Henryk Charucki w koszulce lidera Carrera Transpeninsulara

W latach 70. Dolmel Wrocław był jednym z najsilniejszych klubów w Polsce. Jednym z jego najlepszych kolarzy był wówczas, obok Ryszarda Szurkowskiego i Jana Brzeźnego, Henryk Charucki – zwycięzca Tour de Pologne i Wyścigu Dookoła Meksyku. W pierwszej części wywiadu z nim przeczytasz m.in.:

  • O wyjątkowo krótkiej pauzie po dramatycznej kraksie na Tour de Pologne
  • O kulisach wyrzucenia Ryszarda Szurkowskiego z kadry
  • O tym, jak zagrał selekcjonerowi reprezentacji Polski na nosie

Wjeżdżamy na teren olbrzymiego zakładu przemysłowego. Kolos, choć olbrzymi, wygląda, jakby swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Drogi okalające kilkanaście należących do niego hal są opustoszałe, zaprawa murarska będąca spoiwem cegieł tworzących ściany, zdaje się z nich wypływać, a olbrzymie metalowe wrota miejscami są wyraźnie pordzewiałe – dziś trudno uwierzyć, że niegdyś miejsce to było jednym z największych w Europie producentów maszyn, a sprzęt przez nią wytwarzany eksportowany był nie tylko do krajów sąsiednich, ale w zasadzie w każdy zakątek świata – od Ameryki, aż po Azję.

Jedziemy jednak dalej – prowadzony przez mojego rozmówcę czarny mercedes z logiem Colnago mija kolejne budynki, aż w końcu dociera do celu naszej podróży. Obiekt, przy którym się zatrzymaliśmy, jest relatywnie niewielki, jednak dla niego wydaje się bardzo istotny. – To właśnie tu wszystko się zaczęło – mówi.

Co tak właściwie się zaczęło? Cóż, moim rozmówcą jest Henryk Charucki, a tym, co zaczęło się w tym niewielkim budynku, jest jego kolarska kariera. To właśnie on był celem jego podróży, gdy przybył do Wrocławia aż z Paproci Dużej – niewielkiej miejscowości położonej na Podlasiu, nieopodal Zambrowa.

Po długiej i wyczerpującej podróży pociągiem, do położonej kilka kilometrów od dworca siedziby Dolmelu Wrocław – jednego z najlepszych polskich klubów kolarskich tamtych czasów, musiał iść pieszo. Trzeba jednak przyznać, że zadanie miał ułatwione – nie miał grosza przy duszy, więc nie musiał taszczyć ze sobą ciężkiej torby. Jedyne, co wówczas niósł, to marzenia o tym, by wzorem Ryszarda Szurkowskiego – swojego nowego klubowego kolegi, sięgnąć po wielkie kolarskie sukcesy.

Co skłoniło pana do tego, by zaczynać dużą karierę we Wrocławiu – miejscowości położonej pół tysiąca kilometrów od Podlasia, z którego pochodzi.

To było tak, że ja kolarstwo zacząłem uprawiać w LZS Zambrów. Zambrów, to miejscowość położona między Warszawą, a Białymstokiem. W czasie jazdy dla LZS chodziłem do szkoły zawodowej, gdzie zdobyłem dyplom technika-mechanika – zresztą, dostać się tam było naprawdę ciężko, ale za to świetnie tam uczyli – wyciągnąłem więcej niż z technikum, które później ukończyłem.

To były wspaniałe lata, jednak gdy skończyłem wiek juniora, przekonałem się na własnej skórze, że Podlasie to kolarski zaścianek. Wtedy właśnie śp. Jerzy Kłoszewski, pełniący wówczas funkcję koordynatora wszystkich grup LZS-owskich powiedział mi, że muszę wyjechać. Że szkoda mojego talentu. Że jesteśmy za daleko i że na Podlasiu kariery zwyczajnie nie da się zrobić. Ja musiałem odejść gdzieś, gdzie będę mógł liczyć na mocną konkurencję i będę mógł się pokazać.

Ale dlaczego akurat Wrocław. Nie było żadnego dużego klubu nieco bliżej?

We Wrocławiu miałem znajomych i dlatego pomyślałem o nim. Napisałem do Dolmelu taki list, czy przyjęliby mnie do klubu i czy załatwiliby mi pracę, jakiś hotel, w którym mógłbym mieszkać. Nie byłem optymistą – w Dolmelu było wtedy 40 kolarzy na poziomie seniorskim. Po co był im jakiś chłopak z Podlasia, któremu jeszcze trzeba było załatwić pracę, hotel?

Prawdopodobnie nigdy bym się tam nie dostał, gdyby nie żona trenera Mieczysława Żelaznowskiego która prowadziła wewnętrzną buchalterię – zajmowała się tą całą papierologią, żeby odciążyć swojego ciężko pracującego męża. Ona też pochodziła z Podlasia, dokładniej z Łap. Jak trener przyszedł na kolację, to powiedział żonie o liście ode mnie i powiedział  zirytowany – jeszcze jeden chce przyjść do klubu. Nie ma takiej opcji, żebym go wziął. – A ona mu odpowiada, że jak nie, to będzie sobie buchalterię sam prowadził. Prawdopodobnie właśnie dzięki pani Teresie udało mi się tam dostać.

To było w 1974 roku. Szybko sobie załatwiłem badania i zacząłem normalnie chodzić do pracy, na osiem godzin. W jeden tydzień chodziłem na poranną zmianę, w inny na popołudniową, a jeszcze innym na nocną. Najgorsze były te ostatnie. Człowiek się kładł spać po pracy, a po chwili musiał wstawać, bo trzeba było pojechać na 14.30 na trening z juniorami. Przez pierwsze 2 tygodnie nie było miejsc w hotelu robotniczym, więc co noc spałem gdzieś indziej – tam, gdzie akurat zrobiło się miejsce.

Te pierwsze tygodnie były dla mnie naprawdę trudne. Pamiętam, jak raz wsiadłem do tramwaju o siódmej i… po prostu zasnąłem – taki byłem zmęczony po nocce w pracy. Gdy się ocknąłem, odkryłem, że przegapiłem przystanek. A potem podchodzę do faceta, żeby się go zapytać, która godzina, a on mi mówi, że jest już trzynasta! Przejechałem chyba cztery kursy, w jedną i drugą stronę.

Tak właśnie funkcjonowałem przez pięć miesięcy, w zasadzie aż do Świąt Bożego Narodzenia. Dopiero w grudniu pojechałem na zgrupowanie do Węgierskiej Górki. Generalnie nasz klub działał tak, że wszyscy kolarze byli zatrudnieni w Dolmelu, ale niektórych delegowano do sportu, więc dostawali pieniądze nie za pracę w fabryce, a za reprezentowanie Zakładu DOLMEL na wyścigach i za wyniki. Ja delegowany jeszcze wówczas nie byłem, ale trener powiedział mi, że oddeleguje mnie na czas zgrupowania, a jeśli pokażę się na nim z dobrej strony, to być może nie będę musiał już wracać do pracy.

Dopiero wtedy mógł pan zacząć startować w zawodach?

Nie, w zawodach startowałem w zasadzie od początku. I całe szczęście! Dzięki temu mogłem w sierpniu uzyskać dolnośląską klasę mistrzowską. Wcześniej też ją miałem, ale tylko podlaską, której na Dolnym Śląsku nie uznawano (podobnie zresztą działało to w drugą stronę i w każdym innym województwie). A dzięki klasie sportowej, zacząłem otrzymywać bony na obiady. Ja wtedy pracowałem na stażu, więc te bony na obiady były dla mnie niesamowitym odciążeniem.

No tak, jak sobie pan w ogóle radził tak daleko od domu, z pensją stażysty?

Było ciężko – zarabiałem 900 złotych, podczas gdy normalna pensja wahała się mniej więcej między cztery, a pięć tysięcy złotych – trochę było tak jak dzisiaj. Chodziłem bez grosza. Każdą złotówkę miałem wyliczoną. Wiedziałem, że nie mogę sobie kupować każdego “Przeglądu Sportowego”, to kupowałem go sobie tylko w poniedziałek, bo wtedy było tam najwięcej sportu. Inne rzeczy też sobie tak racjonowałem.

Później na szczęście było coraz lepiej. Bony na obiad to jedno, ale drugie to staż, który zakończyłem nie po trzech miesiącach, które były normą, ale już po dwóch. Od pierwszego września mogłem pracować już na akord – to ile dostanę pieniędzy zależało od tego, ile uda mi się wypracować. Pracowałem w zespole z takim jednym facetem i w miesiąc go zajechałem. Po prostu poszedł do kierownictwa i powiedział, że nie chce, nie da rady już ze mną pracować. Wtedy poprosiłem brygadzistę, żeby załatwił mi samodzielną robotę przy nawijaniu cewek. Niestety kompletnie nawaliłem. Przez swój pośpiech zepsułem najpierw jedną cewkę, potem drugą… A jedna taka cewka była warta 150 dolarów – to sześć razy więcej niż jedna moja wypłata. Budzik, mój szef produkcji zagroził, że jeszcze jeden raz i wyrzuci mnie z hali. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Koledzy wytłumaczyli mi, że tego nie można robić tak szybko, jak ja i nawijanie kolejnych szło mi już zdecydowanie lepiej.

Właściwie to przy tych wszystkich czynnościach z pewnością bardzo przydawało się to, czego nauczył się pan w szkole zawodowej. To pańskie wykształcenie mogło mieć jakiś wpływ na pańskie przyjęcie do Dolmelu?

Nie sądzę, oni patrzyli na mnie tylko pod kątem kolarskim. Owszem, na wstępie zapytali się mnie, co umiem robić, ale tylko dlatego, żeby przydzielić mi odpowiednie zadanie. Prawda jest taka, że każdy kolarz pracował przez jakiś czas w Dolmelu (z Ryśkiem Szurkowskim włącznie), zresztą wszyscy w jednej hali. Jakbym nie miał tego wyuczonego zawodu, to robiłbym co innego. Cokolwiek – nawet sprzątaczką mógłbym być.

A Szurkowski co robił?

Szczerze mówiąc, to nie wiem, ale u niego to wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przyszedł jakoś jesienią i już w styczniu wygrał przełajowe mistrzostwo Polski w Prudniku, a po tym od razu oddelegowali go do sportu, więc w pracy spędził jakieś 3 miesiące.

W zasadzie to pan niewiele dłużej. Jadąc na tamto zgrupowanie, był pan już pewien, że wykorzysta tę szansę i zostanie oddelegowany do sportu?

W Dolmelu nigdy nie można było być niczego pewnym. Nikt, poza Ryśkiem Szurkowskim i może Szczepanem Klimczakiem, nie miał żadnej gwarancji. Tam na każde miejsce czekało kilkunastu innych. Pamiętam, że ja się bardzo kumplowałem z Irkiem Walczakiem. Razem przyszliśmy do klubu i razem walczyliśmy o pozycję, najpierw w drugim, a później w pierwszym zespole. Myśmy naprawdę na uszach stawali, żeby się utrzymać w szóstce. Pamiętam, że jak kiedyś z niej wypadłem – później musiałem wygrać trzy wyścigi, żeby do niej wrócić.

To tylko sześciu zawodników było oddelegowanych do sportu?

Mieliśmy dwie ekipy sześcioosobowe, które jeździły w wyścigach ogólnopolskich, z czego jedna – ta lepsza, jeździła również na wyścigi zagraniczne. Reszta startowała tylko na wyścigach okręgowych. To była taka naturalna selekcja. I nie było tak, że jak wygrałem kilka wyścigów z rzędu, prezentowałem się dobrze, to z automatu wracałem. Nie, tam musiał ktoś osłabnąć, żebym, ja mógł wrócić. Każdy tam musiał pilnować swojej pozycji, żeby inny nie zajął jego miejsca. Rywalizowało się na treningach, na zgrupowaniach, na wyścigach…

Czy to nie utrudniało wam budowania formy na najważniejsze starty?

Dla nas wtedy właściwie nie było mowy o czymś takim, jak najważniejsze starty. Każdy wyścig był najważniejszy. Nie planowaliśmy – walczyliśmy tu i teraz o pozycję w drużynie. Wiedzieliśmy po prostu, że na następny wyścig możemy pojechać lub nie pojechać. Za każdym razem musieliśmy zostawić dobre wrażenie, nie mogliśmy przejmować się wagą zawodów.

Decydujący moment przyszedł w 1975 roku. Wchodziłem w wiek poborowy i musiałem liczyć na to, że weźmie mnie któryś z klubów wojskowych, Takie były w Polsce dwa – Legia i Flota. To oznaczało mniej więcej 15 miejsc. Dziesięć w pierwszym i pięć w drugim z zespołów.

Henryk Charucki udziela wywiadu Włodzimierzowi Reznerowi – wtedy utalentowanemu dziennikarzowi z Kielc, po zwycięstwie w Tour de Pologne. Droga do tego sukcesu nie była jednak łatwa…

To był jakiś podział? Do Legii trafiali ci lepsi, a do Floty słabsi?

No trener Trochanowski brał do Legii najlepszych. Mnie też miał wziąć, już mi to nawet obiecał, ale ostatecznie trafiłem do Floty.

Dlaczego?

Zacznijmy od tego, że walczyłem o angaż w klubie wojskowym przez cały 1975 rok. Wiedziałem, że to moja jedyna szansa. Jeśli się nie uda, to pójdę w kamasze na dwa lata i wylecę z gry. Koniec z kolarstwem. Taki powrót po służbie wojskowej nie byłby możliwy, nie przy tym poziomie. Pamiętam, że był w Nowej Rudzie taki międzynarodowy wyścig pięcioetapowy. Przyjeżdżały te same kadry, co na Wyścig Pokoju – Niemcy, Czesi, cała Łasakowa kadra… I tam była taka czasówka na Górę Świętej Anny. Miała pięć kilometrów, ale prowadziła cały czas pod górę. Wygrał wtedy taki Niemiec – Hartnik, drugi był Staszek Szozda, a ja byłem trzeci, przed Tadkiem Mytnikiem!

To była jakaś sensacja. Na początku sędziowie byli przekonani, że się pomylili, że zaszła jakaś pomyłka. Tak to się zaczęło. Potem były Karkonosze, cały wyścig skończyłem na 11. miejscu, pojechałem na Małopolski Wyścig Górski, zabierałem się w odjazdy z tymi dobrymi kolarzami. Ten ostatni był zresztą areną zmagań między Ryszardem Szurkowskim, a Stanisławem Szozdą, no może trochę stworzonego przez dziennikarzy.

A w rzeczywistości takiej rywalizacji nie było?

Zawsze była, a na tamtym Małopolskim mogłem na tym skorzystać. To było tak, że zarówno jeden, jak i drugi bardzo chciał wygrać. Nie mogli się dogadać. Końcówka etapu faworyzowała  Staszka Szozdę. Meta była na stadionie, a Staszek zawsze radził sobie świetnie, gdy droga na metę była trudna technicznie. Rysiek był od niego szybszy, ale na prostych, gdy można się było rozpędzić. Natomiast na takich końcówkach, Szozda to był “bandyta”, niesamowite miał “zerwanie”, podobnie zresztą jak Hanusik.

No więc było tak, że Szurkowski i Szozda się nie mogli dogadać, ale w pewnym momencie podjechał do nich Mytnik i mówi, że w takim razie niech dadzą wygrać mi. Tłumaczył, że w Nowej Rudzie się z nimi zabierałem, w Karkonoszach, że zasłużyłem. Ze Staszkiem Szozdą się kumplowaliśmy, to się zgodził. Rysiek w zasadzie nie miał wyboru – w końcu byłem jego kolegą klubowym  z Dolmelu. Dla mnie to było spełnienie marzeń. Zamiast spokojnie odebrać prezent od kolegów, pojechałem do przodu jak szalony. Przesadziłem. Wpadłem na stadion z pełną prędkością i wywróciłem się na pierwszym łuku. Poleciałem tak, że aż się na murawie znalazłem. Etap wygrał Staszek Szozda, który potem zaczął mnie opieprzać – Rysiek Szurkowski zresztą też, tylko jeszcze bardziej.

Byłem załamany. To mógł być mój największy wynik w dotychczasowej  karierze. Na szczęście po wszystkim podszedł do mnie Andrzej Ruciński – trener kadry młodzieżowej i powiedział mi – Szykuj się na powołanie.  Jak utrzymasz ten swój poziom, to jedziesz na Bałtycki Wyścig Przyjaźni.  – To trochę osłodziło tamto rozczarowanie. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Po rozdaniu nagród podszedł do mnie  trener Andrzej Trochanowski i powiedział mi, że mnie weźmie do Legii. To była najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć.

Pojechałem na ten Bałtycki Wyścig Przyjaźni. Startowało tam 35 Rosjan, 35 Polaków i kilka ekip z Francji, Niemiec – wszyscy z kadr młodzieżowych. I ja w tym wyścigu zająłem 4. miejsce. Wskoczyłem na stałe do naszej kadry młodzieżowej i pomyślałem sobie, że to jest prawdziwy happy end, że mój cel został właśnie osiągnięty. Że po prostu lepiej być nie mogło. Co się okazało? Że wylądowałem we Flocie.

Dlaczego?

To mój trener – Mieczysław Żelaznowski, mnie tak urządził. Wszystko przez jego słabość do swoich imienników. A tak się składa, że w Dolmelu był obok niego jeszcze jeden Mieczysław – Widziak. On był w takiej samej sytuacji jak ja – też był w wieku poborowym. Tylko że jego Flota nie chciała, bo nie miał wystarczających wyników.

A Legia chciała?

No nie, Legia chciała mnie. Tylko trener, chcąc ratować karierę Widziaka, zadzwonił do Trochanowskiego i zaczął go przekonywać, że ja chcę iść do Floty. – Nie martw się, możesz wziąć Widziaka. On jest świetny w jeździe drużynowej na czas. Zobaczysz, będziesz miał z niego pożytek. – przekonywał. Trochanowski mu uwierzył i, jako że zawsze budował ekipę wokół drużynowców, wziął Widziaka. Wszyscy moi koledzy pojechali więc do Legii, a ja musiałem sam pojechać do Floty.

A pański kolega – Walczak gdzie poszedł?

On nie poszedł do wojska. Irek miał żonę, która nie pracowała, małe dzieci na utrzymaniu więc udało mu się “wymiksować”. Nie poszedł do wojska. A ja poszedłem do Floty i byłem załamany. Na szczęście dzięki temu, że dostałem się do kadry młodzieżowej, to całą zimę spędziłem na zgrupowaniach. Trzy tygodnie na wyjazdach, może dziesięć dni w Gdyni i tak w kółko.

Ale sukces z Flotą i tak osiągnąłem. W drugim roku służby mieliśmy mocny skład, na drużynowe Mistrzostwa Polski w Szczecinie . Jechaliśmy jako jedni z faworytów do medali, tylko że tych faworytów to na liście startowej było z ośmiu. Stawka była niesamowicie wyrównana, dystans 100 kilometrów w czterech zawodników, różnice między drużynami  były naprawdę niewielkie, wielka rywalizacja była od startu aż do samej mety. Pierwszy pomiar czasu po 25 kilometrach? Pierwsze trzy miejsca – Legia, Dolmel, Flota – wszystkie właściwie taki sam czas. Po 50 kilometrach – znów to samo. Po 75 – Legia trochę nam odjechała, ale Dolmel wciąż był do pokonania. Siedem kilometrów do mety, dojeżdżamy do 2km podjazdu zwanego ,,Meraną’’ i znów słyszymy – “Dolmel i Flota taki sam czas!”.  

Wtedy stało się ze mną coś bardzo dziwnego. Wylazła ze mnie krzywda, jaką wyrządził mi Żelaznowski swoim telefonem do Trochanowskiego, kierując mnie do Floty. Została nas już tylko trójka. Szliśmy na maksa. Mieliśmy właściwie “przestrzelone” gardła – tak byliśmy zmęczeni. I wtedy nagle pomyślałem sobie: “Za tę Flotę! Muszę tu Żelaźniakowi zrobić prezent!” Aż mi gęsia skórka na ciele wyszła. Powiedziałem chłopakom, że teraz pociągnę mocno całą górę, a oni muszą  potem jakoś dociągnąć do mety. I pojechałem tak, że do końca podjazdu wsadziliśmy Dolmelowi 15 sekund.

Jak to usłyszeliśmy, to wiedzieliśmy, że nie możemy odpuścić i ostatecznie dowieźliśmy tę przewagę do mety zdobywając srebrny medal. A o tym, dlaczego byłem wtedy tak zmotywowany, to opowiedziałem Żelaznowskiemu dopiero dwa lata temu. Siedzieliśmy w restauracji podczas  Memoriału Staszka Szozdy w Prudniku. Tam była siostra Staszka, generalnie cała ekipa i w pewnym momencie zwróciłem się do trenera: “Panie Mietku, teraz panu coś opowiem”. I opowiedziałem mu tę historię.

Dolmelowcy potem się tłumaczyli, że ta porażka to przez to, że mieszkali w kempingach słabo spali bo cięły ich komary. No ale my mieszkaliśmy też na okręcie wojennym i spaliśmy w kajutach a tam nas gryzły karaluchy!

Dla Floty był to wtedy historyczny wynik, pierwszy medal w jeździe drużynowej na czas, Jechaliśmy w składzie : Tadeusz Mytnik, Józek Kołopajło, Bronek Ebel i ja, a w walce o drugie miejsce pokonaliśmy jadący w galowym składzie Dolmel. Ryszard Szurkowski, Szczepan Klimczak, Jan Faltyn, Jan Brzeźny – czterokrotni mistrzowie Polski musieli uznać naszą wyższość.

Nie kusiło, żeby po sukcesie zostać we Flocie? Skład nie był słaby, mieliście choćby wspomnianego Mytnika… Złość na Dolmel przeszła po sezonie?

Tadek Mytnik trafił do Floty tak jak ja, na zasadzie służby wojskowej, a potem tam został. Ja nie chciałem. Złość na Dolmel przeszła, a poza tym, pomyślałem, że nie po to wyrywałem się z jednego kolarskiego zaścianka, by teraz zostać na drugim. Poza tym, mimo tego, co się wydarzyło przed moim odejściem do Floty, byłem Dolmelowi  niesamowicie wdzięczny. Wiedziałem, że to oni wyciągnęli do mnie rękę, gdy tego najbardziej potrzebowałem. Flota oferowała mi mieszkanie, ale trener obiecał mi, że od Dolmelu też je dostanę. Nie było sensu zostawać w Gdyni. W Dolmelu mieliśmy wszystko, a duża rywalizacja była  zaletą, bo akurat ona zawsze na dobre wszystkim wychodzi.

I rzeczywiście wyszło. Wszystko zaczęło się układać. Szybko trafiłem do dorosłej kadry, w 1978 Trochanowski obiecał mi nawet, że mnie na Wyścig Pokoju weźmie…

Mówi pan to tak, jakby znów ostatecznie musiał obejść się smakiem.

Bo tak było, i do dziś jestem mu za to wdzięczny. Chociaż wtedy byłem zły. On mnie w ostatniej chwili posadził na ławce rezerwowych. Powiedział – Wiesz co, Harry, obiecałem ci ten wyjazd, wyścig jest po górach, ale chyba muszę zmienić plany. Wygląda na to, że lepiej będzie wziąć jakiegoś sprintera, żeby wygrał nam jakiś etap. Ale nie martw się, ciebie wyślę na Wyścig Dookoła Meksyku. Tam są jeszcze większe góry, więc będziesz się miał gdzie pokazać.

Dobrze się stało, bo zarobiliśmy bardzo dużo kasy. Tam nagrody były większe niż na Wyścigu Pokoju. Ale tu nie chodzi tylko o to. Tam i ciepło było, wyścig był świetny, mogłem się wykazać. Przez ostatnie sześć dni byłem liderem, a ostatni etap wygrałem na solo. Byłem w tak dużym gazie, że dwa dni zakończeniu ścigania, trener Jankowski, który był z nami w Meksyku powiedział mi, że trener Trochanowski chce mnie ściągnąć na Wyścig Pokoju. Ja… odmówiłem. Wyścig Dookoła Meksyku kończył się pod koniec kwietnia, Wyścig Pokoju zaczynał na początku maja i uznałem, że nie będę teraz w pośpiechu pakował się, żeby zdążyć.

To byłby za duży wysiłek?

Niezupełnie. Ja czułem, że dałbym radę. Tylko uznałem, że skoro mnie nie chcieli wcześniej, to teraz niech żałują. Ja nie będę teraz stawał na głowie tylko po to, żeby ich zadowolić. Myślę, że potem trener Trochanowski żałował tej decyzji, że mnie tam z nimi nie było, bo byłem w wielkiej formie.

Muszę panu na chwilę przerwać, żeby zapytać, czym ten wyścig w Ameryce był? Bo w zasadzie to spotkałem się z kilkoma nazwami – Wyścig Dookoła Meksyku, Wyścig Dwóch Kalifornii, Carrera Transpeninsulara*. To w końcu wokół czego jeździliście?

Tak to już bywa z nazwami, że nie zawsze mają pokrycie w rzeczywistości. Wyścig Dookoła Polski też zazwyczaj nie biegnie dookoła Polski. Natomiast ta impreza zaczynała się w La Paz, na Półwyspie Kalifornijskim, a później jej trasa biegła do Mexicali, na granicy z USA. Jak do granicy dojechaliśmy, to samolotem przetransportowano nas do Los Angeles, gdzie przejechaliśmy ostatni etap w parku golfowym. Później wróciliśmy samolotami z powrotem do Mexicali i tam był start do ostatniego etapu, który wygrałem w Tijuanie gdzie kończył się cały wyścig. Później pojechałem na Tour de Pologne, byłem liderem i… się rozbiłem.

Henryk Charucki w koszulce lidera Carrera Transpeninsulara

Strasznie pan wtedy wyglądał po tej kraksie. W książce Czesława Langa znalazłem zdjęcie, na którym widać, jak oderwał się panu duży kawałek wargi.

To było tak, że ja byłem liderem, a Włoch wiceliderem. On polował na koszulkę sprintera, a ja na koszulkę górala. Dlaczego? Bo wtedy za zwycięstwo w tych klasyfikacjach było po 20 sekund bonifikaty do klasyfikacji generalnej. A ja miałem 30 sekund przewagi nad Włochem. Klasyfikację sprinterską sobie odpuściłem, bo i tak nie miałem szans. Postanowiłem się skupić na klasyfikacji górskiej, gdzie w razie zwycięstwa zarobiłbym 20 sekund, co po zsumowaniu z “generalką” dawało 50 sekund. Takiej straty Włoch nie odrobiłby nawet wtedy, gdyby wygrał klasyfikację sprinterską, a w górskiej był drugi. To mogło się oczywiście jeszcze zmienić, przed nami był ciężki etap w Wiśle, ale trzeba było kalkulować na bieżąco.

Wszystko szło dobrze – w klasyfikacji górskiej miałem naprawdę dużą przewagę nad rywalami. Krzysiek Sujka – kolega z reprezentacji Polski, w której przyjechałem na ten wyścig, mnie rozprowadzał na tyle dobrze, że większość górskich premii kończyliśmy na dwóch pierwszych miejscach. A w klasyfikacji aktywnych o to, by odebrać Włochowi ewentualne bonifikaty, walczył Grzesiu Fajkowski z Dolmelu. I szło mu naprawdę dobrze, bo ostatecznie tę klasyfikację wygrał.

Wszystko układało się po mojej myśli, aż do zjazdu z Krowiarek na etapie z Zakopanego do Oświęcimia. Zjeżdżaliśmy przez Zawoję – najdłuższą wieś w Polsce. Obok urzędu gminnego była lotna premia. Mytnik kogoś rozprowadzał i obejrzał się za siebie. Fajkowski finiszując, potrącił go. Jadąc 90 km/h ze zjazdu Mytnik przewrócił  się po lewej stronie, a grupa odbiła na prawo. Pierwsi – owszem, zdążyli ich ominąć, ale pozostali już nie. Ja niestety też leżałem w tej kraksie. Upadłem na twarz, a co było dalej, to już nie pamiętam. Resztę znam z opowieści dziennikarzy. Przekoziołkowałem przez kolarzy którzy upadli przede mną. Moja szyja była spalona od gumy, ktoś prawdopodobnie noskiem od pedała zahaczył o moją twarz i mi ją rozciął, po czym pozostała blizna.

Wyścig zakończyłem więc w szpitalu. Po przeprowadzonej 2.5 godzinnej operacji, później przetransportowali mnie do Wrocławia i… po jedenastu dniach pobytu w Szpitalu, odwiedził mnie doktor Zbigniew Rusin z trenerem Żelaznowskim. Zakomunikowali mi że następnego dnia rano mam się wypisać na własne żądanie. Była niedziela, a ja miałem w czwartek jechać na Karkonosze. – Masz przejechać wyścig w kołach. Jak dobrze pójdzie, to w sierpniu jedziesz na mistrzostwa świata.

To była trasa pode mnie. Wyścig rozgrywany był na rundach Nurnburgringu – toru wyścigowego F1. Ale nie po tej nitce, którą dziś jeżdżą kierowcy, ale po dłuższej – czternastokilometrowej pętli, na której znajdowało się wiele krótkich ale sztywnych podjazdów i niebezpiecznych zjazdów. Ja się zawsze wspinałem bardzo dobrze, ale ten upadek na Tour de Pologne sprawił, że trochę musiałem pohamować swoje ambicje.

No ale pojechaliśmy na te Karkonosze – trzy etapy rzeczywiście przejechałem w kołach, ale na ostatni pojechałem z myślą o tym, że trzeba sprawdzić nogę. No to sprawdziłem i wygrałem ostatni etap z minutą przewagi. Później jeszcze pojechałem na wyścig Wilhelma Tella i od razu na mistrzostwa świata, gdzie Krzysiek Sujka zdobył srebro mistrzostw świata. Zresztą, poniekąd jest to duża zasługa moja i Janka Brzeźnego. Myśmy dostali zadanie, żeby zabierać się w każdy odjazd. I byliśmy w każdej ucieczce co dawało komfort naszym kolarzom w peletonie..

I to inni musieli gonić.

Tak, gdyby nas nie było, to też i  Sujka musiałby kontrolować wyscig, a tak – mógł jechać spokojnie, a gonić musieli inni. No i doszli nas na 7 km do mety. Taki mocny Szwajcar – Gilbert Glaus, zaatakował od razu. Widziałem, co się dzieje – wszyscy zmęczeni, nie miałby kto pracować, to mówię do “Suji”, no, na co czekasz? Jedź za nim! No i pojechali w trzech. Potem do grupy, w której byliśmy ja i Janek Brzeźny, dołączył jeszcze Tadek Wojtas, to ja mu mówię, żeby też nie czekał, bo my mamy już  “ciepłe nogi”. Posłuchał i zajął 7. miejsce. My z Jankiem  Brzeźnym skończyliśmy w piątej dziesiątce, ale mieliśmy wicemistrzostwo świata. Zadanie zostało wykonane. A swojego sukcesu doczekałem się rok później…

Henryk Charucki po kraksie z Tour de Pologne 1978

No tak, podczas Tour de Pologne.

Tak, pojechałem na ten wyścig z ekipą Metalowców, zdominowanej przez Dolmel Wrocław.

A dlaczego nie w barwach reprezentacji? Ona na tamten wyścig przecież też przyjechała.

Po prostu Dr. Rusin nas do niej nie wziął. Pojawił się konflikt na linii kadra – Dolmel. Rusin wyrzucił wtedy Ryśka ze zgrupowania kadrowego.

Dlaczego?

Chodziło m.in. o treningi na zgrupowaniu we Włoszech.  Trenerzy, po bardzo trudnych treningach zaordynowali nam sprawdzian. Myśmy go trochę zlekceważyli, bo gdy organizm jest na skraju wyczerpania, organizowanie czegoś takiego nie miało sensu. Trenerzy jednak byli innego zdania – zupełnie ich to nie obchodziło. Ustalili jakieś kosmiczne wymagania, a później się dziwili, że nie byliśmy w stanie ich wykonać.

Najgorzej mieliśmy my – zawodnicy Dolmelu: Brzeźny, Faltyn, Rysiek i ja, bo bezpośrednio przed zgrupowaniem kadry byliśmy na naszym klubowym. Mieliśmy przejechanych więcej kilometrów, niż wszyscy pozostali. Skończyło się tak, że ja z Ryśkiem zjechaliśmy z tego treningu jako ostatni. Od razu poszliśmy do baru, żeby się czegoś napić i wtedy Rusin zaczyna krzyczeć na Ryśka. Ja byłem tylko biernym obserwatorem, nic się nie odzywałem, za to oni powiedzieli sobie parę zdań za dużo, Rysiek powiedział, co o tym całym towarzystwie myśli i tak został usunięty z kadry.

Już na stałe, prawda? Nigdy później nie wrócił już do kadry.

Tak. On nie wrócił, a myśmy później pojechali do Austrii. Dr. Rusin wtedy miał na pieńku z Żelaznowskim – też po części przez Ryśka. W związku z tym, nawet gdy brał do kadry kogoś z Dolmelu Wrocław, to nie chciał, by kolarze tego zespołu wygrywali wyścigi. Na szczęście dla niego, wtedy akurat w świetnej formie był Wojtas. Był liderem. Ja byłem w “generalce” szósty, Janek Brzeźny siódmy.

Tylko na jednym z etapów sytuacja się skomplikowała. Wiało z boku, pokonywaliśmy kilka bardzo trudnych podjazdów… nic dziwnego, że peleton się porwał. W pewnym momencie patrzę – Janek Brzeźny jest, ale Tadka Wojtasa nie ma jest  w trzeciej grupie, 200 metrów z tyłu. Brzeźny mnie pyta: “Co robimy?”, a ja, że jedziemy dalej. Pojechaliśmy w dziewięciu i zrobiliśmy sześć minut przewagi. Tylko że wtedy podjeżdża do nas Rusin i mówi: “Nie jechać!”. To było nielogiczne! Przecież byliśmy wirtualnie na dwóch pierwszych pozycjach w klasyfikacji generalnej, a Wojtas spadał tylko na piątą pozycję!

Posłuchaliście?

Dziś bym nie posłuchał, ale wtedy posłuchałem. Pamiętam, że jak Ruscy nas widzieli, to nie wiedzieli, co się dzieje. Patrzyli na nas i pukali się w głowę. “Co wy chcecie? Pierwsze i drugie miejsce i wam nie pasuje? Jesteście nienormalni!”. Myśmy się tam tak czarowali, jak sprinterzy na torze. No i nas doszła grupa na kilkaset metrów przed metą. A kilka dni później Wojtas znów miał kryzys i ledwo skończył wyścig na trzecim miejscu. Po wyścigu, już na spokojnie, podszedłem do Dr. Rusina i powiedziałem mu:

– Panie doktorze, to nie była dobra strategia. Lepiej byłoby, gdyby nas doktor wtedy puścił

– Jak ci się kadra nie podoba, to nie musisz w niej startować! – usłyszałem.

I już nas na Tour de Pologne nie wziął do reprezentacji. Pojechaliśmy na wyścig z drużyną Metalowców, złożoną z tych zawodników  drużyn, które znajdowały się w tym samym pionie, co Dolmel. I dziwnym trafem złożyło się, że naszym trenerem został Walkiewicz. Nie wiem, kto tak zadecydował – dla mnie to było dziwne, bo wydawać się mogło, że to miano przypadnie komuś z Dolmelu, który stanowił trzon zespołu. Była nas czwórka: Ja, Rysiek Szurkowski, Janek Faltyn, Irek Walczak i tylko dwóch obcych.

No ale dobrze się stało, ponieważ Walkiewicz był na wyścigach bardzo dobrym strategiem. To on przejął kadrę w 1973 roku, po tym, jak zginął Henryk Łasak, a potem wygrał Mistrzostwa Świata w Barcelonie – indywidualnie (Szurkowski przez Szozdą) i drużynowo. Za rok pojechał do Montrealu – Janusz Kowalski sięgnął po mistrzostwo świata, a Rysiek Szurkowski zdobył srebrny medal.  Później był szefem wyszkolenia PZKol, był też trenerem reprezentacji Meksyku.

A wtedy akurat pełnił funkcję…

Trenera wyszkolenia właśnie. I pojechał jako nasz coach. U niego zawsze była prosta piłka. Zaczynamy ten wyścig i cel był jeden – zwycięstwo. Wojciech Walkiewicz owszem, w roli lidera widział Ryśka, który jeszcze Tour de Pologne nigdy wcześniej nie wygrał. Ale zdaniem Walkiewicza, żeby on mógł ten cel osiągnąć, musiał mieć wokół siebie przed górami minimum jednego kolegę z drużyny, który dojedzie do gór w wyścigu bez strat, a najlepiej dwóch. Mówi więc do mnie:

– Ty Harry i ty Rysiek, bez dwóch zdań, macie pilnować czołówki, nie dać się zgubić aż do gór. I najlepiej, jakby Faltyn też się utrzymywał w czołówce.

A co z Brzeźnym? On też był przecież świetnym góralem.

Brzeźnego trener Rusin wziął do reprezentacji, no kogoś z Dolmelu musiał wziąć. Tak pro forma. Źle by to wyglądało, gdyby było inaczej. Janek Brzeźny zawsze był trochę wycofany, i pewnie dlatego Rusin jego wziął.

Wyścig się zaczął. Na pierwszym etapie byłem piąty, w ucieczce, z niedużą przewagą. Do Polanicy dojechaliśmy tak, że ja byłem drugi w klasyfikacji, a Rysiek czwarty. Natomiast na kolejnym etapie, dookoła tej Polanicy, szedł atak za atakiem. Aż w końcu pojechała ucieczka, która szybko wyrobiła sobie trzyminutową przewagę. My zostaliśmy w 35-osobowej grupie. Z Dolmelu byliśmy tylko ja i Rysiek, więc nie mieliśmy jak gonić.

Na szczęście zostały nam jeszcze trzy górki, więc nie wszystko było jeszcze stracone. Podjechał do mnie wtedy Walkiewicz. Pyta:

– Jak się czujesz?

– Dobrze

– To atakuj. Rozwal tę grupę, to może wtedy coś dobrego z tego dla Ryśka wyniknie.

Pomyślałem sobie, że jak zaatakuję sam i zrobię minutę przewagi, to i tak ucieczki nie dogonię, więc z mojej akcji nic nie wyniknie. W tej sytuacji postanowiłem zaproponować wspólną akcję Romanowi Cieślakowi. “Kosiara” – bo tak na niego mówili, był do tego etapu 3. w “generalce”.  Jak ruszyliśmy to ja robiłem tempo pod górę, a on na zjazdach, bo był kapitalnym zjazdowcem.

W ten sposób odrobiliśmy minutę do uciekinierów i minutę do grupy, która nas goniła. Z tyłu Rysiek szarpał, ale nic nie dało się zrobić. Czterech, pięciu – nikt nie chciał z nim pracować. Nasza przewaga  szybko rosła, jednak strata do uciekinierów w pewnym momencie wydawała się nie do odrobienia. Tam byli wtedy Janusz Kowalski, Tadeusz Wojtas, Jan Krawczyk. Do tego jacyś obcokrajowcy… generalnie sami mocni zawodnicy. W końcu jednak zaczęli się czarować i na 5 km do mety ich doszliśmy. “Kosiara” zajął nawet 2. miejsce, a ja zostałem liderem wyścigu.

Ryśka grupa straciła wtedy 5 minut, a to oznaczało dla niego w zasadzie koniec myślenia o wygraniu całego wyścigu. Ja miałem pomagać jemu, a ostatecznie to on zaczął pomagać mi. W tych wszystkich kluczowych momentach, gdy dochodziło do potyczek między liderami poszczególnych ekip, mogłem na niego zawsze liczyć. Nieraz sam likwidował niebezpieczne ucieczki – był niesamowicie mocny.

Gdy jako lider przystępowałem do przedostatniego etapu, prowadzącego wokół Jeleniej Góry, dr. Rusin się wściekł. Odseparował Janka Brzeźnego od reprezentacji, zakazał mu wstępu na odprawy przed etapami, bo sobie ubzdurał, że Brzeźny wynosi informacje na zewnątrz i przekazuje je nam.

A nie przekazywał?

No nie, nie było takiej potrzeby. Przecież my sami widzieliśmy, co oni robią. Nie potrzebowaliśmy żadnych informacji o ich strategii, nawet nie pytaliśmy o nią Janka. Widzieliśmy, że atakowali nas bezlitośnie – tak samo było zresztą na etapie po Jeleniej Górze. W końcówce powiedziałem do Ryśka – Niech atakują. Pod koniec będą mieli pełne portki, to ich załatwimy – No i ich załatwiliśmy. Plan był taki, że ja zaatakuję dwa razy, a później Rysiek ich skontruje. Nie było to jednak konieczne. Zaatakowałem raz. Rysiek pojechał za mną, nikt na niego nawet nie popatrzył i w końcu sięgnął po zwycięstwo etapowe w Karpaczu z metą na Orlinku. A kolejnego dnia na ostatnim  etapie do Leszna Rysiek  znów był najlepszy – rozprowadziliśmy go w piątkę, a on to pięknie wykończył. Reprezentacja oberwała po nosie, a Rusin dostał białej gorączki.

Henryk Charucki po zwycięstwie w Tour de Pologne 1979

A jak to się stało, że Szurkowski nigdy nie wygrał Tour de Pologne?

Nie zawsze startował, a jak już się pojawiał, to zawsze był faworytem, a wtedy jesteś mocno pilnowany. Ten wyścig, który ja wygrałem,  mógł równie dobrze wygrać Rysiek. Był niesamowicie mocny, ale zawsze ktoś go pilnował. No i nikt nie chciał z nim jechać. Wszyscy wiedzieli, że przyjechał wyścig wygrać, więc jechali tak, żeby mu w tym przeszkodzić. Mi pozwolili, bo byłem tylko jego pomocnikiem. Po tym jak zostałem liderem to zamieniliśmy się rolami i Rysiek mi pomagał wygrać ten Tour.

Dlatego to moje zwycięstwo w Tour de Pologne, jest  naszym  wspólnym moje i Ryska.  Zawsze gdy ktoś mówi że Ryśkowi brakuje wygranej w Tour de Pologne, to ja odpowiadam: “Tour de Pologne w 1979r,  wygraliśmy ten wyścig RAZEM. To zwycięstwo jest tak samo  jego, jak i moje”. 

Zresztą, my Ryśkowi zawdzięczamy zdecydowanie więcej – także w innych wyścigach. To dzięki niemu my też wygrywaliśmy wyścigi, bo Rysiek wielokrotnie ściągał na siebie uwagę konkurentów a my to wykorzystywaliśmy.

Trener Żelaznowski był kapitalnym organizatorem ze świetnymi kontaktami, także za granicą. To on był głównym architektem wielkiego Dolmelu. Dzięki niemu mieliśmy najlepszy sprzęt i jeździliśmy często na zagraniczne wyścigi. Tylko że bez Ryśka nie bylibyśmy w stanie tego wykorzystać w 100 procentach. Bez niego nie byłoby tak mocnej drużyny i takich zwycięstw Janka Brzeźnego, Janka Faltyna, Szczepana Klimczaka, Irka Walczaka, Grześka Fajkowskiego, moich i naszych pozostałych kolegów. 

Poza tym, Ryszard miał niesamowity zmysł taktyczny,  wszyscy się tego od niego uczyliśmy. To on też nauczył nas czytać wyścigi, ścigaliśmy się w jednej drużynie ale ciągle go podglądaliśmy. Mogę tylko dodać że byliśmy wszyscy dumni że mieliśmy takiego asa w naszej ekipie. 

A nie jest tak, że to wynikało po części z tego, że  Ryszard Szurkowski w górach radził sobie nieco słabiej niż w łatwiejszym terenie?

Nasze polskie góry Rysiek wyjeżdżał bez najmniejszych problemów, zresztą był również górskim Mistrzem Polski, wielokrotnie wygrywał wyścigi z najlepszymi góralami. Ba, on nawet na Wyścigu Dookoła Austrii, kiedy trasa etapu prowadziła przez przełęcz Glossglockner 2 500 m n.p.m, radził sobie całkiem, kończąc taki etap w czołówce, tuż za najlepszymi góralami. Był po prostu wielkim kolarzem.

*Nazwa Wyścig Dwóch Kaliforni odnosi się do dawnego podziału na Kalifornię Dolną (dziś w Meksyku) i Kalifornię Górną (dziś w USA, m.in. wspomniane przez Charuckiego Los Angeles). Carrera Peninsular zaś odnosi się do Półwyspu Kalifornijskiego, na którym znajduje się Kalifornia Dolna.

…………………………………………………………………………………………………………

Wygrywając Tour de Pologne w 1979 roku Henryk Charucki miał niespełna 24 lata, jednak jego przygoda z Dolmelem Wrocław powoli dobiegała końca. Niedługo później musiał kontynuować karierę za granicą, gdzie miał okazję ścigać się z największymi gwiazdami kolarstwa. O zagranicznych przygodach Charuckiego w “Sześciokącie” będziecie mieli jednak okazję przeczytać dopiero w następną niedzielę (17 marca).

Zobacz również:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

 

Poprzedni artykułPodsumowanie występów Polek i Polaków w weekendowych imprezach
Następny artykułRonde van Drenthe 2024: Lorena Wiebes po raz czwarty z rzędu
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
M@o2.pl
M@o2.pl

Uwielbiam te wywiady ze starszymi kolarzami! A możeby tak jeszcze Bogusław Fornalczyk, Wiesław Podobas, Józef Gawliczek i Józef Beker? To już chyba ostatni żyjący bardziej znani kolarze z przedwojennych roczników.

Domel
Domel

Bartek! Robisz kawał dobrej roboty tymi wywiadami. Czyta się je jak dobrą książkę i to twoja zasługa, że wraz z rozmówcami zabierasz nas do kart historii nam nieznanych, a jednocześnie sprawiasz, że czujemy się jakbyśmy jechali w tym peletonie z przed połowy wieku.
Bartek! Dziękujemy!