Fot. Lotto-Soudal
Tomasz Marczyński to jedna z najważniejszych postaci złotej dekady polskiego kolarstwa zawodowego. Dwukrotny zwycięzca etapowy Vuelta a Espana i wielokrotny mistrz Polski w długim (tym razem jednoczęściowym) wywiadzie opowiedział m.in.:
  • Jak otworzył Rafałowi Majce i Pawłowi Poljańskiemu drogę do zawodowstwa
  • Kto tak naprawdę trzyma w ręku pady do sterowania zawodnikami
  • Dlaczego mistrzostwo Polski z 2015 roku było dla niego wyjątkowe

Od drugiej połowy stycznia małą tradycją naszego portalu było to, że w drugiej połowie każdego kolejnego tygodnia ukazywała się długa, portretowa rozmowa z kolejnymi ważnymi postaciami w historii polskiego kolarstwa. W ostatnim czasie mój cykl napotkał jednak na małe turbulencje, które sprawiły, że jego kolejna odsłona ukazuje się właśnie teraz – nie tydzień, a trzy po poprzedniej.

Jeśli jednak ktoś sądził, że ten dłuższy przestój związany jest z pieszą wyprawą do jakiegoś byłego kolarza zamieszkującego Arktykę albo zbiórką funduszy na wylot do Kanady, gdzie znajduje się niejeden ciekawy rozmówca, to delikatnie przestrzelił. Kolejną rozmowę przeprowadziłem bowiem… u siebie, w Krakowie, gdzie przez prawie godzinę przepytywałem Tomasza Marczyńskiego.

Właściwie to nieczęsto zdarza się, żeby kolarze, z którymi rozmawiam, pochodzili z dużych miejscowości, gdzie zazwyczaj jest więcej możliwości ułożenia ścieżki kariery i mniej sprzyjające warunki do przeprowadzania treningów. Ty urodziłeś się w Krakowie…

… ale wychowywałem się i mieszkałem w… Małej Wsi. Tak, właśnie tak brzmi jej nazwa, więc za każdym razem, gdy odpowiadałem na pytanie: “Skąd jesteś”, ludzie od razu dopytywali: “No dobrze, ale co to za wieś, jak się nazywa?. No i wtedy musiałem tłumaczyć, że właśnie tak. Że to miejscowość położona między Wieliczką, a Niepołomicami i właśnie w niej spędziłem swoje pierwsze 18 lat życia.

Czyli mimo tego, że mieszkałeś poza Krakowem, to do Krakusa Swoszowice [Swoszowice to część Krakowa położona na południu miasta – przyp. B.K] miałeś całkiem blisko…

Rzeczywiście, do klubu miałem około 18 kilometrów – dla młodzika dystans w sam raz, żeby dojechać i wrócić do domu.

Czyli zaczynałeś w wieku młodzika?

W ogóle zacząłem się interesować rowerami w wieku 11-12 lat. Zacząłem sobie jeździć na rowerze górskim, ale potem, jak miałem 13 lat, zapisałem się do Krakusa Swoszowice. To były wakacje, czyli dla mnie końcówka ostatniego roku młodzika. Pierwszy pełny sezon przejechałem więc już jako junior młodszy.

A pamiętasz, jak wyglądał wtedy gabinet trenera Klęka? Bo pamiętam, że gdy ja wchodziłem tam pierwszy raz, to byłem zafascynowany tymi wszystkimi koszulkami, które tam zobaczyłem: Marczyński, Niewiadoma, Domagalski, Majka… Za twoich czasów, z oczywistych względów, nie mogło ich tam być.

Gabinet trenera to było wtedy pomieszczenie mające, powiedzmy, 3×3,5 m. Tam było dosłownie wszystko – od ciuchów, poprzez ramy, aż po koła – cały sprzęt. Tego wszystkiego było tak dużo, że do trenera trzeba było podchodzić dosłownie okrakiem – to był cały magazyn. Później mieliśmy oczywiście tę część, gdzie była ustawiona cała siłownia, w której trenowaliśmy zimą. Generalnie, przestrzeni było jednak bardzo mało – Krakus miał trzy sekcje – kolarską, piłkarską oraz jeździecką i na tę naszą przeznaczano najmniej miejsca w całym klubie.

