Fot. Jan Brzezny/archiwum prywatne

Lata 70. i 80. to jeden z najlepszych okresów w historii polskiego kolarstwa szosowego. To nie tylko wielka rywalizacja na linii Szozda-Szurkowski, czy mistrzostwo świata Lecha Piaseckiego, ale także udane występy wielu innych polskich kolarzy, wśród których jedną z najważniejszych postaci był Jan Brzeźny. 

Zapraszamy na drugą część rozmowy z nim, w której przeczytasz:

  • O wyścigu, w którym przegrał tylko z Bernardem Hinaultem
  • O tym, jak Szozda i Szurkowski poprowadzili go do zwycięstwa we Francji
  • O ucieczkach kolarzy z kraju w okresie PRL-u

Poprzednia część mojej rozmowy z Janem Brzeźnym zakończyła się w momencie, w którym Henryk Łasak obiecał naszemu bohaterowi miejsce w reprezentacji Polski. Choć zanim rozpoczął się kolejny sezon, trener zginął w wypadku samochodowym, Brzeźny znalazł się w wymarzonej kadrze. To oznaczało dla niego nie tylko regularne występy w Wyścigu Pokoju, ale także umożliwiło mu regularne starty na zachodzie. To właśnie o nich i wiążących się z nimi pokusach będzie środkowa część wywiadu


Po włączeniu do kadry zaczął pan regularnie jeździć na zagraniczne wyścigi.

Tak, ale pierwszy raz poza Polską ścigałem się w Holandii. Szkoleniowcy wysłali mnie na kompletnie płaski wyścig.

Chyba niespecjalnie pasował do pańskiej charakterystyki, prawda?

Oj, jak ja się wtedy umordowałem… Na szczęście jakoś tam przetrwałem – bez wyniku, ale dojechałem do mety. Co to była za ulga! Naprawdę nie lubiłem takiego terenu… Na szczęście później było Giro d’Italia [dla amatorów – przyp. red.]. Tam już radziłem sobie zdecydowanie lepiej, chociaż znów, na jednym etapie po defekcie straciłem jakieś pięć minut. To bolało, ale jeśli dobrze pamiętam, skończyłem tamten wyścig w piętnastce.

Strasznie dużo tych defektów w pańskiej opowieści. Faktycznie w tamtych czasach takie problemy zdarzały się dużo częściej niż dzisiaj?

Niestety tak. Ówczesne drogi były po prostu dużo gorsze. Wszędzie kamienie, dziury…jak się w którąś wpadło, to się przytrzaskiwało dętkę w oponie i nieszczęście gotowe, Trzeba było kombinować z powietrzem, pompować więcej powietrza, a wtedy znowu trzepało. Dziś pompuje się 7-8 atmosfer i się jedzie. 

A sprzęt też miał jakieś znaczenie?

Na pewno był cięższy, ale też na innych prędkościach się jeździło. Kiedyś było zdecydowanie inaczej. Ścigało się od startu do mety, a dzisiaj puszcza się ucieczkę na kilka minut, ponieważ wiadomo, że później bez problemu się ja dogoni. To sprawia, że wyścigi są dziś nudniejsze. Wtedy trzeba było pilnować każdej akcji, uważać żeby nie zostać, bo mogło być po wszystkim. 

Wracając do stanu nawierzchni, jak już wiemy, we Włoszech tez zdarzały się defekty. Zakładam jednak, że drogi tam były nieporównywalnie lepsze niż w Polsce. Wiem, że w czasach Napierały jakość naszych dróg naprawdę odstawała od zachodnioeuropejskich, zwłaszcza niemieckich standardów. W pana czasach też wyglądało to w ten sposób?

Wiadomo, na zachodzie te drogi zawsze były lepsze, choć akurat co do Niemców, to oni często ścigali się na tych swoich kostkach i brukach, a to też nie każdy kolarz lubi. Dzisiaj też tak jest – niektórzy jak widzą Paryż-Roubaix to myślą sobie: “Co to ma być?”

W Polsce natomiast najważniejszą imprezą był Wyścig Pokoju. To było wielkie wydarzenie, być może też politycznie, ale przede wszystkim sportowo – to był wyścig ważniejszy od mistrzostw świata. Puszczano zatem kolarzy po głównych drogach, ale one też nie były najlepsze.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Włoch. Giro d’Italia kojarzy nam się z górami, a pan góralem był całkiem niezłym. Czy wobec tego udało się panu choć raz zbliżyć do etapowego zwycięstwa?

Raz byłem trzeci, po ucieczce, akurat wtedy, gdy finisz nie prowadził pod górę. Ja się generalnie dobrze czułem we Włoszech. Pamiętam, jak w 1974 ścigałem się w Bergamasce. Tam etapy właściwie zawsze kończyły się na górze, poza czasówką, którą wygrałem, choć rywalizowałem z Szurkowskim i Szozdą. Był też taki dzień, że przyjechaliśmy w ucieczce do mety, a na ostatnich 200 metrach przyspieszyłem tak, że drugi kolarz etapu przyjechał do mety 11 sekund za mną. 

A na tym najbardziej udanym dla pana etapie Wyścigu Dookoła Włoch dla amatorów był pan blisko zwycięstwa, czy zwycięzca dojechał do mety daleko z przodu?

Nie, tamten etap prowadził po górach, ale potem był zjazd do miasta i kwestię zwycięstwa rozstrzygnął finisz z mniejszej grupki. Trzeba było się dobrze ustawić, a ja sprinterem nigdy nie byłem. Zdarzały się wyścigi, gdzie faktycznie wygrywałem w takich sytuacjach etapy, ale niezbyt często. Zawsze byłem bardzo zaskoczony takimi zwycięstwami.

A wśród tych kolarzy, z którymi pan wtedy przegrał, było jakieś duże nazwisko? Wiem, że tamtą edycję wygrał Gianbattista Baronchelli, który rok później był już na podium dorosłego Giro.

Było tam rzeczywiście paru mocnych kolarzy. Była mocna francuska ekipa, z Bernardem Bourreau na czele. On zresztą całkiem wysoko skończył tamten wyścig [to prawda, był 3. przyp. red.]. To był ten kolarz, który przyjechał za Ryśkiem Szurkowskim i Staszkiem Szozdą w Barcelonie i zdobył brązowy medal. 

Jak już mówimy o wyścigach, w których rywalizował pan z kolarzami, którzy później liczyli się w kolarskim świecie, to można przypomnieć Circuit de la Sartre 1975. Przegrał pan tam wtedy tylko z Bernardem Hinaultem!

Tak, zresztą przyjechaliśmy wtedy na dwa wyścigi – ten, o którym pan wspomina, a także Tour de la Loir et Cher. Ten drugi wyścig wygrałem. Jechaliśmy w ucieczce, razem z Ryszardem Szurkowskim. To on był liderem, ale gdy do mety pozostawało już tylko kilka kilometrów, zaatakował Holender – Henk Mutsaars. Rysiek był zamknięty, nie miał jak zareagować na atak, więc krzyknął do mnie wtedy: “Janek, jedziesz”. No to pojechałem. Zostało nam 5 kilometrów. Siadłem temu Mutsaarsowi na koło, myślę sobie: “Jak zaraz strzelę, to nie będzie co zbierać”. Przetrwałem jednak tamten kryzys i jakoś udało mi się zagiąć, a na koniec jeszcze z nim wygrałem na finiszu. Zostałem liderem wyścigu, a później utrzymałem koszulkę na kolejnych dwóch etapach. Mieliśmy taki sam czas z tym Holendrem.

Jakie kryterium wówczas decydowało? Suma zajętych miejsc, setne na czasówce…

Decydowała klasyfikacja punktowa. Kolarz pierwszy na mecie etapu dostawał jeden punkt, za drugie dwa, za 20., dwadzieścia i tak dalej. Wygrywał oczywiście ten, kto miał najmniej punktów. Nie było tam bonifikat, więc tamto zwycięstwo etapowe nie miało aż tak dużego znaczenia. Co prawda zgarnąłem tamtego dnia koszulkę lidera, ale i tak mi ją szybko odebrano…

Jak to, co się stało, jakaś kara?

Nie, po prostu przyszło sprostowanie. Okazało się, że sędziowie źle policzyli punkty. Wieczorem odbierałem koszulkę, a nazajutrz rano oddano ją Holendrowi, choć nie przejechaliśmy w międzyczasie ani jednego kilometra. Wtedy okazało się, że żeby wygrać cały wyścig, muszę dojechać do mety trzy pozycje przed nim. To była niesamowita walka, pociągi ustawiające się przez cały dzień… Jechał Szozda, jechał Szurkowski, jechał Mytnik…

I oni wszyscy pracowali dla pana.

Dokładnie. A mnie ta pomoc bardzo się przydała, ponieważ kilka razy dociągali mnie do grupy. Najtrudniejszy moment przyszedł na 30 km przed metą. Strzeliła mi szprycha, przez co koło zaczęło mi się obcierać o ramę. Myślę: “Co tu teraz zrobić?”. Podjeżdżam do Ryśka i mówię mu: “Słuchaj, chyba muszę teraz zmienić to koło, bo jak później pójdą ataki, to mi ciężko będzie na nie odpowiadać. A jak jeszcze do tego pęknie mi dętka, to już w ogóle będzie katastrofa”. 

Na szczęście wymiana poszła sprawnie. Straciłem do czołówki jakieś 150 metrów. Szozda został mi do pomocy, a ja, na rzęsach, ale dogoniłem. I dopiero wtedy Holendrzy zorientowali się, że ja zmieniałem to koło. Zrobił się wtedy niesamowity gaz. Zasuwali. Ja już niby byłem w grupie, ale pojawił się problem, ponieważ to koło miałem do poprawki. Spieszyli się, jak je zakładali i w efekcie zrobili to niedokładnie. Trzeba było zatrzymać się, zeskoczyć z roweru, poprawić koło… 

To wszystko była robota na pięć sekund, ale uznałem, że nie zrobię tego od razu – znów musiałbym gonić. Wolałem najpierw dojechać do przodu, do wachlarza, utworzonego przez Holendrów. Jak oni mnie zobaczyli, od razu się rozjechali. Wtedy ja szybko zeskakuję z rowera i robię swoje. Straciłem dobrą pozycję, ale wciąż byłem w peletonie. 

Do mety zostało 20 kilometrów i mogłem już tylko myśleć o tym, jak rozegrać finisz. Raz oni nas przykryli, potem my ich – to była taka ciągła walka sprinterskich pociągów. Na 700 metrów przed metą był ostatni zakręt. Po nim zostawała już tylko długa prosta, prowadząca lekko pod górę – 2, może 3 procent. Pamiętam, że oni szli z prawej strony, a ja mówię do Ryśka: “podciągnij mnie do zakrętu, ja już pójdę”. 

Z 700 metrów?!

Tak, to był baaardzo długi finisz. Ale ja poszedłem tak, że mi tylko jeden zawodnik zdążył wyjść z koła. Holender był w drugiej dziesiątce, więc ja mogłem cieszyć się ze zwycięstwa. Po mecie było mi go trochę szkoda. Bardzo mu zależało na tamtym zwycięstwie. Po finiszu aż płakał. Mówił mi, że gdyby wygrał ten wyścig, miałby kontrakt zawodowy.

A pan? Pan nie miał propozycji z zawodowych ekip? Przecież walczył pan jak równy z równym z Hinaultem i innymi kolarzami, którzy później robili kariery.

Oferty były. Przecież my startowaliśmy w Paryż-Nicea. Wtedy przychodzili dyrektorzy różnych ekip i pytali, ale ja zawsze musiałem odpowiadać: “Pytajcie trenera”. A odpowiedź trenera mogła być tylko jedna – “Nie”.

Wiem, że w tamtych czasach zdarzali się piłkarze, którzy uciekali…

U nas też kilku chłopaków uciekło. Po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych Rysiek prowadził ExBud. Tam zostali m.in. Krzyżostaniak i Mierzejewski, a ten pierwszy to już później nie wrócił. Smyrak, po Olimpiadzie w Monachium w 1972 został na zachodzie, ale to miało później swoje negatywne konsekwencje. Jego brat był ze mną w wojsku, w Legii, zdobyliśmy razem mistrzostwo Polski na 100 kilometrów, a po tym, co zrobił jego brat, paszportu już nie dostał. Nie mógł jeździć na zagraniczne wyścigi i szybko skończył karierę.

Czyli nie myślał pan, żeby pójść w ślady tych kolarzy? 

Nie, miałem za dużą rodzinę. Nie chciałem zamykać jej drzwi.

W końcu jednak pan za tę zagranicę wyjechał…

Tak, później to wszystko trochę się poluzowało i wyjechałem w 1982 roku. Rok wcześniej byłem kolarzem numer jeden w kraju. Wygrałem mistrzostwo Polski, wygrałem Tour de Pologne, wygrałem mistrzostwa w jeździe parami… właściwie wszystkie najważniejsze wyścigi w kraju. Już jesienią tamtego roku dostałem zaproszenie z Francji, gdzie ścigali się już Mytnik i Szurkowski. Niestety wtedy mnie jeszcze nie puścili. W Pradze były mistrzostwa świata i Więckowski mówi: “Jasiu, jak nie ty, to kto?”

I jak panu poszło? 

Nie najlepiej. Ciężka była trasa, ale miałem dwa defekty, musiałem gonić grupę i się trochę zajechałem. Skurcze mnie złapały i już na ostatnim okrążeniu jak szarpnęli, to musiałem spasować. Niedługo później znów poprosiłem, żeby mnie puścili do Francji. Zgodzili się, więc mogłem wyjechać do Ryśka i tam się ścigałem. 

A co gdyby został pan w Polsce? Z tego co mówił mi Henryk Charucki jakiś czas temu, warunki, na jakich ścigali się wówczas kolarze uległy wtedy znacznemu pogorszeniu. Podobno wtedy trudniej już było utrzymywać się z kolarstwa, niż wcześniej.

Generalnie, w każdym klubie były etaty, ale w latach 80. przyszedł kryzys, więc te pensje były coraz niższe. Na początku mojej kariery w Dolmelu mieliśmy pensję porządnych majstrów – ja i Rysiek Szurkowski. A jak wprowadzili stypendia od Ministerstwa Sportu, to miałem to jeszcze zdublowane. Jak zdobyłem klasę mistrzowską, to zamiast pięciu-sześciu tysięcy dostawałem dwanaście. W sumie, nie wyszło mi to na dobre, bo był taki zapis, że my byliśmy oddelegowani do uprawiania sportu i zrobili to tak, że byliśmy wtedy urlopowani bezskładkowo. W efekcie te ostatnie cztery-pięć lat w ogóle nie zostało mi zaliczone jako praca i później był problem, jak składałem wniosek o emeryturę. Później już nawet nie było się do czego odwoływać, bo Dolmelu już nie ma.

Najgorsze, że jak nadszedł ten moment kryzysu, to wielu chłopaków w ogóle przestało się ścigać – trudno było się już utrzymać tylko z kolarstwa. Przede wszystkim te kluby zakładowe upadały, a pozostałe płaciły kolarzom jakieś grosze – tyle, żeby wystarczyło na przeżycie i to w zasadzie tyle. Ja sam, oprócz tego, że się ścigałem to na początku lat 80. trafiłem też do zarządu klubu i zacząłem się trochę bawić w trenera. Aż przykro mi było, jak musiałem im mówić: “Chłopaki, my nie jesteśmy w stanie wam pomóc. Jak macie ofertę, to wyjeżdżajcie”. No i powyjeżdżali – większość właśnie do Francji, a ja z nimi.


Brzeźny z kraju wyjechał w wieku 33 lat, mając na koncie nie tylko wiele sukcesów na krajowym podwórku (wszystkie wymieniliśmy już w poprzedniej części rozmowy), ale też za granicą. Oprócz osiągnięć wymienionych powyżej, wygrywał również Tour de Vaucluse, Milk Race i etapy Tour de l’Avenir. Wyjazd nie okazał się dla niego końcem kariery – we Francji (i nie tylko) ścigał się wiele lat. O okresie, w którym najpierw współtworzył polski dream team, pił piwo z Andrzejem Szarmachem i… oglądał z bliska kiksy Pawła Janasa, a później uczył kolarstwa mieszkańców Afryki przeczytasz jednak w kolejnej części rozmowy.

Poprzedni artykułTelenet Superprestige 2023/24: Eli Iserbyt wygrywa emocjonujący pojedynek, Fem van Empel niepokonana
Następny artykułNaszosowe podsumowanie sezonu 2023: Alpecin-Deceuninck
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
M@o2.pl
M@o2.pl

Giro d’Italia? Przecież to był wyścig dla zawodowców. Chyba zaszła jakaś pomyłka.