardzo zmotywowany”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Domel
Domel

Świetny wywiad! Będę tęsknił za Bodim.