Krakus miał już wtedy jakichś wychowanków, na których mogłeś się wzorować

Wtedy nie miał chyba nikogo, kto byłby bardzo rozpoznawalny w elicie. Miał za to dobre wyniki w kategoriach juniorskich – byli tam m.in. Paweł Będkowski, Konrad Łapa, którzy byli kadrowiczami – to oni byli dla mnie takimi pierwszymi wzorcami.

Trenowali z wami czasami?

Oczywiście, Konrad był drugorocznym juniorem, Paweł przechodził z juniora młodszego do juniora. Oni się bardzo dobrze zapowiadali i byli zawodnikami, którzy w przyszłości mieli stanowić o sile polskiego kolarstwa.

Jak często mieliście zgrupowania?

W czasie roku generalnie mieliśmy dwa – jedno w ferie zimowe, jedno w wakacje. Podczas pierwszego skupialiśmy się głównie na treningu ogólnorozwojowym, a na drugie wyjeżdżaliśmy, gdy sezon był już w pełni – przeważnie było to przygotowanie do górskich mistrzostw Polski. Wyjeżdżaliśmy najczęściej w kierunku gór, w okolice Nowego Sącza albo Wysowej.

W trakcie tygodnia spotykaliśmy się z kolei zazwyczaj dwa razy w klubie, a w pozostałe dwa dni trenowaliśmy w domu. Wtorki były dniami czasówki, na którą wyjeżdżaliśmy do RADISZOWA i trenowaliśmy ją na tej słynnej prostej [którą pamięta także przeprowadzający ten wywiad – przyp. B.K]. Patrząc na twój uśmiech, widzę, że to się akurat za bardzo nie zmieniło.

A kiedy zacząłeś osiągać takie wyniki, które pozwoliły ci myśleć o tym, że masz szansę zostać profesjonalnym kolarzem?

To się stało bardzo szybko. Pierwszy pełny okres przygotowawczy przeszedłem jako pierwszoroczny junior młodszy i już wtedy tylko o sześć sekund przegrałem brąz na mistrzostwach Polski, czyli dokładniej na Olimpiadzie Młodzieży, a już w drugim roku zdobyłem swój pierwszy złoty medal mistrzostw Polski. Dzięki temu już po półtora roku kontrolowanych treningów udało mi się wygrać najważniejszą imprezę w Polsce, później automatycznie trafiłem zatem do reprezentacji Polski juniorów.

Gdy kilka lat temu zapytaliśmy cię o twojego ulubionego trenera, wskazałeś na Zbigniewa Klęka – czym trener tak przypadł ci do gustu?

Wtedy, gdy razem pracowaliśmy, byłem dzieciakiem, więc z miejsca miał u mnie olbrzymi autorytet. Każde słowo takiego trenera jest dla ciebie świętością. Z perspektywy czasu wydaje mi się też, że to jego podejście, trochę oldschoolowe, bardzo mi pasowało. Cały czas lubię u niego też to, że stara się te dzieciaki od początku uczyć odpowiedniego podejścia. Tego, że do zawodowstwa jest im jeszcze bardzo daleko, żeby wiedzieli, że kolarstwo ma być zabawą i drogą, którą mogą podążać, ale wcale nie muszą. Oni nie mają traktować tego jak przyszłej pracy i myślę, że to jest bardzo dobry kierunek. Ci którzy chcą być w przyszłości zawodowcami muszą znaleźć W sobie motywację, żeby dzień za dniem się w tym kierunku rozwijać i myślę, że trener Klęk stwarza ku temu możliwości, ale jednocześnie daje swobodę umożliwiając wybranie innej ścieżki.

Trener Klęk wielokrotnie mówił nam: “Do szkoły musicie chodzić, a zawodnikami nie musicie być”. A ciebie trzeba było zachęcać do nauki?

Właściwie nigdy nie miałem problemów, jeśli chodzi o naukę, choć z zachowaniem było odrobinę gorzej. Szkoła w moim przypadku zawsze szła w parze ze sportem, nie musiała się do niego dostosowywać. Zawsze chodziłem do normalnej placówki – nie wybierałem jej tak, by ułatwić sobie wykonywanie treningów. Zresztą zacząłem też studia na AWF-ie

Udało ci się je skończyć? Bo po skończeniu wieku juniora przeprowadziłeś się do Torunia, do Pacifiku.

No niestety – studia na AWF-ie zacząłem, przez jakiś czas je kontynuowałem, ale później postanowiłem, że muszę postawić wszystko na jedną kartę i wyjechałem najpierw do Włoch, później do Hiszpanii. Na trzy lata odpuściłem studia, ale później do nich wróciłem i w końcu je ukończyłem.

