fot. Jan Brzeźny archiwum prywatne

Lata 70. i 80. to jeden z najlepszych okresów w historii polskiego kolarstwa szosowego. To nie tylko wielka rywalizacja na linii Szozda-Szurkowski, czy mistrzostwo świata Lecha Piaseckiego, ale także udane występy wielu innych polskich kolarzy, wśród których jedną z najważniejszych postaci był Jan Brzeźny, z którym mieliśmy okazję przeprowadzić długą, trzyczęściową rozmowę.

W pierwszej części rozmowy przeczytasz:

  • Dlaczego Jan Brzeźny nie był najbardziej utalentowanym kolarzem nawet we własnym domu?
  • O służbie wojskowej, która mogła zakończyć, a rozpoczęła jego karierę?
  • Czym zaimponował Henrykowi Łasakowi?

Aby złożyć wizytę jednemu z najlepszych polskich kolarzy tamtego okresu nie musiałem jechać długo – z Krakowa do Ochotnicy Dolnej, gdzie przebywał akurat nasz dzisiejszy bohater są zaledwie dwie godziny drogi samochodem. Dla kierowcy warunki do jazdy nie są łatwe – w końcówce trasy droga jest na tyle wąska, że wymijanie się przez dwa samochody jest praktycznie niemożliwe, o czym niestety miałem okazję przekonać się na własnej skórze. 

Na szczęście w przypadku kolarzy sytuacja ma się zgoła odmiennie. Liczne podjazdy i względny spokój na drogach powodują, że z pozycji mieszkańca Krakowa, Ochotnica (zarówno ta Dolna, jak i położona nieopodal Ochotnica Górna) wydaje się rajem dla kolarzy i nikogo nie powinno dziwić, że właśnie stamtąd pochodzi Katarzyna Niewiadoma – trzecia zawodniczka ostatnich dwóch edycji Tour de France. Miejscowość zajmuje ważne miejsce również w historii Brzeźnych – także tej bolesnej. Podczas II wojny światowej, Niemcy w ramach odwetu za działania miejscowych partyzantów, rozstrzelali część mieszkańców Ochotnicy, w tym część rodziny Jana Brzeźnego. Jednak historia tego znakomitego górala rozpoczyna się nie w tej niewielkiej miejscowości pod Nowym Targiem, a 400 km na północny zachód, na Dolnym Śląsku, nieopodal Wrocławia…

……………………………………………………………………………………………………………………

Urodził się pan w Olesznej – miejscu gdzie znajduje się mnóstwo szlaków turystycznych. Domyślam się zatem, że było tam również gdzie jeździć na rowerze.

Tak, w końcu jest to miejscowość położona u podnóża Raduni i Ślęży. Poza tym mieliśmy bardzo blisko Przełęcz Walimską, Przełęcz Jugowską, Srebrną Górę – to wszystko były trasy naszych treningów.

Był pan skazany na rower!

Na pewno kolarstwo zawsze było moją pasją. Od dziecka śledziłem Wyścig Pokoju. Wtedy panował na ten wyścig prawdziwy szał. Jak przychodził maj, wszyscy go oglądali. Jak pracowało się w polu, wszyscy zabierali ze sobą takie małe radyjka i słuchali relacji z kolejnych etapów. Od kiedy pamiętam, chciałem być kolarzem, to było takie moje marzenie. Praktycznie od 10 roku życia razem z Jankiem Faltynem [młodszy o rok od Brzeźnego – przyp. red], moim kuzynem, z którym mieszkaliśmy praktycznie w tym samym domu, trenowaliśmy, ścigaliśmy się i dążyliśmy do tego, by kiedyś zostać prawdziwymi kolarzami.

