Zbigniew Spruch na podium Mistrzostw Świata

Zapraszamy Was na dwuczęściowy wywiad ze Zbigniewem Spruchem – legendą polskiego kolarstwa. W drugiej części rozmowy ze srebrnym medalistą mistrzostw świata z Plouay przeczytacie m.in.:

  • O największych sukcesach Zbigniewa Sprucha
  • O tym jak stracił ponad pół sezonu w wojsku
  • Dlaczego choć ścigał się do 38. roku życia, to można powiedzieć, że przedwcześnie zakończył karierę.

Niektórzy mówią, że życie zaczyna się po „trzydziestce”. Czy tak było w przypadku Zbigniewa Sprucha? Niezupełnie. W końcu już przed 30 urodzinami zdążył ustabilizować swoją pozycję w zawodowym peletonie. Nie da się jednak ukryć, że największe kolarskie sukcesy odniósł długo po 30 roku życia. Właśnie o tym okresie, a głównie o sezonach 1999-2000, po odejściu z Mapei, a przed kontuzją, która w zasadzie zakończyła jego karierę, jest większość drugiej części mojego wywiadu z najlepszym polskim klasykowcem przed erą Michała Kwiatkowskiego.


Rzadziej był pan pomocnikiem po powrocie do Lampre w 1999. I to zaowocowało kapitalnym sezonem. Trzecie miejsce Mediolan-San Remo, drugie w Gandawa-Wevelgem, piąte w Ronde van Vlaanderen. Robi wrażenie.

Tak, a tę Flandrię mogłem wygrać, tylko że wywaliliśmy się przed Muurem z kilkoma zawodnikami, a Museeuw z Van Petegemem odjechali pod górę i nie było komu gonić. Jechało nas w czołówce pięciu czy siedmiu i w pewnym momencie ktoś się wywrócił, zahaczył mnie, ja się wywróciłem, reszta też – wszyscy poza wspomnianą dwójką. Z tej naszej grupki, która leżała, to przeskoczył jeszcze Vandenbroecke i odjechali w trójkę, a u nas nie mieliśmy jak gonić.

W Mediolan-San Remo też było blisko?

Trochę dalej, bo tam Tchmil nam uciekł na zjeździe z Poggio. Świetnie czułem się też w 1992 roku, swoim pierwszym w zawodowym peletonie. Wygrał tam Kelly, a ja jechałem w czołowej grupie, tylko że była kraksa w końcówce, a ja w niej leżałem. Ostatecznie skończyłem ostatni z tej grupki, czyli chyba koło 20. miejsca. Wtedy meta była wcześniej, prawie od razu po zjeździe z Poggio – 500, 600 metrów, teraz to są bardziej 2-3 kilometry.

Ale generalnie wtedy trasa Mediolan-San Remo zawierała te same elementy, co teraz – Capi, Turchino, Poggio i Cipressę?

Tak, chociaż raz była zmiana. Puścili nas autostradą, bo na dole był strajk. I zamiast 290 wyszło nam 320 kilometrów. I wcale nie było lżej, choć odpuściliśmy część Capi, a na standardową trasę wróciliśmy po Capo Berta. Ta autostrada cały czas prowadziła pod górę, choć oczywiście nie było tego widać, bo autostrady są przecież szerokie, co trochę zamazuje obraz. A potem trzeba było jeszcze podjechać Cipressę i Poggio.

Ale rozumiem, że nikt tego ukształtowania terenu nie wykorzystywał i wszyscy czekali na Poggio?

Nie, tam jechała jeszcze ucieczka, więc na szczęście tempo nie było przesadnie mocne.

A ta nieco trudniejsza trasa działała na pana korzyść, czy niekoniecznie? Bo niby był pan sprinterem, z drugiej – świetnie sobie radził pan na pagórkach.

Tak, jeśli chodzi o te wiosenne klasyki, to pagórki mi nigdy nie przeszkadzały. A jeśli chodzi o tamto Milano-Sanremo, to nie było czasu się nad tym zastanawiać. My się dowiedzieliśmy o tym w trakcie wyścigu, gdzieś nad Riwierą powiedzieli nam, że ktoś protestuje, pali opony i musimy objechać ich okrężną drogą.

Dowiedzieliście się o tym z radia wyścigu?

Nie, radia wtedy nie było. Ktoś podjechał do samochodu po jedzenie albo bidony i stamtąd dowiedział się o zmienionej trasie, a potem nas o tym poinformował.

A kiedy pojawiły się radia?

Jeszcze w czasach gdy się ścigałem – myślę, że 1997-98. Tylko ja tego specjalnie nie lubiłem. Denerwowało mnie, jak ktoś mi tak do ucha gadał.

I co, pewnie czasami ze złości wyrzucał pan to radio gdzieś w krzaki…

… Nie było takiej potrzeby. Po prostu miałem je cały czas wyłączone. Jak potrzebowałem czegoś, to włączałem i mówiłem, a potem wyłączałem z powrotem. Po prostu denerwowało mnie to radio.

Szefowie nie mieli nic przeciwko temu?

Nie mieli wyjścia, musieli przymknąć na to oko. W pewnym momencie nawet nie dawali mi tego radia, bo uznali, że nie ma to sensu.

I co, jak była jakaś zmiana strategii, to pan dowiadywał się o tym ostatni?

Jeśli chodzi o strategię, to bardziej podobało mi się stare kolarstwo. Zawodnik musiał sam pomyśleć, a teraz dostajesz wiadomość od dyrektora. Natomiast ja jak chciałem się czegoś dowiedzieć, to podjeżdżałem do samochodu i się po prostu o to pytałem. To nie był dla mnie żaden problem. Było też trochę inaczej. Wyścigi rozgrywało się inaczej, niż teraz – wtedy przez większość czasu jechało się spokojnie, a przyspieszenie następowało dopiero później – na 60-70 kilometrów przed metą.

Wyścigi też były dłuższe – wszystkie klasyki – nie tylko Puchary Świata, ale też mniejsze imprezy miały ponad 200 km, teraz większość imprez, poza tymi zdecydowanie największymi, ma niecałe 200 km. Wyścigi stały się krótsze, a nawet to 30 km to jest duża różnica. Byli w peletonie tacy zawodnicy, i teraz pewnie też są, którzy wyglądają świetnie na krótkich trasach, a gdy wyścig jest dłuższy, to znikają. Lampka się gasiła i ich nie było.

A jak było z panem?

Mi to odpowiadało – czy wyścig miał 150, 200 czy 250 km nie robiło mi żadnej różnicy.

Czyli pańskie dobre występy w Milano-Sanremo nie były przypadkowe, jak rozumiem.

Absolutnie nie. Byłem na to przygotowany. My potrafiliśmy przejechać etap Tirreno-Adriatico, który miał jakieś 170 km, a później 70 km jechaliśmy na rowerze do hotelu. Nie wiem, jak jest teraz, ale nie sądzę, żeby dzisiejsi zawodnicy też tak robili. Ciężki etap, z metą w górach i dyrektor mówi: “Ok, to teraz ubieramy się i jedziemy do hotelu na rowerach”.

No ostatnio część zawodników po etapie Giro d’Italia wyleciała do hotelu helikopterem.

A nas z gór nikt tak raczej nie zwoził. Po prostu ubierało się pelerynę i jechało w dół, czasami u podnóża były jakieś samochody czy autokary. A Ullrich, jak byliśmy w Australii, to potrafił przejechać 300 kilometrów. Ważył dużo więcej, niż powinien, więc żeby to zrzucić jeździł w upale z Zabelem jakieś chore dystanse.

Daniel Friebe pisał o tym w biografii Ullricha.

Tak, a my, jak to widzieliśmy, to pukaliśmy się w głowę. Wyścig się kończył, ale ich to nie interesowało. Po etapach dyrektor ich zabierał i robili jeszcze 100 kilometrów albo i więcej. Oczywiście to tylko przed najważniejszymi wyścigami sezonu. Później, jak złapał swoją wagę to już tego oczywiście nie robił, choć pamiętam takie Tirreno-Adriatico, na które  przyjechał całkowicie bez formy. Prawie od razu strzelił. Nikt na niego nie poczekał, więc on się wycofał. I to na pierwszym etapie! I tego samego dnia potrafił pojechać na zgrupowanie, gdzie robił po 300 kilometrów, bo dochodziły nas takie wiadomości, w końcu peleton jest mały i wszyscy się znają.

A miał pan w peletonie jakiegoś najlepszego kolegę?

Myślę, że nie, choć z jednym Włochem – Missaglią, który później był w CCC, a teraz jest z Wadeckim w Q36,5, pięć lat mieszkaliśmy w jednym pokoju. A często w pokojach byłem też z Davide Bramatim i Jankiem Svoradą.

Ze Svoradą się dogadywaliście po włosku, czy jakimś mieszanym słowiańskim?

Nie, tylko po włosku. On nie chciał nigdy dogadywać się po czesku czy słowacku. Po słowacku zresztą nie mówił, choć na pewno rozumiałby dużo rzeczy, bo jego ojciec jest Słowakiem. On pracował u nas przez jakiś czas jako mechanik i z nim byłem w stanie się dogadać takim polsko-słowackim.

Polska to była wtedy kolarska egzotyka?

Nie wiem, my tego nie odczuwaliśmy, chociaż też pewnie nie wszystko wiedzieliśmy. Ale to też było trochę tak, że jako amatorzy, to często ich biliśmy. Nawet jak przyjeżdżaliśmy do nich na Bergamascę czy inne włoskie wyścigi, to oni zawsze trochę się nas bali. Mieli z nami problemy. Tych włoskich drużyn amatorskich było bardzo dużo i one bardzo często z nami  przegrywały.

Wtedy też trudno było przejść na zawodowstwo. Włosi mieli taki swój wewnętrzny ranking amatorów. I żeby móc się załapać do zawodowej ekipy, to trzeba było być w czołowej “10” tego rankingu. Nie było tak, że jak masz kasę, to możesz podpisać kontrakt z kim chcesz. Tylko 10 najlepszych zawodników z rankingu mogło przejść na zawodowstwo.

Ale jak to działało? To był jakiś draft, rodem z NBA?

No mieli swój ranking i tych najlepszych amatorów zabierali do grup zawodowych. Wyjątkiem była Amore&Vita, która zbierała kolarzy, którzy mieli kasę. Oni byli biedni, nie mieli pieniędzy, byli w zasadzie pół amatorami, to sobie brali od tego tyle, od tego tyle i tak kompletowali budżet. Docelowo mieli być przystankiem, ale udało się to może dwóm trzem kolarzom. Był tam też Bruno Risi – świetny torowiec, który regularnie wygrywał sześciodniówki. Tak czy inaczej, ci zawodnicy z reguły nie robili wielkich karier.

Właśnie, te sześciodnówki to bardzo ciekawy temat. Wtedy pojawiało się tam mnóstwo kolarzy znanych z szosy…

… no ja też raz byłem. Pojechałem w Madisonie z Markiem Leśniewskim we Francji. To było tak, że na sześciodniówkach pojawiali się oczywiście torowcy, ale też właśnie kolarze szosowi, którzy dostawali zaproszenia od organizatorów. Jak sześciodniówka była w Berlinie, to się zapraszało Zabla, żeby podnieść zainteresowanie. Tak samo było we Włoszech, w Belgii, w Hiszpanii – zapraszało się głównie swoich zawodników. Miejsc nie było dużo. W takim madisonie wiadomo, że nie wystartuje nas stu – bardziej pięćdziesięciu.

I jak to traktowaliście? Poważnie, czy raczej jako zabawę?

Zdecydowanie jako zabawę. Nie było sensu się ścigać z torowcami. Tak to nie działało – nie mieliśmy na to szans. Jak kolarz szosowy jechał w parze z torowcem, to może wtedy dali radę wygrać czy zająć miejsce w czołówce. Natomiast dwóch kolarzy szosowych w jednej drużynie zawsze było skazanych na porażkę. My tam przyjeżdżaliśmy nie dla zwycięstw, a dla pieniędzy. Im lepszy zawodnik, tym więcej dostawał.

I to były duże pieniądze?

Za jeden start dostawało się kwotę odpowiadającej mniej więcej półmiesięcznej pensji w zespole, więc całkiem sporo. Byli nawet tacy agenci, którzy się specjalizowali w kontraktowaniu kolarzy zawodowych na sześciodniówki.

A w jaki sposób dobieraliście się w pary? Bo pan i Marek Leśniewski nie byliście w jednej drużynie w czasach zawodowstwa, więc domyślam się, że nie zawsze szło się kluczem klubowym.

Wtedy organizatorzy chcieli po prostu dostać polską parę. A że Marek ścigał się we Francji, to go lepiej znali. On się lepiej dogadywał z organizatorami, więc się go zapytali, czy nie chcielibyśmy pojechać razem takiej sześciodniówki. Zadzwonił do mnie, spytał, czy jest taka możliwość, żebym wystartował z nim.

Ja się oczywiście zgodziłem, tym bardziej, że w czasach Legii zdarzało mi się regularnie startować na torze. Nie bałem się tego, co też miało swoje znaczenie. Organizatorzy obawiali się zapraszać zawodników, którzy nie mają obycia na torze. Tamte rowery trochę się różnią. Nie mają hamulców, przerzutek. Chodziło o to, żeby nikogo nie poturbować.

Z Markiem Leśniewskim się pan znał z Legii Warszawa, prawda?

Nie tylko. Byliśmy razem w Legii, ale też mieszkaliśmy w jednym pokoju w kadrze. Dość dobrze się dogadywaliśmy. Zresztą, akurat w Legii byłem dość krótko. Jeździłem tam w latach 1986-87, w ramach służby wojskowej, ale co ciekawe wcześniej byłem… normalnie w wojsku przez kilka miesięcy. Dopiero później mnie z tego wojska wyciągnęli do zespołu Legii.

Dlaczego nie mógł pan pójść do tej Legii od razu?

Był problem z jakimś bramkarzem z ŁKS-u, że nie chciał przejść do Legii. Nie wiem, jak to dokładnie działało, ale skończyło się tak, że wszyscy sportowcy, którzy poszli do wojska, przez pół roku nie mogli przejść do Legii. Dla mnie to nie było pół roku. Najpierw mnie wysłali do Ostrowa, potem wywalili nad morze, a cała procedura, żeby mnie stamtąd ściągnąć trwała 2 miesiące.

Jak to możliwe?

Wojsko to jest po prostu taka instytucja. Ktoś musiał dać rozkaz, potem ten rozkaz musiał swoje odleżeć. Potem przejść do następnej jednostki, bo warszawski okręg jest inny, śląski jest inny, pomorski jest inny. I te dokumenty tak krążyły, aż w końcu dotarły do jednostki, w której byłem. Potem trzeba było pojechać do Legii, zameldować się, potem wrócić się rozliczyć z wojskiem i tak wyszło mi siedem miesięcy normalnej służby wojskowej.

Czuł pan, że dużo stracił jako kolarz?

Tego się oczywiście nie dowiemy, ale swoje na pewno straciłem. W grudniu byłem jeszcze na zgrupowaniu kadry młodzieżowej, a w styczniu mnie wzięli do wojska. Wyszedłem po siedmiu miesiącach i tak naprawdę dopiero na początku sierpnia mogłem zacząć trenować. To było siedem miesięcy bez roweru. Wiadomo, że jakieś ćwiczenia były. Była sala, można było coś porobić, ale o rowerowych rzeczach nie było wtedy nie było mowy.

Pan już wtedy miał na koncie pierwsze sukcesy, prawda?

Tak, na Ukrainie wygrałem dwa etapy Wyścigu Pułkownika Skopenki, który dziś częściej nazywany jest Wyścigiem Przyjaźni Polsko-Ukraińskiej. To był duży wyścig – dużo większy niż teraz. Wcześniej jeszcze, jak Leszek Piasecki zdobył mistrzostwo świata, to był taki wyścig – Memoriał Zygmunta Weissa w Choszcznie. Połączyli juniorów z seniorami, a ja – 19-latek przyjechałem w grupie z elitą i zająłem 4. albo 5. miejsce. Ta grupa liczyła 6 czy 7 osób i był w niej Zbyszek Szczepkowski. Jak on mnie zauważył, to powiedział: “Ty od jutra idziesz do Legii”. Powiedział o mnie Trochanowskiemu, który znał się z moim ojcem i ja do tej Legii faktycznie trafiłem…

… choć niekoniecznie od jutra. Pański ojciec też był kolarzem?

Tak, jechał nawet Tour de Pologne. Był nawet taki moment, że miał jechać na duży wyścig we Francji, ale gdzieś go ciężarówka potrąciła i połamał nogi. Praktycznie po tym skończyła się jego kariera, a miał 23-24 lata.

Pan w Tour de Pologne startował częściej niż on. Najczęściej jako kolarz Trasy Zielona Góra, ale jeżdżący w barwach innych zespołów.

Tak, Trasa Zielona Góra to była drużyna PKS, której po prostu zmieniono nazwę, żeby ładniej brzmiała. To była fajna drużyna, ale zdecydowanie zbyt mała, żeby wystartować w Tour de Pologne., bo zazwyczaj mieliśmy tam 2-3 zawodników na poziomie seniora. Ale to nie był taki duży problem, ponieważ takie mniejsze kluby zawsze organizowały się w zrzeszenia i jako takie startowały. Właśnie dlatego raz jechałem jako Kielce, ale najczęściej jako LZS, który co roku wystawiał jedną albo i więcej drużyn. Raz pojechałem w LZS-ie razem z Andrzejem Mierzejewskim i on wtedy wygrał cały wyścig.

Tak naprawdę niewiele było amatorskich drużyn, które miały przynajmniej sześciu zawodników. Był Dolmel Wrocław, był Agromel Toruń, policyjne Katowice i Flota Gdynia, Legia Warszawa… poza tym większość ekip, tak samo jak my, składały się właśnie z dwóch-trzech zawodników. I to nie było tak jak dzisiaj, że jak drużyna nie przyjedzie, to nie wystartujesz. Łączyliśmy się między sobą i po prostu startowaliśmy.

A nie łatwiej byłoby panu po prostu zostać w Legii po zakończeniu służby wojskowej?

Proponowali mi to, ale doszedłem do wniosku, że jeśli załatwią mi mieszkanie w Zielonej Górze (bo w Legii to była część oferty), to wrócę. W ten sposób wiele lat później do Lampre pojechałem już jako zawodnik Zielonej Góry.

I w Zielonej Górze mieszkał pan też w czasie pobytu w Lampre?

W pierwszym roku startów dla Lampre, przez większość czasu byłem we Włoszech, ale później praktycznie po każdym wyścigu wracałem do Zielonej Góry. No, jak były sekcje flandryjskich klasyków, to wylatywałem z Polski do Belgii, najczęściej przez Kopenhagę, bo bezpośredniego połączenia nie było; a potem zostawałem tam przez tydzień czy dwa i wracałem z powrotem. Latałem do Hiszpanii, do Włoch bezpośrednio z Polski. Oczywiście miałem też mieszkanie we Włoszech, gdzie przebywałem podczas tamtejszych wyścigów, ale najczęściej byłem w Polsce. Inni zawodnicy też tak robili, z wyjątkiem Rosjan. Oni jak wyjeżdżali ze swojego kraju, przechodzili na zawodowstwo, to najczęściej już nie wracali. Nie byli przywiązani do ojczyzny – Tonkov, paru innych – mieszkali najczęściej we Włoszech albo Hiszpanii.

À propos ojczyzny. Wróćmy do Tour de Pologne. Pamięta Pan swoje zwycięstwo z 1995 roku?

Tak, zawsze jak przyjeżdżałem na Tour de Pologne, to chciałem wygrać, ale zazwyczaj mi się to nie układało. Zresztą, ten, który wygrałem, to też mi się nie układał. Wywróciłem się na jednym z etapów i wylądowałem w szpitalu. Na szczęście tyle było dobrego, że trasa mi pasowała. Czasówka była, ale krótka, zresztą, byłem na niej trzeci. A z reguły było tak, że im mniej kilometrów jazdy na czas, tym lepiej dla mnie, bo nigdy nie byłem wybitny w tej specjalności.

Pamiętam inny wyścig, w którym długo prowadziłem. Wszystko kończyło się czasówką w Gorzowie. Przystępowałem do niej jako lider, ale wywróciłem się dwa razy i wyścig skończyłem jako szósty, a wygrał Marek Wrona. Założyłem dwa pełne koła, żeby trochę nadrobić nad lepszymi czasowcami aerodynamiką, ale akurat wiatr mocniej zawiał, podniosło mi koło, a ja się wywróciłem, tuż za rampą startową.

Później był las, ja do niego wjechałem i na następnym punkcie pomiaru czasu, mimo tej wywrotki, miałem taki sam czas, jak Marek, więc pozostawałem liderem. Tylko że jak wyjechałem z lasu, to znów – zawiał wiatr, a ja się wywróciłem i wyścig skończyłem na szóstym miejscu.

Po co w ogóle zakładał pan wtedy to pełne koło?

Dzięki niemu łatwiej jest utrzymać wysoką prędkość. Tylko że wiąże się to z ryzykiem, bo podmuchy wiatru mogą taki rower łatwo wywrócić. Widziałem niedawno takie zdjęcie, gdzie Czesiek Lang i Lech Piasecki i jadą na dwóch pełnych kołach. Oni wtedy ten wyścig wygrali, tylko że tam we Włoszech nie było wiatru.

Ale pan wiedział, że w Gorzowie wiatr będzie, prawda?

Tak, wiedziałem. Sam podjąłem to ryzyko, chociaż nie spodziewałem się, że będę leżał już na samym starcie. Ledwo z rampy zjechałem. Inni zawodnicy wybrali bezpieczną opcję, ale ja postanowiłem zaryzykować. Wiedziałem, że jeżdżę na czas dużo gorzej od Marka Wrony – w zależności od wyścigu traciłem do niego minutę-półtorej, a tu miałem tylko 30 sekund przewagi. Dlatego uznałem, że muszę sobie znaleźć jakąś przewagę. Pomyślałem, że czasówka ma 30 kilometrów, ponad 20 kilometrów prowadzi przez las, gdzie wiatru być nie powinno, bo teren jest osłonięty. Pomyślałem, że to dziesięć kilometrów w otwartym terenie przejadę asekuracyjnie, a później, w lesie, odrobię to z nawiązką. Niestety się nie opłaciło.

W górach zawsze mnie odhaczali. To nie były wielkie góry, ale zawsze coś do mnie odrabiali. Najgorsze były jednak czasówki – w nich nigdy nie byłem mocny. W 1994 roku trasa była jednak ułożona jak pode mnie. Trzymaliśmy się wschodniej strony, więc trasa była łatwiejsza. Miałem dobrą ekipę, która przystępowała do wyścigu z założeniem, że to właśnie na mnie będzie jechać – to dawało mi bardzo dużo.

Rywalizowałem z takim Amerykaninem z Mapei. On był bardzo mocny, czasówkę wygrał, ale na jednym etapie się wywrócił i na cztery etapy przed końcem stracił do mnie kilka minut. Generalnie wygrałem wtedy dosyć pewnie. Nad drugim Guidim miałem blisko minutę przewagi. Właściwie to nie miałem większych problemów związanych z podjazdami, no, może w Szczyrku, na Orlim Gnieździe było trudno, ale wszystko skończyło się bardzo dobrze. Moi rywale próbowali mnie tam odhaczyć, a ostatecznie to ja ich odhaczyłem. Zresztą ja krótkie i strome podjazdy bardzo lubiłem… [Więcej o edycji Tour de Pologne z 1995 roku przeczytasz TUTAJ – przyp. B.K.]

No tak, dobrze o tym świadczy to, jak sobie radził pan na Flandrii…

Dokładnie tak. W Szczyrku wygrał wtedy jakiś Portugalczyk, którego odpuściliśmy, bo nie walczył w klasyfikacji generalnej. A tam ze mną był Darek Baranowski, Vainsteins – mistrz świata, no i jeszcze kilku kolarzy, bo piątka nas tam była. Tam były kiepskie warunki, padały i na takim jednym drewnianym mostku wywrócił się Gragus, który wtedy jeździł w Montgomery u Borysewicza – w zespole, który później przekształcił się w Motorolę, a na końcu w US Postal.

Wspominany przez pana Vainsteins był w tamtym wyścigu 6. Stracił pięć minut. Niestety kilka lat później, w Plouay to on był górą.

No tak, on przeszedł na zawodowstwo i został mistrzem świata…

Po finiszu z panem. O tym też koniecznie musimy porozmawiać chociaż chwilę, bo to srebro, które pan wtedy zdobył to chyba zdecydowanie największy sukces w pańskiej karierze, prawda?

Zdecydowanie, tak właśnie to postrzegam.

A jak wyglądała droga do tego sukcesu? Bo z tego, co czytałem, to tamten wyścig miał pewne cechy wspólne do Ponferrady, gdzie złoto zdobył Michał Kwiatkowski. Tam też reprezentacja Polski jako całość przez długi czas jechała bardzo aktywnie…

No tak, bo wtedy odjechała duża ucieczka – taka, w której znaleźli się kolarze praktycznie każdej liczącej się reprezentacji. Było dwóch Włochów, Holender, Francuz… Mnóstwo kapitalnych kolarzy. Zwyczajnie nie było komu gonić, a nas w odjeździe nie było. W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie: “Ok, panowie, gonimy to!”. Gonili ze 100 kilometrów, nie jakieś 20. Na szczęście ich wysiłki przyniosły skutek.

Dopadliśmy uciekinierów, a ja przetrwałem ostatni podjazd, który tam był. W pewnym momencie, tuż przed szczytem, była szóstka z przodu, a my z Vainsteinsem 20-30 metrów za nimi. Na koniec trochę się to wszystko połączyło i wróciliśmy do walki o zwycięstwo. Ja tamte mistrzostwa przegrałem mniej więcej na 200 metrów przed metą. Wtedy jeden z Włochów zajechał mi drogę i wytraciłem prędkość. Zwyczajnie musiałem przestać pedałować na parę chwil. To mogło zadecydować, bo jak się później na nowo rozpędziłem, to jechałem szybciej od Vainsteinsa. Nawet go wyprzedziłem, ale tuż za kreską.

A dostał pan jakąś nagrodę? Pańskie życie się jakoś po tych mistrzostwach świata zmieniło?

Nagrody nie było. Na mistrzostwach świata od zawsze rywalizuje się głównie o chwałę i medale. To znaczy były jakieś pieniądze od związku, ale te oczywiście oddałem w całości do podziału kolegom z drużyny. Zawsze tak się robi, a do tego oni na to naprawdę zapracowali.

Odczuł pan jakiś wzrost popularności po tamtym sukcesie?

Nie, w moim życiu zupełnie nic się nie zmieniło. Sponsorów nie było więcej… Zresztą, jak Kwiatkowski zdobył mistrzostwo świata to chyba też niewiele to zmieniło. Nie przybyło sponsorów, nie przybyło dzieciaków w klubach, nie przybyło chętnych, żeby łożyć na kolarstwo dużych środków, a jeśli już, to tylko na moment. Michał jest popularny przede wszystkim dlatego, że jeździ w dużych drużynach, osiąga sukcesy w dużych wyścigach, a generalnie w Polsce nie było dużego boom na kolarstwo. W moim przypadku było tak samo, tylko w jeszcze mniejszej skali, bo zdobyłem tylko srebro.

Zresztą, po tamtym srebrze pańska kariera zaczęła trochę przygasać. Sukcesów w zasadzie pan już nie osiągał.

Niestety, w 2001 roku, przed czasówką na Tirreno-Adriatico zaliczyłem upadek, w wyniku którego miałem przykurcz mięśni, który zresztą do dziś niekiedy odczuwam, a do tego pojawił się jakiś problem z miednicą. Byłem przygotowany, żeby pojechać dobrze w tym Tirreno-Adriatico, powalczyć o podium na San Remo, a tak naprawdę straciłem cały rok.

To ciekawe, co pan mówi, z tym podium na Mediolan-San Remo. To było tak, że pan na wyścigi jeździł z myślą o tym, żeby właśnie być w trójce, a niekoniecznie wygrać?

Nie, ja zawsze jeździłem po to, żeby wygrać. Po prostu ta pierwsza trójka to był taki cel minimum. Ja naprawdę byłem wtedy świetnie przygotowany. Kilka miesięcy wcześniej zdobyłem mistrzostwo świata. Byłem na fali wznoszącej i czułem, że jestem w lepszej formie niż w sezonach 1999 i 2000.

To interesujące, bo gdy patrzy się tylko na suche liczby, to łatwo jest przyjąć, że była to kwestia wieku. Że ten kryzys kiedyś musiał w końcu nastąpić. Miał pan już ponad 35 lat! 

A ja naprawdę mógłbym wytrzymać na tym najwyższym poziomie zdecydowanie dłużej. Niestety, po tej kontuzji w zasadzie nie mogłem trenować. Nawet później, przy dużym wysiłku łapał mnie skurcz od pachwiny do kostki. W tej sytuacji trudno myśleć o kończeniu kolejnych wyścigów. Zresztą, do dziś mam problem z tą nogą. Przejeździłem jeszcze rok, drugi, ale w końcu odpuściłem. Miałem jeszcze podpisany kontrakt. Mogłem zostać w Lampre, ale to nie miało już sensu. Powiedziałem szefom: “Dobra, jak chcecie, możecie mi dać pieniądze, ale żadnego pożytku ze mnie już nie będziecie mieć”. To było w 2003 roku, w Luksemburgu. Nie ukończyłem tego wyścigu i po prostu uznałem, że dalsza jazda nie ma najmniejszego sensu. Szkoda mojego czasu i ich pieniędzy.

Mimo tego smutnego końca, pana karierę można uznać za naprawdę udaną. Chciałbym jednak na koniec zapytać, czy jest coś z tamtego czasu, czego żałował pan kończąc tamten etap życia.

Szczerze mówiąc, zupełnie nie pamiętam. Wciąż lubię oglądać kolarstwo i często słucham komentarza Darka Baranowskiego. On opowiada o tym, jak przejechał jeden podjazd, drugi… Ja czegoś takiego nie mam. Ja już wiele rzeczy, ze swojej kolarskiej kariery po prostu pozapominałem. Jednego jestem pewien. Moja kariera miała swoje gorsze i lepsze momenty, ale ostatecznie mogę być zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć i nie wiem, co konkretnego mógłbym wskazać, jako swój największy zawód.

Może Paryż-Roubaix. Patrząc na pańską charakterystykę, jestem zdziwiony, że zakończył pan karierę bez choćby jednego miejsca w czołowej “10” w tym wyścigu…

Zgoda, na Roubaix mogłem osiągnąć więcej. Trasa bardzo mi pasowała, a zawsze działo się coś, co mi przeszkadzało. Już za pierwszym razem (wtedy, kiedy wygrał Tchmil [1994 rok – przyp. red.] jechałem wysoko, ale dali mi taki rower, że trudno było ukończyć na nim wyścig. To była deszczowa edycja, wokół było dużo błota no i się strasznie na nim ślizgałem. Ta pogoda układała się naprawdę różnie. Bywało słonecznie, bywało przeraźliwie zimno, bywało nawet śnieżnie, ale chyba tą edycją, którą zapamiętałem najlepiej była ta pierwsza, gdzie być może faktycznie nieco zabrakło mi doświadczenia.

Później podchodziłem do tych startów inaczej. Wiedziałem gdzie są sektory, wiedziałem jak je jechać. Raz nawet pokonywałem Lasek Arenberg w przeciwnym kierunku, niż zazwyczaj. Nie było z góry, ale też pod górę.

Na pewno było to bardziej wymagające fizycznie. A jak było z bezpieczeństwem? Skoro jechaliście wolniej…

To łatwiej było się wywrócić albo złapać gumę. Tam jest bardzo ślisko, także dlatego, że ta droga jest normalnie zamknięta dla samochodów. Ale wolniejsza jazda wcale nie pomagała, wręcz przeciwnie. Jak pokonuje się Arenberg klasycznie, z górki, jest łatwiej, bo jesteś rozpędzony. W drugą stronę jest gorzej. Zaczynasz z prędkością 30 km/h, a gdy kończysz, licznik pokazuje 23 km/h. A z tym brukiem jest tak, że im jedziesz wolniej, tym jest gorzej.

Czasami ktoś mówi: “Wolniej, bo są dziury”, czy samochodem, czy rowerem. Nie, jak jedziesz szybko, to lecisz górą, nie odczuwasz tak bardzo tych wszystkich nierówności.

Wydaje mi się, że trasa Paryż-Roubaix panu pasowała bardziej, niż np. takiej Flandrii, którą ukończył pan kiedyś na 5. miejscu? Ta intuicja jest słuszna?

Na pewno trasa jest bardziej płaska niż tam, co mi odpowiadało. Wyścig nie jest łatwy, bo są bruki, ale tego rodzaju trasy zawsze bardzo mi pasowały. W Polsce też mieliśmy mnóstwo takich brukowanych wyścigów i dobrze mi w nich szło, więc bruki mi specjalnie nie przeszkadzały. Pogoda, tak samo jak we Flandrii, bardzo mi odpowiadała. Był kwiecień, nie było za gorąco. Czasami było bardzo zimno, ale to właśnie mi pasowało. Lubiłem deszcz i lubiłem zimno. Oczywiście jak byłem w formie, to mogłem pojechać dobrze w każdych warunkach, ale najbardziej odpowiadała mi wiosna.

Jak już jesteśmy przy Francji – czemu tylko trzykrotnie wystartował pan w Tour de France? Też kwestia pogody?

To na pewno jeden z powodów, dla których ten wyścig nigdy mi nie pasował. Poza tym, mieliśmy włoskiego sponsora, a wtedy dla Włochów liczyło się tylko Giro d’Italia. Tam jechali najlepsi kolarze, najlepiej przygotowany. Tour de France na pewno nie było takim priorytetem, jak dziś. Później się to dopiero zmieniło, ale wtedy Włosi woleli wygrać Giro.

Pan w Lampre spędził 9 lat (do tego dwa w Mapei). To dużo czasu. Czy po tak długim okresie dostał pan jakąś ofertę pracy w roli innej, niż kolarz?

Nigdy nie chciałem. Nie chciałem zostać we Włoszech. Nie chciałem spędzać 300 dni poza domem. Jakbym chciał, to bym pewnie został jako dyrektor czy w jakiejś innej roli. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło.

A sam sentyment do dawnej drużyny pozostał? Kibicuje pan teraz UAE – ekipie, która jest następcą pańskiego Lampre?

Nie patrzę na to w ten sposób. Na pewno samo kolarstwo wciąż lubię oglądać. Córki często przychodzą do mnie i pytają: “Co ty tato, znów to kolarstwo oglądasz?”. Ulubionej drużyny jednak nie mam, za to mam kilku kolarzy, którym kibicuję. Patrzę na nich, życzę im wygranej i cieszę się, jak wygrywają.

A sam pan jeździ?

Teraz nie, ale generalnie to jeżdżę. W zeszłym roku robiłem to nawet zimą. Głównie robię to jednak w weekendy – sobota, niedziela – maksymalnie 100 km. W zeszłym roku wyszło mi łącznie 3 500 km. Ale nie tylko jeżdżę – poza tym bardzo dużo chodzę. Aplikacja w zegarku policzyła mi, że w zeszłym roku zrobiłem ponad 4 miliony kroków – to średnio 12 tys. na dzień. Mam taką pracę, która wymaga dużo ruchu, więc mam nadzieję, że o zdrowie nie muszę się martwić.

Największe sukcesy Zbigniewa Sprucha:

  • Wicemistrzostwo świata
  • 3. miejsce w Mediolan-San Remo
  • 2. miejsce w Gandawa-Wevelgem
  • 7 etapów Tour de Pologne
  • zwycięstwo w Tour de Pologne
  • 5. miejsce w Tirreno-Adriatico
  • Kilkanaście miejsc w top 10 na etapach Giro d’Italia (najwyżej 3. miejsce – 1996 i 1998)
  • 3 miejsca w top 10 na etapach Vuelta a Espana (najwyżej 2. miejsce – 1993)
  • 2 miejsca w top 10 na etapach Tour de France (najwyżej 10. miejsce – 1996)
Poprzedni artykułVolta ao Algarve 2024: Wout van Aert wygrywa sprinterski pojedynek
Następny artykułOmloop Het Nieuwsblad 2024: Poznaliśmy wstępną listę startową z 3 Polakami
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
maks
maks

Zawsze jako kolarza ceniłem Pana Zbigniewa Sprucha. Szkoda ,że podczas relacji z różnych wyścigów nie zaprasza się różnych byłych kolarzy. ale zatrudniono na stałe Dariusza Baranowskiego któremu od narodzin po dzień dzisiejszy nawet diabeł dzieci kołysze…