Do przeprowadzki zmusił cię fakt, że w Krakusie nie było drużyny dla orlików?

Tak, to był główny powód. W Krakusie proces szkoleniowy kończył się na juniorze, w kategorii u23 nie było większych perspektyw, no chyba że udałoby się zahaczyć gdzieś za granicą. Zresztą Pacific to była wtedy naprawdę mocna ekipa, która część roku spędzała we Włoszech, ścigała się we włoskich wyścigach, prawie połowa kalendarza to były właśnie tamtejsze imprezy, więc wyjazd tam dawał duże szanse na wypromowanie się na zachód.

Rozumiem, że wtedy nie dało się trafić za granicę bezpośrednio z Krakusa?

Nie, to nie były jeszcze te czasy. Tak naprawdę to ja byłem tą osobą, która przetarła szlaki chłopakom z zespołu trenera Klęka. To ja zdobyłem kontakty, które pomogły później wyjechać takim chłopakom jak Rafał Majka czy Karol Domagalski. Poznałem się z trenerami drużyn młodzieżowych, dyrektorami sportowymi, agentami i dzięki temu później zawodnicy, którzy byli wybitni tutaj, mieli możliwość wyjazdu za granicę.

W Pacificu spotkałeś Michała Gołasia. Jakim on był wtedy kolarzem? 

Bardzo dobrym. Tak naprawdę od czasów juniora młodszego często rywalizowaliśmy, choćby w Dobczycach – w wyścigu organizowanym przez Zbigniewa Klęka, były jeszcze LZS-owskie mistrzostwa Polski – tych wydarzeń, podczas których mogliśmy rywalizować na przestrzeni lat w kategoriach juniorskich było bardzo wiele. Michał miał nade mną tę przewagę, że zaczynał już jako żak, więc miał nade mną tak naprawdę kilka lat przewagi, jeśli chodzi o kwestie czysto treningowe. Fajnie się to potoczyło, że dwóch kolarzy z tego samego rocznika zrobiło takie kariery i jeszcze zakończyło je właściwie w tym samym momencie.

On już wtedy był znany z bardzo inteligentnej jazdy, czy to przyszło dopiero z czasem?

Ja myślę, że to była wtedy i jego, i moja mocna strona. Dobrze czytaliśmy wyścigi i efekt był taki, że regularnie potrafiliśmy w końcówce przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Dlatego myślę, że tak. Michał generalnie jest i, od kiedy pamiętam, był bardzo inteligentnym człowiekiem. To już wtedy pomagało mu przewidywać, jak mogą potoczyć się losy wyścigu. W efekcie był w te klocki naprawdę dobry.

Ty już jako kolarz Pacificu wystartowałeś w Tour de Pologne! Miałeś wtedy 19 lat i załapałeś się do bardzo młodej reprezentacji Polski.

Kiedy jesteś młodym zawodnikiem, to już takie wyścigi jak Małopolski Wyścig Górski są dla ciebie dużym przeżyciem, więc występ w Tour de Pologne to był wtedy jakiś kosmos. Jak zaczynałem się ścigać, to występ w tym wyścigu był dla mnie szczytem marzeń, a tu proszę – kilka lat później jestem już na jego liście startowej. I to w pierwszym sezonie, w którym była taka możliwość!

To miało jakiś wpływ na fakt, że udało ci się załapać do Ceramiki Flaminia?

Nie, zdecydowanie ważniejsze było zgrupowanie w Toskani, na które pojechaliśmy z Pacifikiemi. Poznałem też śp. Enzo Fredianniego, który był takim drugim dyrektorem sportowym naszego zespołu odpowiadającym za to, co dzieje się u nas po włoskiej stronie. Później otworzył w Toskanii kolejną drużynę – GS Valdarno i zaproponował mi, żebym z nim tam dalej pracował. Później ten sam człowiek wziął zresztą pod swoje skrzydła również Rafała Majkę i Pawła Poljańskiego. Tak że właśnie taka była moja droga do tego, by ścigać się we Włoszech najpierw w drużynie młodzieżowej, a później podpisać kontrakt z Ceramicą.

Razem z tobą ścigało się tam  kilku innych Polaków. To była ekipa w jakiś sposób powiązana z Polską?

Nie, to był czysty przypadek. Oni po prostu ściągnęli do siebie kolarzy, którzy się osiedlili we Włoszech. Troszeczkę starszy ode mnie Krzysiek Szczawiński, do tego Hubert Kryś, który po opuszczeniu Pacifiku też jeszcze przez rok jeździł w innej drużynie na tyle dobrze, że udało mu się wypromować. Znaleźliśmy się w tej ekipie zupełnie bez żadnych koneksji sponsorskich. Później dołączył do nas jeszcze na rok Adam Wadecki, a razem z nami był też Marek Sawicki, który już wtedy pracował jako masażysta i do dziś jest w World Tourze.

Ty w tej Ceramice osiągałeś pewne sukcesy – byłeś na przykład 3. w Aargau, gdzie ścigały się ekipy worldtourowe, pokonałeś tam nawet Grega Van Avermaeta. Wygrałeś też etap Wyścigu Dookoła Asturii. Dlaczego w takim razie po opuszczeniu tego zespołu nie znalazłeś lepszego zespołu, a po prostu spadłeś szczebel niżej?

Myślę, że moim błędem było to, że nie miałem swojego menedżera. Podpisałem ten pierwszy kontrakt z ekipą prokontynentalną dzięki swoim wynikom, ale nie miałem człowieka, który pomógłby mi się na tym poziomie utrzymać. Kogoś, kto potrafiłby zabezpieczyć moje interesy jako sportowca zawodowego. Dlatego te pierwsze 5-6 lat było dla mnie trudne i dopiero przed przejściem do mojej pierwszej drużyny worldtourowej – Vacansoleil-DCM podpisałem umowę z Velofutur, czyli z menedżerami hiszpańskimi , którzy mi później pomagali umieścić się w odpowiednich miejscach.

Po tej przygodzie z włoskimi ekipami trafiłeś do CCC.

No tak, to była dla mnie naprawdę świetna rzecz. Dla mnie CCC to była bardzo duża marka i bardzo ważny zespół. Gdy ścigałem się w kategoriach młodzieżowych, to CCC jeździło w najważniejszych kolarskich wyścigach na świecie – Giro d’Italia i tak dalej, w czasach Tonkowa i Baranowskiego. Wtedy występy dla CCC były moim marzeniem, a w 2010 roku mogłem to marzenie spełnić. Byłem niesamowicie zadowolony z tego, że właśnie w taki sposób się to potoczyło.

A w CCC poszło ci na tyle dobrze, że wypromowałeś się do Vacansoleil. Głównie dzięki podwójnemu mistrzostwu Polski?

Na pewno to była główna przyczyna, ale ja wtedy sięgnąłem łącznie po 5 czy 6 zwycięstw. Wygrałem Małopolski Wyścig Górski, wspomniane mistrzostwa Polski. W ten sposób wywalczyłem dużo punktów, które były ważne ważne w kontekście transferu, bo one później przechodziły do nowego zespołu razem ze mną. Oczywiście kontakty mojego menedżera również były istotne, bardzo mi wtedy pomogły, ale decydujące były punkty, które wtedy, tak jak dziś, decydowały o spadkach i awansach do poszczególnych dywizji.

A jak oceniłbyś tamten swój pobyt w Vacansoleil? Bo ostatecznie twoja przygoda z tym zespołem zakończyła się już po 2 latach.

Myślę, że wyciągnąłem z tamtej przygody maksimum, choć pierwszy sezon zacząłem trochę pechowo. To znaczy – pierwsze wyścigi potoczyły się dla mnie bardzo dobrze. W Murcji wygrałem klasyfikację górską, w Volta a Catalunya zostałem najaktywniejszym zawodnikiem, zająłem 3. miejsce w  Rund um Köln. Niestety później, na Giro d’Italia, miałem kraksę, złamałem dwa żebra i musiałem sobie odpocząć. Potem zaliczyłem obóz wysokogórski, tak naprawdę pierwszy w karierze, miałem bardzo udany powrót do ścigania na Tour de Pologne, gdzie wygrałem koszulkę najlepszego górala, niezły występ na Clasica San Sebastian, gdzie również wygrałem klasyfikację górską, a na końcu była ta Vuelta, gdzie zająłem 13. miejsce.

W dodatku cały czas przyjeżdżałem do mety z czołówką. Nie było takiego etapu, że nadrobiłem kilka minut tylko dlatego, że załapałem się do ucieczki dnia. Za każdym razem jak najdłużej utrzymywałem się za najlepszymi, później jechałem swoim tempem i w efekcie skończyłem na 13. miejscu. Sam byłem zaskoczony swoją jazdą. Nie wiedziałem, że jestem w stanie być tak stabilny. A przecież mogło być jeszcze lepiej. Gdyby nie jeden etap, gdzie na rantach złapałem defekt, to mógłbym nawet załapać się do czołowej “10”, bo różnice były bardzo małe.

Mimo wszystko wyścig i generalnie cały sezon mogłem uznać za bardzo udany, tylko niestety w kolejnym było już zdecydowanie gorzej. Znów złapałem kontuzję, musiałem przejść operację i w efekcie tamten rok był dla mnie trochę stracony. A że drużyna zakończyła swoją działalność, to ja musiałem znów zrobić krok do tyłu.

Czekaj, dobrze cię zrozumiałem? Zająłeś 13. miejsce w Vuelta a Espana mimo tego, ze dopiero kilka miesięcy wcześniej po raz pierwszy zetknąłeś się ze zgrupowaniami wysokogórskimi?

W zasadzie to tak. Wcześniej miałem oczywiście do czynienia ze namiotem hipoksyjnym, ale z wyjazdami typu Sierra Nevada itd., spotkałem się po raz pierwszy w Vacansoleil.

W takim razie jestem pod wrażeniem. I tym bardziej szkoda, że ten drugi sezon w tym zespole nie był dla ciebie tak dobry. Miałeś w ogóle jakiekolwiek inne oferty niż ta od CCC?

Na poziomie pro-conti nie. Niestety takim zawodnikom jak ja trudno jest znaleźć nowego pracodawcę po słabym sezonie. Nie miałem jeszcze tak ustabilizowanej pozycji na rynku, żeby zespoły się o mnie zabijały. Owszem, rok 2012 był dla mnie mega dobry, ale dla ekip ważna jest też regularność kolarza. Tym bardziej, że wtedy polski kolarz dopiero zaczynał być zauważany w Europie. To się oczywiście już zmieniało, bo przyszli Rafał [Majka – przyp. B.K] i Michał [Kwiatkowski], ale wtedy proces się dopiero zaczynał.

Po burzliwym okresie w CCC, rok później znów zjechałeś o poziom niżej – do Torku Sekerspor. To było twoje być albo nie być?

Zdecydowanie tak. Sytuacja była od początku jasna. Powiedziałem sobie: „Jeśli tutaj znów mi się nie powiedzie, kończę z zawodowym ściganiem”. No i mi się to udało.

I to jak! Wykazałeś się tak, że po roku, jako 32–latek, trafiłeś z trzeciej dywizji prosto do World Touru. Jak to możliwe?

Po prostu robiłem bardzo dobre wyniki. Byłem ósmy w Tour of Turkey, wygrałem 3. etapy i „generalkę” Tour du Maroc, etap i „generalkę” Tour of Black Sea, zaliczyłem solidne Tour de Pologne i uzbierałem sporo zwycięstw. Owszem, może i nie były to najwyżej skategoryzowane wyścigi, ale na wyścigi z kalendarza UCI zawsze przyjeżdżają mocni zawodnicy. I wygranie 7 takich wyścigów w ciągu roku, w tym tytułu mistrzowskiego w swoim kraju, co też mi się udało, zawsze ma bardzo duże znaczenie. To zawsze świadczy o tym, że masz duży potencjał, że jeździsz na naprawdę wysokim poziomie i zespoły to zauważają.

Ważne było też to, że, choć byliśmy drużyną kontynentalną, to zarejestrowaliśmy się w MPCC. To oznaczało, że mieliśmy paszport biologiczny i testy antydopingowe takie, jak ci najlepsi, dlatego byliśmy dla ekip worldtourowych tak samo wiarygodni, jak kolarze z dwóch najwyższych dywizji. Myślę, że to miało duże znaczenie, bo generalnie zawodnicy z poziomu kontynentalnego nie posiadają paszportu biologicznego. Zresztą, to był ważny powód dla którego w ogóle podpisałem kontrakt z tą ekipą. Wiedziałem, że jeśli tylko będę wygrywał, to moje zwycięstwa nie będą podawane w wątpliwość.

Ten transfer do Lotto był dla ciebie bardzo dużą szansą, ale niestety przez moment można było się obawiać, że nie uda ci się jej wykorzystać. Znów miałeś pecha.

No tak, miałem trochę problemów, więc tych startów i wyników nie było dużo. Na szczęście na tych wyścigach, na których się pojawiałem, ekipie podobało się to, jakim byłem team playerem, że poświęcałem się dla drużyny w stu procentach. Dlatego Tim Wellens i reszta liderów nalegali, żebym został, żeby dać mi drugą szansę.

To trochę kłóciło się z wypowiedziami Piotra Wadeckiego, który pańskie pominięcie w kadrze na MŚ nieraz tłumaczył faktem, że pan ma mentalność lidera, a on potrzebuje pomocnika. 

Ja się generalnie czułem dobrze w każdej roli. Mogłem jechać jako pomocnik, mogłem kierować ekipą. W Lotto Soudal byłem road capitanem – takim kolarzem, który prowadzi drużynę, mówi, co kto ma robić, reaguje na sytuację na trasie. A ja dobrze czytałem wyścig i potrafiłem ustalić taktykę. Czasem naprawdę nie musisz wygrywać, żeby czuć się docenianym i widzieć, że twoja pozycja w drużynie jest silna.

Oczywiście jeśli sam miałem pojechać na konkretny wynik, to też potrafiłem to zrobić, o czym świadczą tamte dwa wygrane etapy Vuelta a Espana. A gdy po prostu trzeba było pomóc, robiłem to, co było naprawdę dużo łatwiejsze w drużynie, gdzie czułem się naprawdę doceniany, niż tam, gdzie tego brakowało.

A jak wygląda praca takiego drogowego kapitana? Wiem, że krzyczałeś różne rzeczy do chłopaków, motywowałeś ich, ale to jest coś jeszcze?

Często jest tak, że to, co ustali się w autokarze na odprawie przed wyścigiem nijak ma się do tego, jak później wygląda wyścig, który może potoczyć się na milion różnych scenariuszy. Dyrektorowi trudno jest reagować na bieżąco, bo często nie mamy w ogóle kontaktu z samochodem. Zresztą, wtedy, gdy mamy połączenie, dyrektor też nie wszystko widzi – transmisja jest zawsze trochę opóźniona i w efekcie nie może zareagować odpowiednio szybko na jakieś nagłe skoki. Ja, będąc w peletonie, widziałem to na bieżąco, więc mogłem polecić kolegom, żeby odjazd skasowali czy po prostu do niego doskoczyli. Poza tym, jako kapitan zbierasz ekipę, zdobywasz pozycję w peletonie, czasem musisz się poprzepychać, poużywać łokci i w ten sposób ułatwiasz życie swoim zespołowym kolegom.

Czyli to nie jest tak, że dyrektorzy sportowi “sterują” zawodnikami, jak w grze komputerowej. Od tego byłeś ty!

Dokładnie, gdy dzieje się akcja, tak właśnie jest, zawodnicy muszą reagować sami Dopiero później, gdy sytuacja jest ustabilizowana, pałeczkę przejmują oni. Mogą wtedy wszystko przeanalizować i zdecydować o tym, co robić dalej.

A jest jakieś miejsce na spontaniczne akcje poszczególnych zawodników?

My mniej więcej wiemy, co kto ma robić, jakie kto ma zadanie. Kto ma być aktywny na początku, kto ma się zabierać w odjazdy i tak dalej. Owszem, to się czasami nie sprawdza, czasem w odjazd pojedzie ktoś inny, ale najczęściej te role są bardzo ściśle rozdzielone przed startem.

Czyli o wszystkim decyduje albo kapitan, albo dyrektor sportowy.

Tak, dzień przed wyścigiem, a czasami jeszcze tuż przed nim jest odprawa, po której wszystkie role są jasno okreśone.

A pamiętasz jak te role były określone przed startem wygranych przez ciebie etapów Vuelta a Espana?

Przede wszystkim, tam nie mieliśmy jednego lidera, więc wszyscy mieliśmy takie zadanie, żeby starać się o zabranie w odjazd. My wtedy praktycznie codziennie zabieraliśmy się w akcje dnia. Ja osobiście starałem się swoje szanse wykorzystać najlepiej, jak byłem w stanie i chyba mi się to udawało. Jednak nie tylko mi. To samo można powiedzieć o innych chłopakach z naszej grupy, bo my wtedy wygraliśmy cztery etapy – ja dwa, a kolejne dołożyli Thomas De Gendt i Sander Armee – myślę, że to był jeden z lepszych wyścigów w historii całej drużyny.