Kiedy zaczynałem się ścigać, swoje pierwsze sukcesy zaczął osiągać Ryszard Szurkowski – tak samo jak ja pochodzący z Dolnego Śląska. On był dla mnie takim prawdziwym idolem. Poznać Ryśka, to było dla mnie coś wielkiego. Pamiętam, że w juniorach sobie radziliśmy z Faltynem bardzo dobrze, a jak w końcu trafiliśmy do seniorów, to już w pierwszym roku wystartowaliśmy w Mistrzostwach Dolnego Śląska w jeździe parami. Przegraliśmy tam tylko z Szurkowskim i Klimczakiem i zajęliśmy drugie miejsce. To było dla mnie coś niesamowitego, stać na podium obok tak wielkiego kolarza.

A potem przyszła służba wojskowa…

Tak, ja miałem 20 lat, Jan 19, więc zgłosiło się po nas wojsko. Do Janka zapukała Legia, bo on już miał wyniki dobre lub bardzo dobre. Wtedy odezwał się mój trener i powiedział, że skoro już jego biorą, to niech wezmą także mnie, bo nas jest tylko dwóch. Legia, trochę na kredyt, dała mi szansę, licząc, że może coś tam pokażę.

I pokazał pan? 

Już na inaugurującym sezon kryterium w Wałbrzychu. Przyjechała tam właściwie cała Polska, bo wszyscy siedzieli na Dolnym Śląsku na zgrupowaniach. Wygrał Szurkowski, który wtedy wrócił z Algierii, drugi był Mieczysław Szurko, jeden z najlepszych kolarzy w LZS-ach, a trzeci byłem ja. To było dla wszystkich ogromne zaskoczenie. “Skąd Brzeźny trzeci?” – wszyscy się zastanawiali, a ja stoję na podium obok Ryśka, mogłem mu rękę uścisnąć… Wtedy marzyłem, żeby stać się częścią kadry i to marzenie udało mi się zrealizować już po roku.

A co by było, gdyby pan wtedy do tej Legii nie trafił? Bo domyślam się, że do wojska i tak by trzeba było iść?

Myślę, że nie zostałbym kolarzem. Po dwóch latach przerwy? Myślę, że ciężko byłoby mi się zebrać na tyle, żeby wrócić do treningów, nie wiem, czy byłaby motywacja. Ta Legia spadła mi z nieba. Dzięki niej wypłynąłem na szerokie wody.

Nie było opcji, żeby ścigać się w innym klubie wojskowym?

Byłoby naprawdę trudno. Ja wtedy naprawdę nie byłem znanym zawodnikiem. Pamiętam, że nawet jak trener Trochanowski zgadzał się moje przyjście do Legii, to postawił mi jeden warunek – muszę mieć licencję pierwszej kategorii. Ja jej nie miałem, ale szansę na jej zdobycie dostałem podczas Pucharu Karkonoszy. Licencję otrzymywała pierwsza piętnastka, więc ja się zawziąłem, postanowiłem zrobić wszystko, by się w tej piętnastce zmieścić. Udało mi się, zająłem… trzynaste miejsce. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko, już w pierwszym roku w barwach Legii załapałem się do składu na mistrzostwa Polski na 100 kilometrów, które wygraliśmy. 

Czyli, jak rozumiem, na początku 1972 roku był pan kolarzem, który dostał się do Legii na kredyt, a już po kilku miesiącach był już czołowym polskim zawodnikiem. To brzmi jak jakaś bajkowa historia. Co zadecydowało o tak szybkim postępie?

Gdy dostałem się do Legii, to w tym zespole byli praktycznie sami kadrowicze, jak nie z pierwszej drużyny, to z młodzieżówki. Szozda był w tym czasie w wojsku ze mną, Smyrak… to wszystko była kadra. Faltyn zresztą też w niej był. Gdy przyszła zima, porozjeżdżali się, a na zgrupowania zostawałem sam na Legii – no może nie licząc paru innych średnich kolarzy, z którymi jeździłem na treningi. 

Do czasu, bo jako że wywodziłem się z LZS-ów, to trener naczelny zrzeszenia – Mirosław Tropaczyński zadzwonił do Legii. Powiedział, że robi zgrupowania, gdzieś w okolicach Łąkowej czy Jeleniej Góry i poprosił, żeby mnie na nie zwolnili. To kryterium, o którym mówiłem, było właśnie po tamtej pierwszej zimie w wojsku. Przygotowywałem się i sam, i z LZS-ami. I właściwie od razu po zakończeniu tamtego okresu byłem bardzo mocny.

Na tyle, że już w lipcu walczył pan z najlepszymi polskimi kolarzami podczas Tour de Pologne.

Od początku czułem się bardzo dobrze. Już pierwsze dwa płaskie etapy ukończyłem w pierwszej grupie, a później była czasówka do Hrubieszowa, przed którą trener Trochanowski powiedział mi – ciebie będzie gonił Mytnik – bo akurat właśnie on zajmował w “generalce” jedno miejsce za mną – jak cię dogoni, nie poddawaj się. Staraj się z nim przyjechać, to zajmiesz dobre miejsce.

Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Mytnik to był wybitny czasowiec. Osiem razy wygrywał Mistrzostwo Polski, a jakby rozgrywano mistrzostwa świata w jeździe na czas, to pewnie też kilka razy by je wygrał.

On był wtedy bardzo młody, tylko o rok starszy od pana. Czyli już wtedy był taki mocny?

Tak, już wtedy. Ja się wtedy oglądałem i oglądałem. Byłem pewien, że zaraz mnie wyprzedzi, ponieważ startował tylko minutę po mnie. Nie dogonił. On i tak został nowym liderem wyścigu, ale ja byłem wiceliderem. Następnego dnia peleton wreszcie wjechał w góry, w Bieszczady, a ja na podjazdach zawsze czułem się dobrze. Wtedy też tak było, szybko zabrałem się w odjazd, bez Tadka i ten odjazd dotarł ostatecznie do mety. Niestety beze mnie.

Drogi w Polsce były wtedy bardzo słabe, nie takie wylewane, jak teraz. Leżało na nich mnóstwo takich małych kamyków, szutru i ja na tych kamykach się wywróciłem. W efekcie starłem właściwie cały bok. Naprawdę, obtarłem się niesamowicie. Do tego, organizatorzy nie przepuścili samochodów przed peleton, więc ja, żeby otrzymać pomoc, musiałem czekać aż przejedzie główna grupa i dopiero po kilku minutach zobaczyłem Trochanowskiego. 

Zmieniliśmy koło, otrzepałem się i mimo bólu jechałem dalej. Niestety, minęło może 500 metrów – pierwszy zakręt, nie wyrobiłem się i powtórka. Znów leżę na ziemi, znów sunę po tym samym boku, ścieram jeszcze raz te same szlify. Wtedy mówię sobie: “dobra, dalej już nie jadę. To nie ma sensu”. Aż zobaczyłem Trochanowskiego. Mówię mu – Trenerze, ja już nie pojadę, ja już jestem taki poobijany, że mi zeszły…  – nawet nie zdążyłem dokończyć, a on powiedział tylko – Siadaj! Jedziesz dalej! – Wycofał wtedy z peletonu trzech chłopaków i goniliśmy tak dobrą godzinę, ale najważniejsze, że w końcu nam się udało.

No tak, do Trochanowskiego trzeba było czuć respekt…

Zdecydowanie, to był drugi trener, po Łasaku. Trzeba było przejechać, to przejechałem, ale później w hotelu… było ciężko. Jak się wstawało z łóżka, to razem z prześcieradłem. Człowiek się przyklejał. Ja się tak męczyłem przez trzy dni, ale utrzymywałem tę swoją pozycję.

Trudno było? Czy akurat miał pan to szczęście, że akurat pokonywaliście wtedy łatwe etapy.

To zależy, dla mnie na przykład łatwymi etapami zawsze były góry. Najgorsze były ranty, ale na tamtym wyścigu radziłem sobie także z nimi. Aż w końcu przyszedł etap górski z metą w Krynicy. Odjechała wtedy ucieczka z kilkoma kolarzami z dalszych pozycji, to ich puściliśmy. Potem, na jakiejś mniejszej górce, przed premią, był kolejny atak, tam był Florian Andrzejewski i Kozłowski z Dolnego Śląska. Ja wtedy doskoczyłem do nich i mieliśmy dwie minuty przewagi i… – pękło mi koło. Wiedziałem, co nastąpi później – długie oczekiwanie na to, aż przyjedzie peleton i kolejna gonitwa.

Byłem niepocieszony. Wiedziałem, że to była moja szansa. Wyszedłbym na lidera. Ja naprawdę mogłem tam wygrać wyścig. Później do zwycięstwa zabrakło mi właśnie tych dwóch minut, które wtedy straciłem oczekując na samochód. Nie poddawałem się jednak. Ciągnąłem dalej. Szybko wróciłem do peletonu, szybko przeciskałem się do przodu, bo wiedziałem, że zaraz będzie podjazd na Krzyżówki, po którym zjeżdżało się do Krynicy na metę. Tam zaatakował Hiszpan – Viejo. Doskoczyłem do niego i na tych kilku ostatnich kilometrach odjechaliśmy rywalom na 30 sekund. Niestety awansu w “generalce” nie było, jedynie utrzymałem tę 6-7 pozycję, którą zajmowałem wcześniej.

Wszystko rozstrzygnęło się na ostatniej czasówce. Znów startowałem tuż przed Mytnikiem, ale wtedy niestety, już po tych wszystkich przygodach, nie zdołałem przed nim uciec. Dogonił mnie już na 12. kilometrze. Nie poddawałem się jednak. On jechał po lewej, ja po prawej i cały czas się mijaliśmy. Było płasko, to mi odjeżdżał, a gdy wjeżdżaliśmy na podjazdy, ja go goniłem.

Bo rozumiem, że nie wolno było jechać rywalowi na kole?

Nie, to było zakazane. Ale mimo to on długo nie mógł mi odjechać. Za nim w samochodzie jechał Łasak, który widział, jak walczę. Po kolacji mnie przywołał i powiedział: “No, jak tak dalej będziesz sobie radził, to w przyszłym roku widzę cię u siebie w grupie”.

……………………………………………………………………………………………………………………

Starsi z naszych czytelników być może znają dalszy ciąg historii. Brzeźny stał się jednym z najlepszych polskich kolarzy. Po odejściu z Legii po zakończeniu sezonu 1974 został zawodnikiem Dolmelu Wrocław, w barwach którego przez 5 sezonów ścigał się razem z Ryszardem Szurkowskim. Sukcesów “Króla Ryszarda” nie było mu dane osiągnąć, ale i tak raczej nie mógł narzekać. Dwa wygrane Tour de Pologne (podczas gdy Szurkowski wygrywał tylko etapy), dwa etapy Wyścigu Pokoju i wiele tytułów mistrza kraju w przeróżnych kategoriach – to jego sukcesy tylko na krajowym (lub, jak w przypadku Wyścigu Pokoju, częściowo krajowym) podwórku.

Brzeźny osiągnął bowiem również wiele sukcesów za granicą. O wyścigu, w którym rywalizował z Bernardem Hinault, o włoskich drogach i… kiksie Pawła Janasa, a także wielu innych przygodach Brzeźnego poza Polską przeczytacie jednak w drugiej części naszego wywiadu, którą będzie można przeczytać na naszym portalu 22 października

 

Poprzedni artykułChrono des Nations 2023: Joshua Tarling rewanżuje się na Remco Evenepoelu
Następny artykułMilan Vader: „Zwycięstwo płynące z serca”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments