fot. Team INEOS

– Patrz, to jest człowiek, który powiedział mi kiedyś, że jeśli nie ogarnę się, nie będę twardszy, nigdy nie zostanę kolarzem – powiedział do mnie Michał Gołaś, gdy w drzwiach swojego sklepu rowerowego zobaczył trenera Tomasza Owsiana. 

Na szczęście „Goły” posłuchał szkoleniowca. Został kolarzem i spędził blisko 15 lat w zawodowym peletonie. Jeździł w największych zespołach na świecie, z dziewięcioma mistrzami globu. Zawodnicy jeżdżący z nim w zespole regularnie wygrywali największe wyścigi na świecie, a on sam był bliski zdobycia Maglia Rosa i zwycięstwa etapowego w Volta a Catalunya. A to przecież jeszcze nie koniec, bo wczoraj Bahrain-Victorious ogłosił, że człowiek wielokrotnie nazywany przez komentatorów “profesorem kolarstwa” zostanie dyrektorem sportowym zespołu. 

Mieliśmy więc o czym rozmawiać, gdy kilka dni temu odwiedziłem go w Toruniu, w jego sklepie. Wyszła nam z tego godzinna, wielowątkowa rozmowa, dzięki której nie tylko przypomnicie sobie najważniejsze w chwile w jego karierze. Dowiecie się też, jak pożegnał go Geraint Thomas, czy Chris Froome jest bezwzględnym killerem, a także kiedy głównym bohaterem rozmów podczas kolacji INEOS Grenadiers był Michał Gołaś. Zapraszamy do lektury!

Kilka tygodni temu zakończyłeś karierę. Zrobiłeś to, mając za sobą dokładnie 1000 dni wyścigowych. Jak to się stało? Po prostu włączyłeś Pro Cycling Stats i zacząłeś wyliczać ilu wyścigów ci brakuje, a później poszedłeś do szefów INEOS, żeby poprosić ich o ustawienie odpowiedniego kalendarza?

Do połowy tego roku w ogóle nie myślałem o żadnych statystykach, nie podsumowałem sobie kariery. Dopiero, jak przed Tour de Pologne ogłosiłem oficjalnie, że to będzie mój ostatni sezon, to ekipa przygotowała jakąś notkę na ten temat. Napisała w niej, że mam za sobą 980 dni wyścigowych. Dopiero wtedy spojrzałem w kalendarz, wszystko sobie policzyłem i wyszło mi, że zakończę karierę mając w nogach dokładnie 1000 startów.

Czyli nie musieliście dokonywać żadnych modyfikacji planu startowego tylko po to, żebyś mógł zamknąć karierę ładną liczbą?

Dokładnie. Teoretycznie mógłbym jeszcze pojechać w jakichś włoskich klasykach, ale to już były tylko takie luźne rozmowy, na takiej zasadzie, że zobaczymy, jak będę czuł się na początku października. Z drugiej strony, po Paryż-Roubaix też nie jest łatwo jechać kolejne wyścigi. Oczywiście, jakby brakowało mi jednego czy dwóch zawodów, to kto wie… 

W ekipie były już różne teorie, mieliśmy wiele rozmów na ten temat. W pewnym momencie koledzy zaczęli nawet tym żyć. Pytali, który to wyścig itd… naprawdę, to odliczanie było jednym z głównych tematów.

Wyobrażam sobie Gerainta Thomasa, który podchodzi do ciebie i dopytuje o ten tysięczny występ.

Tak, naprawdę każdy dopytywał mnie, to jak tam, ile jeszcze brakuje, na pewno się uda? Znaleźli się też tacy, którzy nie mieli co robić i wieczorami podliczali te wyścigi, sprawdzali, czy ekipa nie podkoloryzowała czy nie pomieszała czegoś z tą moją liczbą. I tak właściwie wyniki tych ich rachunków mogły być różne, bo przecież to jest bardzo umowna kwestia. Zależy od jakiego punktu zaczniemy – jakbyśmy liczyli wszystkie moje wyścigi od samego początku kariery, to mogłoby ich wyjść więcej. Ja zakładam, że to są wszystkie wyścigi UCI, w których startowałem, choć oczywiście pewności co do tego nie mam.

Wrócę jeszcze do tego, co mówiłeś o tym, że ciężko byłoby ci wystartować w kolejnych wyścigach po Paryż-Roubaix. Nie dziwię się, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że w tym roku “Piekło Północy” było wyjątkowe – nie tylko dla ciebie. Jechaliście w deszczu, po raz pierwszy od 19 lat.

No tak, poczułem to po przebudzeniu następnego dnia. Ale z drugiej strony, nie czułem, żebym był dużo bardziej zmęczony niż po Liege-Bastogne-Liege, czy po Flandrii. Cały wysiłek wkładany w te wyścigi jest podobny, po prostu trochę inaczej się go rozkłada. Wiadomo, warunki były trudne, ale też nie było jakoś ekstremalnie zimno. Wiadomo, było bardziej niebezpiecznie niż zwykle, tyle że ja nie czułem się z tym jakoś specjalnie niekomfortowo.

Brak opisu.
fot. Bartek Kozyra
Na pewno kończyłeś wyścig bardziej brudny niż zwykle, co widać dobrze po twojej koszulce – jednej z wielu pamiątek wiszących na ścianie twojego sklepu.

Muszę przyznać, że walczyłem o nią, jak lew. Zaginęła mi gdzieś w hotelu po kolacji. Potem długo jej szukałem, ale w końcu udało się ją znaleźć. Myślę, że to jest bardzo cenna pamiątka, zwłaszcza, że jest to koszulka z pierwszego błotnistego Roubaix od 20 lat. No i na pewno byłaby jeszcze bardziej brudna, gdybym nie jechał pierwszej części wyścigu w bluzie. To, co jest na tej koszulce, to tak naprawdę odzwierciedlenie tego, co działo się na ostatnich 70, może 80 kilometrach, gdy pogoda była już zdecydowanie lepsza niż na początku.

Widzę, że na ścianach masz nie tylko swoje koszulki, ale też Michała Kwiatkowskiego, czy innych kolegów z zespołu.

To, co mam tutaj, trudno nazwać kolekcją i dopiero teraz przyszedł czas, żeby to uporządkować. A naprawdę jest co porządkować, bo mam tego naprawdę sporo – to co jest w sklepie, to tylko wycinek – część rzeczy mam w domu, część u taty. Mam koszulki Marka Cavendisha z Giro, Tony’ego Martina i wiele innych rzeczy. I tak naprawdę dopiero teraz zaczynam to naprawdę doceniać. Jak się ścigałem, to myślałem sobie “ok, fajnie, że to mam” i tyle, nie robiłem z tego wielkiej historii. Natomiast teraz myślę, że dobrze byłoby to uporządkować i pokazać ludziom, którzy tutaj przychodzą.

Czyli nie zbierałeś ich po to, żeby mieć czym wystroić sklep?

Nie, te koszulki po prostu są. Trochę wstyd się przyznać, ale one gdzieś tam po prostu leżą w domu, w szufladach, szafach i tak naprawdę dbałem tylko o to, żeby z każdej ekipy została mi przynajmniej ta jedna koszulka. I one przez najbliższe 15 lat będą tutaj wisiały razem z koszulkami pamiątkowymi, które udało mi się zdobyć, czy tymi z największych wyścigów, które podarowali mi koledzy, z którymi jeździłem. Większość pozostałych leży teraz pochowana w jakichś kartonach, ale na pewno w końcu nadejdzie ten dzień, w którym pokażę je światu.

Skoro jako zawodnik nie przywiązywałeś wagi do takich rzeczy, to w jaki sposób zdobyłeś te koszulki? Nie musiałeś o nie prosić? Kolarze sami dzielą się swoimi zdobyczami z zespołowymi kolegami?

Cavendish miał dużo różowych koszulek, to każdemu z nas dał po jednej. Tony Martin dał każdemu po Maillot Jaune, Michał dał po tęczowej koszulce każdemu, kto był z nim w Ponferradzie. 

Ja sam o to nie prosiłem, bo wiem, że nawet mnie mnóstwo osób prosi o koszulkę. Czasem wydaje się, że mamy ich niezliczoną liczbę, a tak nie jest. Możemy je rozdawać, ale niestety nie każdemu. Gdyby taki Cavendish zgadzał się na każdą prośbę, to musiałby pewnie rozdawać po 10 trykotów każdego dnia. Z tego powodu dość nieśmiało podchodziłem do tego tematu, ale i tak udało mi się zdobyć kilka koszulek, a być może jeszcze dam radę coś zebrać.

Brak opisu.
fot. Bartek Kozyra
Tak właściwie to niewiele brakowało, żeby na ścianie twojego sklepu wisiała dziś nie Maglia Rosa Marka Cavendisha [na zdjęciu], a twoja. Podczas Giro 2012 zabrakło ci kilkunastu sekund, żeby po 6. etapie zostać liderem wyścigu. Pamiętasz jeszcze tamten dzień?

Jasne, pamiętam bardzo dobrze. Jak teraz na to patrzę, to trochę mnie to boli, że byłem naprawdę blisko założenia tej Maglia Rosa, a ostatecznie mi się to nie udało. Miałem wtedy sporego pecha, bo na tamtym Giro byłem bardzo mocny. Zabierałem się wtedy w te wszystkie ucieczki bez najmniejszego wysiłku. No i na tamtym etapie akurat złapałem gumę w samej końcówce. Trzeba było wymieniać rower. Straciłem trochę czasu, a na zapasowym sprzęcie jechało mi się inaczej, bo to był zupełnie inny model. 

Mimo to udało mi się dogonić grupę, w której jechał wirtualny lider – Adriano Malori. Przed nami jechał jeszcze bardzo mocny wtedy Miguel Angel Rubiano, ale on miał już wtedy dużą stratę w klasyfikacji generalnej. Z tego co pamiętam, to wystarczyło, żebym pokonał w sprincie Maloriego, a koszulka byłaby moja. 

Niestety przegrałem z Włochem, zająłem trzecie miejsce. Pod koniec łapały mnie już skurcze – prawdopodobnie to była kwestia tego roweru, bo tu siodełko było za wysoko, tu inne części nie były dopasowane pode mnie… Kibice nie widzą takich rzeczy – ty też uświadamiasz je sobie dopiero po jakimś czasie.

Być może zabrakło mi wtedy też trochę doświadczenia – być może Maloriego dałoby się zgubić wcześniej, bez czekania na finisz… Poza tym myślę, że podczas tamtego Giro mogłem wygrać też etap w Ligurii, gdzie wygrał Lars Bak, a ja wcześniej też próbowałem uciekać na solo. Pewnie gdybym wtedy inaczej rozłożył siły, to mógłbym być na jego miejscu.

Po tamtym etapie, na którym otarłeś się o koszulkę, był etap z metą na podjeździe. Liczyłeś wtedy na to, że uda ci się tam odrobić straty? Czy uważałeś, że nie jest to teren dla ciebie?

No właśnie miałem jeszcze jakąś nadzieję. To nie był bardzo trudny podjazd. Wtedy naprawdę radziłem sobie w trudniejszym terenie, zwykle udawało mi się wytrzymać do momentu, w którym z przodu zostawało gdzieś 30 kolarzy. No ale byłem wtedy zmęczony – za mną był ten ciężki etap. Wymiana roweru, pogoń za czołówką i po prostu fakt, że spędziłem cały dzień w ucieczce – to wszystko sprawiło, że nie byłem w stanie powalczyć. Pamiętam, że Malori odpadł przede mną, potem jeszcze wytrzymałem z przodu kilka kilometrów…

Czyli byłeś wirtualnym liderem!

Tak, ale nie powiem, żeby szansa na to, żeby zatrzymać tę “wirtualną koszulkę” była duża. A jak odpadłem z tego peletoniku, to wiedziałem, że szans właściwie już nie ma.

W tym samym roku miałeś też szansę na inny ogromny sukces. Byłeś 2. na etapie Volta a Catalunya. Czujesz, że byłeś wtedy blisko zwycięstwa?

Ja myślałem wtedy, że wygrałem. To był taki ekstremalny etap w śniegu, jestem przekonany, że część kolarzy w ogóle wsiadło wtedy do samochodu, by się na chwilę ogrzać i dopiero po chwili wracało na rower. Chyba każdy tam był w hipotermii – wszyscy walczyliśmy o przetrwanie.

Ja byłem wtedy w ucieczce no i wiedziałem, że będę walczył o zwycięstwo. Było nas 10-15 ludzi. Pierwotne plany zakładały, że przejedziemy podjazd, później z niego zjedziemy i zakończymy etap w Andorze. No ale na 10 kilometrów przed metą sędziowie powiedzieli nam, że etap zostanie skrócony. Mieliśmy zafiniszować gdzieś na środku tego ostatniego podjazdu. On nie był specjalnie trudny, no ale tak właściwie nikt nie wiedział, gdzie jest meta.

Sędziowie nie powiedzieli wam, gdzie dokładnie kończy się etap, nie narysowali kreski?

Nie no, wiedziałem, że etap kończy się na, powiedzmy, 130 kilometrze. Tylko że w takich warunkach niewiele jesteś w stanie kontrolować. Nie wiesz za bardzo gdzie jesteś, z kim walczysz, jak się czujesz. Walczysz o przetrwanie. O to, żeby nie zsiąść z roweru.

Udało mi się wtedy utrzymać w grupie z góralami. W pewnym momencie zobaczyłem sędziów, więc instynkt podpowiedział mi, że powinienem zacząć finiszować. I na kresce byłem przekonany, że wygrałem. A sędziowie uznali zwycięzcą Brajkovicia. Powiedziałem im, że na kreskę wjechałem przed Słoweńcem, ale oni odparli, że mogą zmienić wyniki dopiero jak pokażę im zdjęcie na którym to widać.

A tam na mecie był w ogóle jakiś fotograf?

No właśnie chyba nie. To nawet nie była prowizoryczna meta – nie, po prostu zwykła narysowana kredą kreska i tyle. Decyzja zapadła szybko, więc nie było czasu na rozstawienie tego wszystkiego. Dziwna to była sytuacja, ale prawdę mówiąc zdążyłem o niej zapomnieć – dopiero teraz mi o tym przypomniałeś. No ale jak się teraz człowiek pomyśli o szansach, które gdzieś mi pouciekały, to trochę żałuje.

Zwłaszcza że później nie miałeś już zbyt wielu okazji, by sięgnąć po jakieś indywidualne laury. Z czego to wynikało?

Paradoksalnie z mojego awansu w hierarchii zespołu. W Quickstepie dostrzeżono mój potencjał. Dostałem szansę, żeby jechać w Tour de France, żeby ścigać się z pierwszym składem. To spowodowało, że inne były zadania – jeździłem z lepszymi kolarzami, więc musiałem im pomagać, zamiast walczyć na własny rachunek. Mimo to jeszcze w 2013 roku miałem swoje szanse w Katalonii, zajmowałem miejsca w pierwszej “10” innych wyścigów. Tak że jakieś drobne sukcesiki, nawet na poziomie World Touru udało mi się osiągnąć, no ale wiadomo, że skupiałem się już na innych zadaniach.

Brak opisu.
fot. Bartek Kozyra
Twoim ostatnim zwycięstwem było Kampioenschap van Vlaanderen…

… I fajnie, że znaleźli tę koszulkę. Długo zastanawiałem się, gdzie ona jest. Do dziś śmieją się wszyscy, że jestem jedynym kolarzem, który jest mistrzem Polski i mistrzem Flandrii [Kampioenschap van Vlaanderen to w tłumaczeniu na polski właśnie mistrzostwa Flandrii – przyp.red]. Koszulka i trofeum bardzo fajnie wyglądają – fajnie jest mieć taką pamiątkę.

Ciekawa jest też historia tego zwycięstwa. To była już końcówka sezonu i ci, którzy tam jechali, myślami byli już trochę na urlopach. Duża część kolarzy w ogóle zeszła z trasy, bo zaczęło wiać, padać, więc nie było motywacji, żeby jechać dalej. No a ja tak przeskakiwałem z grupki do grupki i ostatecznie wygrałem ten wyścig. Nie zdziwiłbym się, gdybym był jedynym kolarzem z naszej ekipy, który w ogóle ukończył ten wyścig [rywalizację ukończyła czwórka kolarzy Quick-Stepu – przyp. red]. No ale w autobusie wszyscy trzymali za mnie kciuki, a na mecie cieszyli się, bo wiedzieli, że podzielimy się pieniędzmi za zwycięstwo. 

Tamten sukces sprawił, że patrzę na ten wyścig ze sporym sentymentem. Fajnie się patrzy, jak po tę pamiątkową koszulkę sięgają tacy kolarze jak Philipsen czy Gaviria. Poza tym, jak peleton przejeżdża przez Koolskamp [miasto startu i mety Kampioenschap – przyp. red] nasz dyrektor sportowy zawsze krzyczał: “ooo, tutaj Gołaś został mistrzem Flandrii!”.

Wtedy w Kampioenschap jechał z tobą Łukasz Wiśniowski. No ale najwięcej wyścigów przejechałeś z innym Polakiem – Michałem Kwiatkowskim. Liczyłeś ile wyścigów razem przejechaliście?

Michał zaczął to podsumowywać. W ogóle przez ten ostatni tydzień, na kolacji to ja byłem tematem przewodnim. Chłopcy liczyli, ile kto przejechał ze mną ile wyścigów itd. Pro Cycling Stats było używane właściwie codziennie. I faktycznie wyszło, że najwięcej czasu na szosie spędziłem właśnie z Michałem. 

Mam jednak wrażenie, że większą część tych wspólnych dni wyścigowych spędziliście w Quick-Stepie. Po przejściu do Team Sky rzadziej mieliście okazje do wspólnego ścigania. Ominąłeś choćby jego zwycięstwa w Milano-Sanremo czy Tirreno-Adriatico. Czemu tak było?

Wynikało to głównie z filozofii zespołu. Szefowie ekipy patrzyli przede wszystkim na ogólny balans drużyny, a nie na to, kto się z kim dobrze dogaduje. To, że podczas wyścigów potrafiliśmy się z Michałem dogadać właściwie bez słów nie miało większego znaczenia. Większą wagę miało dla nich to, kto jest do danego wyścigu najlepiej predestynowany pod względem umiejętności czysto kolarskich.

W Quick-Stepie lider mógł wybrać sobie kilku zawodników do kadry na dany wyścig, w Sky tak nie było. Nawet Froome nigdy nie miał zbyt wiele do powiedzenia jeśli chodzi o dobór składu. Z tego względu kalendarze mój i Michała były układane bardzo niezależnie.

Ale do Team Sky przeszedłeś w pakiecie z Michałem Kwiatkowskim? Jeśli tak, to czemu ekipa brała was obu, skoro i tak na szosie nie korzystała z tego, że świetnie się razem dogadujecie?

Właśnie te niezależne kalendarze mogą świadczyć o tym, że nie trafiłem tam tylko jako “dodatek do Michała Kwiatkowskiego”, ale jako ceniony pomocnik, z którego ekipa może korzystać właściwie w terenie każdego rodzaju, no może pomijając te największe góry. Wystarczy spojrzeć na wyścigi, w których uczestniczyłem – w jednym sezonie potrafiłem przejechać ardeńskie klasyki i Giro d’Italia.

 

Widać to też po wynikach w pierwszej fazie kariery. Mówiliśmy o sukcesach w Giro i Katalonii, ale przecież potrafiłeś też zająć 5. miejsce w płaskim London Surrey Cycle Classic, gdzie linię mety przekroczyłeś tuż za takimi kolarzami jak Cavendish, Modolo czy O’Grady.

W tej pierwszej fazie kariery właśnie często zdarzało mi się finiszować razem z najlepszymi sprinterami. Z czasem z tego zrezygnowałem, bo trochę szkoda było mi zdrowia no i też jeździłem w takich ekipach, które miały sprinterów do wygrywania, a nie do bycia piątym. A w tych dużych zespołach ludziom nie podobało się, gdy miałeś tworzyć pociąg i nagle przyjeżdżałeś na kreskę jako czwarty albo piąty. 

Oczywiście, jak wygrałeś było super, no ale w przeciwnym wypadku grupa była niezadowolona. Miałeś poświęcić się w stu procentach zadaniu, które zostało ci powierzone – nie na indywidualnym sukcesie. Jeśli twój sprinter się zgubił, a ty przyjechałbyś na 5. miejscu, nie było to odbierane dobrze. 

Dlatego nawet jeśli gdzieś na 500 metrów przed metą znalazłem się gdzieś z przodu, na dobrej pozycji do ataku, nie przejmowałem się tym. Nie miałem w głowie, że teraz walczę o zwycięstwo. Wiem, że dla kibica może być to dziwne i trudne do dostrzeżenia, ale w ekipie widzieli dzięki temu, że podchodzę do swojej pracy poważnie. Może z tego powodu uciekło mi kilka dobrych wyników, no ale umówmy się – nie były to wyścigi, które mógłbym wygrać. No a w zamian dostałem zaufanie ekipy. Nikt nigdy nie powiedział mi, że nie gram na sto procent.

fot. Michał Gołaś/archiwum prywatne
Lepiej być cenionym pomocnikiem niż przeciętnym sprinterem?

Chyba tak, choć z drugiej strony, przeciętny sprinter i tak wygra dwa lub trzy wyścigi w roku. Jeśli masz ludzi do pomocy i oni trzydzieści razy doprowadzą cię do optymalnej pozycji na to 500 metrów przed metą, to kilka razy ktoś musi się pomylić. Zafiniszuje za wcześnie albo nagle rozprowadzi cię tak, że wyskoczysz zza jego pleców na kilkadziesiąt metrów przed metą.

Z takiego czysto wynikowego punktu widzenia, sprinterzy rzeczywiście mają najwięcej szans, ale ja to widzę tak, że bardziej szanuje się w peletonie takiego rasowego pomocnika niż kogoś, kto wygra jeden czy dwa wyścigi w roku.

Rasowym pomocnikiem byłeś na przykład w Ponferradzie. Po wyścigu dużo mówiło się o waszej strategii, o tym, że byliście całkowicie podporządkowani jednemu liderowi. Nadawaliście tempo już na ponad 100 kilometrów przed metą. Mógłbyś wyjaśnić, z czego wynikała ta straceńcza, jak mogło się wydawać strategia?

Ostatnio głośno było o tym ilu Polaków kończyło poszczególne imprezy rangi mistrzowskiej. Nas w Hiszpanii było dziewięciu i z pewnością wszyscy nie byli w stanie ukończyć tego wyścigu – niezależnie od obranej strategii. Pewnie do mety nie dojechałoby nawet sześciu z nas. Dlatego czterech czy pięciu ludzi można było spokojnie poświęcić w pierwszej fazie. 

Tam była taka groźna ucieczka. Wszyscy liczyli, że gonić zaczną Hiszpanie, z Valverde i Rodriguezem w składzie, a oni nie chcieli tego robić. My w Quickstepie mieliśmy wpojone to, że bierzemy w swoje ręce osiemdziesiąt procent wyścigów. W tamtych latach mieliśmy sezony, które kończyliśmy z 70 czy 80 triumfami na koncie, więc nawet nie zastanawialiśmy się “gonić czy nie gonić”. Odpowiedź na to pytanie zawsze byłaby taka sama. “Gonić!”. No i z takiego założenia wyszedłem też w kadrze. Mieliśmy w kadrze ludzi, którzy w końcówce do niczego się nam już nie przydadzą, ale mogą dołożyć swoją cegiełkę do ewentualnego sukcesu, jeśli będą pracowali od startu.

No i myślę, że wszyscy byliśmy zadowoleni z tego, że to się tak poukładało i praktycznie każdy coś od siebie dołożył. Tak naprawdę Michał był wtedy bardzo mocny – pewnie mógł wygrać tamte mistrzostwa bez drużyny. Ale dzisiaj każdy ma tę satysfakcję, że popracował kilometr, dziesięć, sto… każdy jest częścią tego sukcesu. I nawet kibice, którzy czasem mają problem z docenieniem pomocników docenili naszą robotę.

A nie jest też tak, że w ten sposób można zapewnić sobie przychylność peletonu? Że dzięki temu inne ekipy zostawiały wam więcej miejsca?

Tak, nikt z nami nie walczył na tej 20-30 pozycji, więc wbrew pozorom udało nam się zyskać więcej energii. Dodatkowo gdzieś w środku wyścigu zaczęło padać, a trasa nie była łatwa technicznie, więc jazda z przodu wiele ułatwiała, minimalizowała ryzyko kraks. Faktycznie było trochę takich wymiernych zalet takiej taktyki.

… która przyniosła Kwiatkowskiemu mistrzostwo świata. Nie miałeś wrażenia, że ten sukces trochę mu ciążył? W kolejnym sezonie wygrał Amstel Gold Race, ale nie był już tak równy jak w 2013 i 2014.

Patrząc na to z boku, zainteresowanie nim ze strony mediów przed i po tamtych mistrzostwach świata to są dwie nieporównywalne rzeczy. Chyba nikt z nas nie potrafi sobie wyobrazić tego, ile presji zewnętrznej, medialnej musiał dźwigać Michał. Do tego dochodzi presja wewnętrzna, bo on od zawsze miał bardzo duże ambicje, a tamta koszulka tylko je pobudziła. Myślę, że w kolejnym roku zapłacił właśnie za te własne ambicje, przez które gdzieś, w którymś momencie po prostu przesadził.

A zauważyłeś jakieś zmiany w jego zachowaniu?

Jeśli codziennie masz mnóstwo osób, które chcą z tobą nawiązać kontakt, chcą koszulkę, autograf, to w pewnym momencie musisz stać się bardziej asertywny i po prostu zacząć filtrować te prośby. Ja sam nie byłem nigdy na takim poziomie, żeby poczuć to na własnej skórze, ale domyślam się, że nie da się być dla każdego super przystępnym. W takiej sytuacji nie miałbyś czasu na trening albo dla siebie i własnej rodziny. Ja widziałem szerszy obraz, więc doskonale to rozumiałem. Ale też wiem, że nie każdy kibic stojący przy barierkach, liczący przy mecie na zdjęcie czy autograf, musi zdawać sobie z tego sprawę.

Obaj pochodzicie spod Torunia, obaj jesteście wychowankami tego samego zespołu. No i w tym samym roku trafiliście do Omega Phama-Quick Step. Czy to wasze przyjście było jakoś powiązane? Patrick Lefevere chciał, żeby Michał Kwiatkowski miał jakiegoś przewodnika na początku swojej przygody z peletonem?

Przede wszystkim mamy tego samego menedżera. On współpracuje z kilkoma ekipami i to właśnie on załatwiał sprawy transferów właściwie przez całą moją karierę. Pewnie miało to duży wpływ na to, że przez właściwie cały czas jeździliśmy razem w ekipach. 

Poza tym od 2009 zacząłem pracować z Michałem i trochę mu pomogłem. Wyciągnąłem go na przykład za uszy z Caja Rural. Trochę pokazałem mu jak trenować, jak poruszać się w tym całym kolarskim świecie, bo przecież nie jest tak, że naszym jedynym obowiązkiem jest jazda na rowerze. Musimy też organizować sobie wszystkie rzeczy wokół. Teraz jest z tym łatwiej, bo ekipy się rozwijają, robią część rzeczy za nas, ale wtedy było o to trudniej. Spędzaliśmy też razem mnóstwo czasu, trenowaliśmy wspólnie.

W kolejnych latach też organizowaliście wspólne treningi?

Tak, sporo razem wyjeżdżaliśmy, ale później, kiedy już miałem rodzinę, kiedy dzieci rosły, to mój tryb życia musiał się trochę zmienić. Zależało mi wtedy już, żeby być więcej w Toruniu, trochę więcej czasu spędzać z rodziną. Michał jest trochę lat ze mną, jeśli chodzi o te tematy, więc trenował trochę innym trybem. Częściej wyjeżdżał. Dopiero teraz poznaje uroki bycia ojcem i myślę, że teraz łatwiej jest mu mnie zrozumieć.

Cofnijmy się jeszcze mocniej w przeszłość. Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy albo kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałeś?

Znałem go jeszcze jako bardzo młodego zawodnika z Działynia. Ja ścigałem się z bratem Michała – Radkiem. A jak jeszcze był żakiem, to ktoś powiedział mi, że jest taki mały chłopczyk, który wygrywa wszystkie wyścigi. I właśnie trochę z tym go kojarzyłem – we wszystkich kategoriach wiekowych wygrywał wszystko, co się dało.

Z małym Michałem zbyt często nie trenowałem. Nasze pierwsze wspólne treningi miały miejsce, jak on był juniorem. Przyjechali wtedy z Pacifikiem do Włoch, na jakiś wyścig, który zresztą chyba wygrał. I chyba właśnie wtedy trenowaliśmy razem po raz pierwszy. Już wtedy było wiadomo, że to jest supertalent. 

Chociaż… teraz sobie przypominam, że taka nasza pierwsza rywalizacja miała miejsce dużo wcześniej. Michał chyba nie chciałby jej pamiętać. Byliśmy razem na zgrupowaniu w Mrzeżynie. Tam były stoły do ping-ponga i po treningach często z nich korzystaliśmy. Kiedyś ktoś zorganizował taki poważny turniej dla zawodników. Wtedy spotkaliśmy się w finale i on ze mną przegrał. Zresztą do dziś nie może mnie pokonać. Staje na głowie, trenuje i trenuje, ale wciąż trochę mu brakuje.

Nie tylko Michał Kwiatkowski wyjeżdżał na wyścigi do Włoch – ty również. Jak odnajdywałeś się przebywając regularnie tak daleko od rodziny?

Rzeczywiście, Pacific miał włoskiego sponsora, dzięki czemu regularnie jeździliśmy na Półwysep Apeniński. Teraz może trudno jest to sobie wyobrazić, ale ja tego samego dnia, co zdawałem maturę, wsiadałem w busa i jechałem do Włoch na wyścigi. Nie wiem, jak często kontaktowałem się z rodzicami. Chyba miałem już telefon komórkowy, ale mimo to zwykle po prostu mogłem pozwolić sobie tylko na wysłanie SMS-a, ewentualnie jakąś krótką 30-sekundową rozmowę i tyle.

To powodowało, że było inne zaangażowanie, inna chęć przebicia się. Nie mieliśmy stworzonych takich warunków jak na zachodzie, ale każdy z nas był w stanie poświęcić bardzo dużo, żeby załapać się do jakiegoś zagranicznego zespołu albo chociaż pojechać na zagraniczny wyścig. Teraz jest to bardziej dostępne, ale chyba brakuje tego głodu sukcesów.

To w ogóle był bardzo mocny Pacific. Zawodnicy z waszej drużyny potrafili wygrywać choćby La Roue Tourangelle – wyścig, który w tym roku wygrał Arnaud Demare.

Oj tak, pamiętam. Błażej Janiaczyk, Wojtek Dybel. Tworzyliśmy naprawdę mocną paczkę. Kurczę, część tych chłopaków to takie stracone szanse… . Część z nich to byli lepsi zawodnicy niż ja. Niektórzy mieli takie “silniki”, że naprawdę robi się przykro, że nie udało im się wskoczyć na poziom World Touru. Oni mogli bardzo wiele znaczyć światowym peletonie. To jest bardzo złożony problem. Trzeba mieć wiele różnych predyspozycji, żeby przebić się na zachodzie – nie tylko dobrze jeździć na rowerze. 

W Pacificu, jak w lutym wyjeżdżaliśmy do Włoch, potrenowaliśmy tam, w słońcu, to później, po powrocie, byliśmy nie do zatrzymania. Przychodził początek sezonu – marzec, kwiecień, maj i wszyscy się nas bali. To był ten okres, kiedy wszystko wygrywaliśmy i tych talentów rodziło się naprawdę wiele. Na początku jeździli u nas głównie chłopcy z Torunia, ale później już z całej Polski. Przyjeżdżali do nas, do Pacificu, a później wyjeżdżali na zachód i też sobie super radzili.

Takim zawodnikiem był na przykład Tomasz Marczyński. Spotkaliście się w jednej drużynie?

Ja pojawiłem się w ekipie wcześniej niż on. Później do nas przyszedł na pół roku, może trochę dłużej. Chwilę ścigaliśmy się razem, ale szybko przeszedł do jakiejś innej drużyny, już we Włoszech. Generalnie Pacific był dla wielu kolarzy szansą na wybicie się i trafienie do lepszego kolarskiego świata.

Z Marczyńskim łączy was wiele – jesteście z tego samego rocznika, w tym samym roku zakończyliście swoje kariery, jeździliście razem w Pacifiku, ale też w 2009 obaj byliście zawodnikami ekip zarejestrowanych w… San Marino. On był w Miche, ty w Amica Chips – Knauf. 

Tak naprawdę to była włoska ekipa, zarejestrowana w San Marino chyba tylko ze względów podatkowych. To był niestety bardzo krótki epizod, bo drużyna szybko się rozpadła. Plany były ambitne, w składzie Igor Astarloa – były mistrz świata, ale niestety wszyscy zostaliśmy oszukani. Właściciel się zawinął, a my nawet nie powąchaliśmy tych pieniędzy, które nam obiecano. 

Muszę powiedzieć, że i tak miałem spore szczęście, bo choć przez pół roku musiałem utrzymywać się z pieniędzy zarobionych wcześniej, to szybko zdołałem stanąć na nogi. Podpisałem kontrakt z Vacansoleil, do którego mogłem zresztą trafić już kilka miesięcy wcześniej. Oferowali mi podpisanie kontraktu już na 2009 rok, ale propozycja nadeszła za późno. Wiedziałem że Unibet – moja poprzednia ekipa się rozpada, więc skorzystałem z propozycji Amica Chips-Knauf, które oferowało mi dwuletni kontrakt. We wrześniu dowiedziałem się, że powstaje Vacansoleil. W tej ekipie pracowali ci sami ludzie i ten sam dyrektor, co w Unibecie. Wiedziałem, że mógłbym tam jeździć, ale dokumenty z ekipą z San Marino były już podpisane. Nie chciałem się z tego wycofywać, skoro dałem słowo. Chciałem być fair wobec ekipy. Szkoda, że oni później nie zrewanżowali się tym samym.

Kłopoty miała również twoja pierwsza zawodowa ekipa – Unibet.com. Jak to się stało, że oni upadli? To duża firma, raczej nie zabrakło im pieniędzy na finansowanie zespołu.

Problemy wynikały chyba głównie z tego, że Tour de France, z pomocą UCI, blokował tego sponsora. Musieliśmy jeździć w tym wyścigu nie jako Unibet, a jako Canyon.com. W drugim roku mojej jazdy dla tej ekipy sponsor dalej wspierał drużynę, ale na dobre zniknął z koszulek – ekipa jeździła jako Cycle Collstrop. 

Blokowanie Unibetu wynikało z tego, że była to firma bukmacherska?

Tak, a co ciekawe, w Tour de France dużo do powiedzenia miało PMU – firma zajmująca się zakładami na wyścigach konnych. Oni byli sponsorem zielonej koszulki i nikt nie miał z tym problemu, a Unibetowi organizatorzy wyścigu ciągle robili pod górkę. Tam były jakieś zawiłości formalne, chyba uzasadniano to tak, że sponsorem zespołu nie był bukmacher tradycyjny, a internetowy. Unibetowi się to nie podobało i w końcu zespół zrezygnował ze sponsoringu.

A czy jazda w Unibecie dawała wam jakieś dodatkowe profity? Mogliście liczyć na jakieś darmowe kupony od sponsora?

Tak, dostałem 50 czy 100 euro do wydania na zakłady. Niestety niczego nie udało mi się wygrać i na tym się skończyła moja przygoda z bukmacherką. 

To był twój jedyny kontakt z zakładami?

Wcześniej, jeszcze w liceum zdarzało mi się grać – zawsze jednak za małe stawki. Nie liczyłem na wysokie wygrane, fajne było dla mnie to, że płaciłem to 5-10 złotych, a w zamian dostawałem ten dreszczyk emocji. Wybierałem jakąś kombinację wyników i później mogłem z większym zaangażowaniem śledzić różne sportowe eventy.

Niestety wiem, że obstawianie ma też drugą stronę medalu – ludzie potrafią się od tego uzależnić i przepalić mnóstwo pieniędzy. Dlatego cieszę się, że sam nigdy nie miałem tego problemu. I raczej nie będę go miał, bo dziś już się w to nie bawię. 

Jak już wspominałeś wcześniej, po Unibecie i Amice trafiłeś do Vacansoleil. Tam wygrałeś mistrzostwo Polski, zdobyłeś koszulkę najlepszego górala, ale w końcu odszedłeś do Quick-Stepu. Po tobie do ekipy przeszedł Tomasz Marczyński. Kolega z Pacificu konsultował z tobą jakoś decyzję o transferze?

Nie, transfer Tomka w ogóle nie był powiązany ze mną. Po prostu firmie zależało na tym, by pokazać się na polskim rynku. W tamtym czasie Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać na kempingi, a że oni zajmowali się organizacją tego typu wakacji, to zaczęli się promować u nas w kraju. Sam też w tym uczestniczyłem, bo wziąłem udział w kilku akcjach marketingowych organizowanych przez firmę.

Właśnie z tego względu Vacansoleil zawsze chciało mieć u siebie przynajmniej jednego Polaka. Pod koniec pierwszego sezonu mieli mnie, a jak po 2,5 roku odszedłem to ściągnęli sobie Jacka Morajko i właśnie Marczyńskiego. Dodatkowym plusem Tomka było to, że gwarantował wyniki. I głównie tym kierowała się ekipa. Natomiast samego Tomka nie musiałem do niczego przekonywać. Jak masz ofertę z najwyższej dywizji to po prostu z niej korzystasz.

Unibet i Amica Chips upadły, gdy byłeś ich zawodnikiem. Dobrze że chociaż z Vacansoleil zdołałeś się wyrwać przed upadkiem zespołu, który nastąpił dwa lata później.

No właśnie niestety tak to wyglądało – zamykałem wszystkie kolejne ekipy. Nawet jak już przyszedłem do Quick-Stepu, to koledzy się śmiali, że chyba muszą zacząć się rozglądać za nowym pracodawcą, bo Quick-Step też zaraz zamkną.

Dobrze że w Quick-Stepie w końcu udało ci się zaznać trochę spokoju…

Tak, i to był dla mnie chyba najlepszy okres w karierze. Przez pierwsze dwa lata dostałem kilka szans na to, by powalczyć na własny rachunek, w kolejnych latach mogłem jeździć w największych wyścigach na świecie, co również dawało mi mnóstwo satysfakcji. 

Uświadomiłem sobie też, jak dużo czasu straciłem wcześniej. O wiele więcej mógłbym osiągnąć, gdybym dysponował taką opieką wcześniej. Gdybym miał taki sprzęt, zgrupowania, pomiar mocy… Oczywiście te stracone lata dało się odrobić, bo nie byłem jeszcze wyeksploatowany, ale myślę, że mogłem osiągnąć dużo więcej. Jak patrzę na tych chłopaków, z którymi rywalizowałem w kategoriach młodzieżowych, to oni wystrzelili tak, że dogonienie ich zajęło mi jakieś sześć-osiem lat.

Brak opisu.
„Może i nie byłeś zbyt szybki na rowerze czasowym, ale zawsze wyglądałeś na nim dobrze” – ostatni rower czasowy Michała Gołasia, a obok niego karta m.in. z pamiątkowym wpisem Gerainta Thomasa
Mimo to, w końcu udało ci się trafić do kolarskiego dream teamu, jakim było i w zasadzie wciąż jest Team Sky (dziś INEOS Grenadiers). Miałeś możliwość poznania choćby Chrisa Froome’a. Jak odbierałeś go jako człowieka? 

To rzeczywiście jest bardzo sympatyczny chłopak, ale tak naprawdę nie odkryję niczego, czego ty widziałbyś na zewnątrz. Wiadomo, zdarzało mi się być z nim na przykład razem w pokoju, ale też nie mam wrażenia, że faktycznie znam go bardzo dobrze i mam wystarczające kompetencje, by wyczerpująco opisać jego charakter. Jestem jednak przekonany, że pod tym płaszczykiem, który go otacza, pod tym szczerym uśmiechem musi kryć się prawdziwy killer. 

Po prostu nie da się wygrać Tour de France będąc miłym chłopcem. Musisz być bezwzględny, żeby wyciągnąć maksimum z drużyny. Żeby wymusić na kolegach z zespołu pełne oddanie. Na tym poziomie zdarzają się tarcia i żeby je przetrwać musisz być twardy.

Oczywiście Chris jest także jednym z najciężej pracujących zawodników, jakich znam – na pewno jest w pierwszej trójce. To, jaką liczbę treningów wykonywał to się po prostu nie mieści w głowie – ja czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem. Naprawdę nie wiem, jak mocny trzeba mieć organizm, żeby to wytrzymać. Myślę, że dziś trochę za to płaci. Ma już 36 lat, jego ciało jest coraz starsze, a on cały czas trenuje tak, jak w latach swojej świetności. 

Przetrenowanie to problem, który poruszałeś w rozmowie z naszym portalem rok temu. Dziś wszyscy wiedzą, ile trenuje Chris Froome, ile Geraint Thomas, a ile inni kolarze. No i reszta peletonu próbuje być jak oni, nie zwracając uwagi na swoje uwarunkowania fizyczne. Tylko zastanawia mnie jedno – skoro to takie szkodliwe, to dlaczego dyrektorzy sportowi nie hamują zapędów swoich podopiecznych?

Nie mam pojęcia, z czego to wynika. Wydaje mi się, że każda drużyna ma swojego performance managera. Każdy zawodnik ma swojego trenera, który czuwa nad jego rozwojem. Tyle że ta rywalizacja na długość i intensywność treningu tak się napędziła, że dziś, nawet jak ktoś nie ma takiego super “silnika” jak Froome, to stara się stosować takie same obciążenia co on. 

Niestety nie dla każdego to się sprawdza i często takie treningi przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. I niestety problem polega na tym, że ten sam błąd popełniają trenerzy. Zależy im na szybkim progresie prowadzonych przez siebie zawodników i wychodzą z założenia, że najlepsza droga ku temu wiedzie po prostu przez zwiększenie obciążeń treningowych. A przecież wiadomo, że każdy organizm ma swoje granice.

Z drugiej strony, w ten sposób można także poznać granice danego zawodnika. Wydaje mi się, że jak raz naciśniesz zbyt mocno na pedał gazu i zobaczysz, że przesadziłeś, to wszystko jest w porządku. Musisz poszukiwać maksimum swoich możliwości. Pięć lat temu peleton zaczął przyspieszać, a od dwóch lat każdy jest już “podkręcony” do maksimum. Dlatego nie ma już wielkiego marginesu. Jeśli chcesz być tam, na samym szczycie, musisz zobaczyć, jak dużo pracy możesz maksymalnie włożyć w trening.

Trochę na drugim biegunie, jeśli chodzi o profesjonalizm jest bohater ostatnich miesięcy – Mark Cavendish, o którym mówi się, że lubi korzystać z życia. Z nim też spędziłeś kilka sezonów, jeszcze jako kolarz Quick-Stepu.

Patrząc globalnie na rozpoznawalność, myślę że Mark może być jak najlepsi piłkarze na świecie. To jest ikona, gość który zrównał się z Eddym Merckxem, jeśli chodzi o liczbę zwycięstw etapowych w największej imprezie sportowej na świecie, nie licząc mistrzostw świata w piłce nożnej. I trzeba mu oddać, że przez wiele lat udało mu się na tym szczycie utrzymać, a kolarstwo to przecież nie jest piłka nożna – ciężko wzbudzać zainteresowanie swoją osobą przez tak długi czas.

Żeby tego dokonać, z pewnością potrzebował wielu wyrzeczeń, no ale z drugiej strony… Mark lubi życie i czerpie z niego na tyle, na ile kolarz może. Myślę, że to jest dobre podejście. Wiadomo, że kochamy kolarstwo, mamy jakieś cele, chcemy utrzymać się na odpowiednio wysokim poziomie, ale też nie możemy myśleć tylko o sporcie. Jeśli Mark chciałby ścigać się do “40” i żyć jak mnich, to tak naprawdę straciłby najlepsze lata swojego życia. I generalnie moje podejście jest takie, że owszem, trzeba znać umiar, ale też warto żyć tak, żeby z tego życia coś mieć.

A często zdarzają się kolarze, którzy nie znają tego umiaru i na przykład zdarza im się balować do późna na dzień przed wyścigiem?

Raczej nie, te czasy już się skończyły. Dziś przed wyścigami nikt nie wychodzi na miasto. Po wyścigu oczywiście się zdarza – jednym więcej, innym mniej, a jeszcze innym wcale. To nie są te czasy. W latach 90. podobno bywało z tym różnie. Nawet na początku mojej kariery, choćby podczas Vuelta a Espana, regularnie zdarzało się, że dyskoteki były wypełnione kolarzami. Teraz jednak jest inaczej – nie słyszę nawet, żeby dyrektorzy sportowi wychodzili. Wszystko stało się bardziej profesjonalne. Jesteśmy cały czas pod kontrolą – nawet nie szefów zespołu, ale po prostu, kibiców, opinii publicznej.

Ok, czyli ustaliliśmy, że Cavendish nie jest kolarskim Georgem Bestem. No ale nawet, jeśli byłby najbardziej profesjonalnym sportowcem w historii, ciężko byłoby uwierzyć, że jest w stanie dokonać tak wielkiego powrotu.

No jasne, też byłem zszokowany tym, czego dokonał. Podejrzewałem, że może coś wygrać. Deceuninck-Quick Step ma taki lead-out, że nawet ja bym może był w stanie odnieść jakieś zwycięstwo. No ale to, co on zrobił… to już nie jest kwestia pociągu. Każdy jego triumf to pokaz olbrzymiej mocy. On kręci tymi pedałami tak, jakby nie finiszował z “jedenastki”, ale z przełożenia 56/10. 

Z drugiej strony, byłem wewnątrz tej ekipy i wiem, jak to wszystko wygląda. Mają najlepszych trenerów, którzy potrafią przygotować kolarza do docelowych imprez. Sam Cav doskonale potrafi radzić sobie z presją. To znaczy, wiadomo, czasem potrafi wybuchnąć, ale robi to od lat. I zawsze po takim wybuchu potrafi szybko dojść do siebie i prezentować odpowiednio wysoki poziom.

Teraz występy Cavendisha będziesz mógł częściej obserwować w roli kibica. Jak teraz wygląda twój dzień? Pomimo obowiązków związanych z dyrektorowaniem Bahrainowi, będziesz miał dużo więcej czasu wolnego?

No właśnie, wydaje mi się, że nie. To jest kwestia tego, jakim jestem człowiekiem. Zakładam, że teraz mógłbym sobie teraz potrenować kilka razy w tygodniu, skontrolować, co chłopaki robią w sklepie i tyle. No ale ja lubię pracować. Zaangażowałem się w kilka różnych projektów – w Toruniu i ogólnie w Polsce, nad którymi chciałbym spędzić więcej czasu. Posada dyrektora sportowego też zabierze mi trochę dni.

Oczywiście mimo wszystko na razie mam taki plan, żeby wygospodarować sobie 2-3 dni w tygodniu i poświęcić jakiś czas na treningi. Ale wiadomo, różnie z tym bywa – dziś [rozmawialiśmy w poprzedni wtorek – przyp. red.] też miałem mieć dzień wolny, ale tu jakaś rozmowa na Zoomie, tu rozmowa z tobą, tu dzieciaki trzeba odebrać ze szkoły. Jednak mimo wszystko staram się nie odpuszczać treningów.

Ciężko ot tak z tego zrezygnować, prawda?

Myślę, że to byłoby po prostu głupie, gdybym teraz całkowicie porzucił treningi. Chcę dobrze się czuć, chcę dobrze wyglądać. Ważne jest też to, że odchodzę z kolarstwa w momencie, w którym nie jestem obrażony na rower. Do ostatniego wyścigu czerpałem radość z jazdy. A teraz będę mógł się nią cieszyć jeszcze bardziej, ponieważ nie będzie tej struktury treningu. Nie muszę sobie układać całego dnia pod kolarstwo. Wtedy musiałem trenować te 4-5 godzin dziennie i wszystko inne po prostu gdzieś wciskać – teraz nie ma takiej konieczności. 

Nie czuję presji z zewnątrz – treningi to jedynie kwestia mojej samodyscypliny. Wczoraj na przykład przejechałem 80 kilometrów i było naprawdę fajnie. Jeździłem sobie gdzie chcę, z taką prędkością, jak chcę. Jasne, wciąż patrzę na licznik, na waty i to ze mną pewnie zostanie przez jakiś czas. Ale to już jest jednak inna, bardziej przyjemna jazda.

Gdzie jeździsz? Jak patrzę na mapę, to mam wrażenie, że Toruń nie rozpieszcza kolarzy, jeśli chodzi o ukształtowanie terenu.

No fakt, nie ma tu zbyt wielu górek. Mam taki jeden, może dwa podjazdy, które pokonuje się w jakieś 2-3 minuty. Ale poza tym faktycznie jest krucho. Dlatego jako kolarz zawsze oprócz wyjazdów z ekipami na zgrupowania, musiałem sobie organizować także coś na własną rękę. W Polsce jeździłem w Karkonosze albo gdzieś do Hiszpanii. To też zabierało mi trochę czasu, ale tak wygląda kolarstwo.

Gdy miałem Tour de Suisse, to wcześniej musiałem wyjechać na 2 tygodnie do Andory, żeby pojeździć trochę w dużych górach. Miałem pod tym względem trochę gorzej niż chłopcy, którzy mieszkali na co dzień w Nicei czy w Andorze i mają warunki do treningu lepsze niż ja w Toruniu.

A teraz, już po karierze myślisz o jakichś wyjazdach czysto rowerowych?

Hmm, dlaczego nie. Ale z pewnością nie zamierzam mieć jakichś chorych ambicji, żeby ścigać się z innymi amatorami, obsesyjnie porównywać swoje czasy na Stravie itd. Nie czuję potrzeby pokazywać amatorom, że wciąż jestem od nich lepszy. Jako sportowiec jestem spełniony. Raz na jakiś czas może rzucę sobie jakieś wyzwanie, ale wszystko w granicach rozsądku. 

Teraz ogólnie kolarstwo idzie w takim kierunku długodystansowym, endurancowym, krajoznawczym, off-roadowym. I myślę, że to jest fajne. Takie urozmaicenie może tylko ułatwiać czerpanie radości z jazdy.

Od jak dawna prowadzisz swój sklep?

Tak naprawdę, to już od 10 lat. Zaczynaliśmy od małego sklepu, a jakieś trzy lata temu przenieśliśmy się do większego budynku. Ldzie coraz częściej siadają na rowery, więc cały czas się rozwijamy. Teraz pewnie jeszcze przyspieszymy, bo będę miał trochę więcej czasu. Będę mógł bardziej poświęcić się klientom, co pewnie zostanie przez nich docenione. Chcę zaangażować się mocniej choćby w fitting przeprowadzany u nas w sklepie. Czegoś się przecież przez tę całą długą karierę nauczyłem, więc teraz będę mógł coś podpowiedzieć chłopakom w sklepie, ale też klientom, żeby oni z tej mojej wiedzy skorzystali.

A czym jeszcze będziesz zajmował się w sklepie oprócz fittingu?

Miałem kilka prób naprawiania rowerów, ale szybko uznałem, że to bez sensu. Nie jestem mechanikiem i z pracą przy rowerze nigdy nie było mi po drodze. Radzę sobie z takimi podstawowymi rzeczami, ale mam tutaj u siebie zdecydowanie bardziej kompetentnych ludzi.

Jeśli chodzi o fitting, to widzę, że coraz więcej ludzi korzysta z naszych usług. Oczywiście nie robię go sam, mam fizjoterapeutę, który się tym zajmuje. Ale czasem popatrzę, coś zauważę, czasem zdołam gdzieś przemycić coś, czego dowiedziałem się jeżdżąc w zawodowym peletonie.

Jeśli w sklepie są tłumy klientów, to wychodzę do nich i rozmawiam. Dla mnie to jest przyjemne, bo poznaję ludzi. Kolarskie środowisko w Toruniu jest naprawdę duże i mogę założyć się, że jeśli za pięć minut zejdziemy na dół, do głównej sali sklepowej, to w ciągu pięciu minut pojawi się ktoś, z kim można sobie po prostu pogadać. Bo to trochę tak jest, że ludzie nie przychodzą tu tylko po to, żeby coś kupić. Chcą się o coś poradzić, porozmawiać o rowerach, o wyścigach. My to rozumiemy i myślę, że dlatego łatwiej jest nawiązać nam więź z klientami.

Kilkanaście miesięcy temu, po zniesieniu części obostrzeń na świecie mieliśmy prawdziwy rowerowy boom. Teraz wszystko zdążyło już wrócić do normy?

Wtedy byliśmy pozamykani i rower był właściwie jedną z niewielu opcji aktywnego spędzenia wolnego czasu. Teraz ludzie mają zdecydowanie szerszy wachlarz możliwości, więc to zainteresowanie się zmniejszyło. Mimo wszystko widać progres. Kiedyś w listopadzie sklepy się zamykały na zimę, teraz ludzie jeżdżą przez cały rok i ten ruch się utrzymuje. Mamy październik, a wciąż składamy nowe projekty, dostajemy nowe zamówienia, tak że tego przestoju właściwie nie ma.

Ten Covid to był taki nagły duży wzrost, a teraz wróciliśmy do normalności, która także wygląda bardzo przyjemnie. Od wielu lat coraz więcej ludzi wsiada na rowery. Początek pandemii to był taki peak, zapotrzebowanie nagle wzrosło. Ale teraz gdy sytuacja wraca do normy, znów jesteśmy na etapie utrzymującego się od lat stabilnego tempa rozwoju.

A z czego wynika to, że ludzie częściej kupują rowery?

Myślę, że po prostu chodzi o to, że coraz więcej osób rozumie, że warto aktywnie spędzać czas. A rower jest o tyle fajny, że umożliwia ci poruszanie się po większym obszarze, niż spacerując czy nawet biegając. Dzięki niemu możesz zwiedzić więcej lokalizacji, poznać też trochę dalsze okolice miejsca swojego zamieszkania. No i nie musisz szukać miejsca do zaparkowania, co jest problemem, gdy poruszasz się za pomocą samochodu. Coś ci się spodoba, możesz zacząć to eksplorować. 

Pandemia też trochę pomogła. Wepchnęła tych ludzi w nasze ramiona, a oni, nawet teraz, gdy sytuacja jest już normalniejsza, po prostu u nas zostali. Zobaczyli, że to jest fajne. Na początku pandemii kupili nowy rower, a teraz przyjeżdżają tutaj, bo na przykład chcą sobie kupić bagażnik i pojechać z nim nad morze. Albo dozbrajają ten rower w inny sposób, bo im zależy. Bo udało im się odkryć ten sport na nowo.

Poprzedni artykułNaszosowe podsumowanie sezonu: INEOS Grenadiers
Następny artykułLawson Craddock wzmocni Team BikeExchange
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Michal
Michal

Piękna kariera. Gratulacje! Dziękujemy. Powodzenia!