Tamta Vuelta to był największy sukces w twojej karierze. Pod względem formy też tak było? A może w kolejnych sezonach czułeś się równie mocny, tylko po prostu brakowało szczęścia?

Wydaje mi się, że w 2017 roku moja forma rzeczywiście była topowa i nie wiem, może rok 2015 był porównywalny albo 2012 – mówię to, patrząc po cyfrach, które znam. To były lata, w których generowałem najwyższe moce w całej swojej karierze. Bo rzeczywiście jest tak, że to, czy znajdziesz się w ucieczce dnia, czy nie, zależy w dużej mierze od szczęścia, ale żeby później wygrać etap, musisz być naprawdę bardzo przygotowany. Musisz być świetnym kolarzem, żeby pokonać rywali, z którymi jedziesz, a tak się jakoś składało, że moja konkurencja w obu przypadkach była bardzo mocna. To zawsze była światowa czołówka.

No tak, jeden z tych etapów to pokonanie Enrica Masa…

Tak, ale też Luis Leon Sanchez, Omar Fraile, Rojas… w końcówce w obu przypadkach musiałem sobie radzić z zawodnikami, którzy wygrywali etapy na największych wyścigach świata. To nie było łatwe zadanie.

Nie neguję tego. Pytałem jedynie czy w kolejnych latach, gdyby nie brak szczęścia, stać byłoby cię na kolejne tak duże sukcesy. Były takie dni, że miałeś tak samo dobrą nogę, podejmowałeś tak samo dobre decyzje, a wyników nie było, bo na przykład masz pecha?

Tak, faktor szczęścia zawsze jest ważny, zwłaszcza w połączeniu z dobrym przeczytaniem wyścigu. Czasem też możesz odpuścić 100 skoków, a potem pójść w jeden i on pojedzie – tak było na 6. etapie Vuelty, który wygrałem. A za drugim razem atakowałem raz za razem i zanim odjechałem na dobre, próbowałem, nie wiem, z sześćdziesiąt razy. Wtedy na poważnie bałem się, że za bardzo szastałem siłami i zabraknie mi siły w drugiej fazie wyścigu, a ostatecznie wygrałem.

W 2012 roku byłem natomiast całkowicie sfokusowany na dobry wynik w “generalce”, nie próbowałem się w ogóle zabierać w odjazdy. To był wtedy zupełnie inny rodzaj wysiłku.

A nie kusiło cię, żeby spróbować tego jeszcze raz?

Wiesz co, myślę, że pod kątem przygotowania, nigdy nie byłem tak mocny, jak wtedy, kiedy skończyłem Vueltę 13. w “generalce”. Naprawdę, choć później wygrałem te dwa etapy, to wydaje mi się, że nie byłem tak dobry, jak podczas tamtej edycji…

… a dwa wygrane etapy dały ci nieporównywalnie większy rozgłos. Czyli chyba się nie opłacało skupiać na generalce!

W sumie, to zależy, jak na to spojrzysz. Gdyby kolejny rok był podobny, to inne ekipy zobaczyłyby, że jestem kolarzem, którego można szkolić pod kątem walki w klasyfikacji generalnej wielkich tourów, a to też dałoby mi jakieś dodatkowe możliwości.

Jest w ogóle coś, czego żałujesz w swojej karierze? Jakiś cel, którego nie udało ci się osiągnąć? Na przykład etap Tour de France?

Myślę, że nie. Dość szybko zrealizowałem swoje marzenia, które miałem, gdy zaczynałem się ścigać i myślę, że to, co sobie zakładałem, zostało bardzo mocno prześcignięte. Oczywiście z jednej strony jestem marzycielem i zakładam sobie bardzo ambitne cele, ale z drugiej strony jestem też realistą i wiem, jakim kolarzem byłem, na co realnie mnie było stać. Zapowiadałem się na dobrego kolarza w skali Polski, ale w skali świata nie byłem nikim szczególnym. I patrząc z tego punktu widzenia, mogę być niesamowicie zadowolony.

Etap kolarstwa zamknąłem w swoim życiu z naprawdę dużą satysfakcją. Biorąc pod uwagę okoliczności – los, który czasem mi sprzyjał, a czasem wręcz przeciwnie, myślę, że udało mi się wycisnąć ze swojej kariery tyle ile mogłem. Wykorzystałem każdą szansę, którą otrzymałem od losu.

No tak, te wszystkie mistrzostwa Polski, koszulki zdobyte na Tour de Pologne no i przede wszystkim te dwa etapy Vuelta a Espana, które, jak obstawiam, cenisz najbardziej…

To na pewno było najbardziej spektakularne, a dla mnie tym cenniejsze, że Hiszpania zawsze była dla mnie szczególnym miejscem, ale… nie do końca się zgodzę. Nie wiem, czy mistrzostwo Polski zdobyte w 2015 roku nie smakowało jeszcze lepiej. Wygrałem tam samotnie walcząc z kilkunastoosobową drużyną, która walczyła przeciwko mnie i nie chciała mi pozwolić na zwycięstwo. Właściwie nie wiem, czy to nie był wyścig, który ma dla mnie większą wartość, niż ten sukces na skalę światową, który przyszedł później.

No tak, zdecydowanie rozumiem, tym bardziej, że to był pewnie ważny krok w stronę podpisania tego kontraktu z Lotto Soudal

Myślę nawet, że decydujący.

A trzymasz gdzieś te wszystkie koszulki, które udało ci się zdobyć?

Wszystkie te koszulki, zdobyte trofea mam w domu u rodziców i jakoś nie kolekcjonuję tego typu rzeczy. To raczej oni są zbieraczami tego typu pamiętek – rowerów, nagród itd., a ja nie lubię się bawić w zbieractwo. Ale gdzieś to jest.

Nie lubisz wspominać czasów swojej kolarskiej kariery?

To nie tak, lubię, ale jednocześnie chcę iść do przodu. Teraz czuję, że odkrywam swoje życie na nowo. Tworzę nowe projekty, nowe kierunki. Uczę się totalnie nowych rzeczy, na które nie było czasu w trakcie sportowej kariery, więc na tym się teraz skupiam. Fajnie jest wrócić i powspominać stare czasy, ale raz na jakiś czas. Nie mogę się zatrzymać i żyć wspomnieniami. Wtedy to co dzieje się teraz, ucieknie mi przez palce, a tego nie chcę.

No tak, masz co robić, bo od dłuższego czasu jesteś zaangażowany m.in. w tworzenie swojego “Wyścigu by Tomasz Marczyński”.

Tak, właściwie to teraz jest ich już pięć. W tym roku będziemy mieć w Skawinie wyścig gravelowy, w Piwnicznej wyścig szosowy, w Wieliczce wyścig szosowy, W Niepołomicach wyścig gravelowy i w Rudach wyścig gravelowy, a także mistrzostwa Polski gravelowe dla wszystkich zawodników z licencją we wszystkich kategoriach wiekowych od juniora młodszego po elitę. Pomagam też w organizowaniu kolarskich mistrzostw w branży budowlanej, więc mam co robić.

A przy tym wszystkim starcza ci czasu na inne aktywności? Bo wiem, że lubisz zajmować się wieloma rzeczami na raz.

No tak, dzieje się bardzo dużo – jestem współwłaścicielem marki rowerowej Raso, więc dużo czasu poświęcam wszystkiemu, co jest związane z projektowaniem kolekcji, po mojej stronie jest też tworzenie contentu zdjęciowo-filomowego. Teraz jestem w trakcie tworzenia projektu kawiarnianego w Krakowie, Equipo Cycling Spot, który, już teraz mogę zdradzić, nie będzie tylko i wyłącznie kawiarnią i to też zabiera mi dużo czasu. Do tego jestem komentatorem z motocyklu Tour de Pologne i mam wiele innych aktywności medialnych, więc jest co robić. Cieszy mnie to, bo nie lubię bezczynności. Bardzo lubię, gdy wokół mnie dużo się dzieje, zwłaszcza, że tak czy inaczej potrafię znaleźć czas dla siebie, żeby zadbać o swoją kondycję – poprzez rower i nie tylko. Jestem w stanie zadbać o to, żeby moja aktywność fizyczna wciąż była na wysokim poziomie nawet mimo tego, że sportową karierę już zakończyłem. To jest ważne, żeby znaleźć taką fizyczno-psychiczną równowagę między wszystkimi zajęciami.

Zobacz również:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Poprzedni artykułLiège-Bastogne-Liège 2024: Wstępna lista startowa
Następny artykułKolejny pierwszy raz Juana Pedro Lopeza
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments