fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

Marek Leśniewski to jedyny polski zwycięzca Paryż-Roubaix (fakt, że amatorskiego) i dwukrotny medalista imprez mistrzowskich (igrzyska olimpijskie w Seulu 1988 i mistrzostwa świata w Chambery 1989). W pierwszej części wywiadu z nim przeczytacie m.in.:  

  • Za co podziękował mu Joachim Halupczok po zdobyciu złotego medalu mistrzostw świata
  • O przewadze sprzętowej amatorów nad zawodowcami
  • O dniu, w którym stracił szansę na indywidualny medal mistrzostw świata

Lech Piasecki, Zenon Jaskuła, Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ryszard Szurkowski, Stanisław Szozda, Stanisław Królak… w swojej historii polskie kolarstwo doczekało się naprawdę wielu wybitnych postaci. Kolarze z naszego kraju błyszczeli zarówno w wyścigach indywidualnych, jak i drużynowych – zresztą, nie tylko na szosie, ale też i na torze, i na MTB.

A jednak, choć brzmi to niewiarygodnie – z dziewięciu medali (właściwie, to w ujęciu dosłownym było tego zdecydowanie więcej – w końcu nieraz cieszyliśmy się z sukcesów osiąganych przez nasze drużyny) wywalczonych przez polskich kolarzy na igrzyskach olimpijskich, ani jeden nie jest medalem złotym. Niewykluczone, że najbliżej najcenniejszego z krążków była drużyna na 100 kilometrów z Seulu, której ważną częścią był Marek Leśniewski. 

Mieszkający dziś w Grudziądzu były kolarz Rometu Bydgoszcz lubi wracać do czasów swojej kolarskiej kariery, stąd w czasach, gdy tworzyłem swój cykl o historii Tour de Pologne kilka razy prosiłem go o pomoc przy ustalaniu przebiegu zdarzeń. A gdy wszedłem do budynku miejscowej Stali zobaczyłem, jak wyciąga z torby kilka grubych tomów z gazetowymi wycinkami zawierającymi artykuły na jego temat. Także tymi, które opisywały jego medale zdobyte na najważniejszych kolarskich imprezach – Mistrzostwach Świata z Seulu i z Chambery.

Moja mama od początku mojej kariery zbierała takie pamiątki. Do dziś lubię do nich zaglądać. Zazwyczaj przepadam wtedy na kilka godzin – mówi. Dość szybko pokazuje mi też artykuł z wypowiedziami Joachima Halupczoka po zdobyciu przez młodego kolarza złotego medalu na Mistrzostwach Świata w Chambery. 

Gdy “Achim” dojechał do mety, to w rozmowie z dziennikarzami powiedział, że dzięki mnie znacząco poprawił umiejętności zjazdowe, co później bardzo mu się przydało, gdy sięgał po złoto [Marek Leśniewski pokazał mi nawet wspomniany artykuł – rzeczywiście jest tak, jak mówił – przyp. B.K].

Jak go pan tego nauczył? 

To było na zgrupowaniu w Algierii, gdzie przygotowywała się nasza kadra drużynowców. Startowaliśmy tam w dwóch wyścigach, ale też trenowaliśmy i widząc, że on nie za bardzo sobie radzi na zjazdach, postanowiliśmy go ze Zdzisławem Wroną trochę doszkolić. Tam był bardzo ładny asfalt, co trochę ułatwiało nam zadanie. Robiliśmy tak, że ja jechałem pierwszy, trochę “na bandytę”, dużo ryzykowałem, on jechał bezpośrednio za mną, a Zdzisiek Wrona popychał go, jak robił luki. Trochę go tam wtedy wymęczyliśmy, ale dzięki temu poczuł się trochę pewniej na tych mistrzostwach świata.

A to się okazało bardzo istotne, bo on właśnie na zjazdach zaatakował! Na tamtą imprezę przyjechało wielu mocnych górali. Achim był w stanie mocno zaatakować pod górę, ale zorientował się, że może to zrobić inaczej. Nad drogą, którą prowadził zjazd, była autostrada podtrzymywana przez takie wielkie słupy. Aby jeden z nich ominąć, droga musiała dość znacząco zmienić swój kierunek, zrobić taki uskok. Achim zaatakował właśnie na tym fragmencie trasy – na zjeździe skręcił w lewo i tyle go widzieli. To pokazywało jego zmysł taktyczny. Nie szedł na zwarcie z najlepszymi góralami, ale zaatakował na zjeździe, tam gdzie nikt się tego nie spodziewał. Owszem, to było dwie rundy do końca, ale on był dobrym czasowcem, więc sobie poradził. A potem, jak wspomniał o mnie w tym wywiadzie, to poczułem taką prawdziwą satysfakcję.

Był niesamowitym profesjonalistą. Przykładał dużą wagę do takich rzeczy, jak technika pedałowania – lewa noga pcha, prawa podciąga. Oddychanie przeponą, czyli powiększenie pojemności płuc… On o tym wszystkim myślał. Owszem, miał talent, ale też wiedział, co zrobić, by ta różnica między nim, a zawodnikami, którzy talentu mieli mniej, się powiększała. Udawało mu się to, efekty były widoczne gołym okiem. Niesamowicie żałuję, że przedwcześnie zmarł. To był materiał na naprawdę wielkiego mistrza.

On zdobył w Chambery medal, ale pan też, zresztą z nim w drużynie (w składzie byli też Zenon Jaskuła i Andrzej Sypytkowski). A mogłoby być lepiej, bo straciliście na początku trochę czasu z powodu gumy Sypytkowskiego.

No tak, co ciekawe ja na tym wtedy trochę skorzystałem. Zawsze było tak, że chociaż koła zakładał nam Jurek Brodawka – nasz mechanik, to jednak każdy zawodnik później sobie wszystko jeszcze ustawiał, żeby dopasować pod siebie. Niestety ja sobie trochę za daleko wpiąłem koło i od razu po starcie delikatnie mi się ono przesunęło. Jedziemy, a ja słyszę ciągle: “cyk, cyk, cyk”. Wiedziałem, że wystarczy 30-50 kilometrów, te nitki mi się przetrą, a opona pęknie. 

No i tak zastanawiałem się, co tu zrobić, jak sobie poprawić, aż nagle widzę – Andrzej z defektem. To ja wykorzystuję sytuację, też się zatrzymuję i poprawiam koło. Kilka nitek było już wprawdzie przeciętych, ale na szczęście dzięki temu, że, jak później napisały gazety, zachowałem światłość umysłu, dojechałem do mety razem z chłopakami bez większych problemów. To był taki instynkt przetrwania. Wiedziałem, że muszę to zrobić, więc gdy nadarzyła się okazja, od razu zacząłem działać. Wyrobiłem się w czasie, skończyłem i dojechałem do chłopaków, którzy lekko zwolnili, żeby na nas poczekać, przed Andrzejem, co oznacza, że na tym moim manewrze niczego nie straciliśmy.

Generalnie jednak rzecz ujmując, cała akcja sprawiła, że straciliście trochę czasu. Pamięta pan ile mniej więcej?

Z tego co niedawno wyczytałem w swoim notesiku z wycinkami z gazet, mniej więcej 40-50 sekund. A ze złotymi medalistami przegraliśmy o 43. A trzeba pamiętać, że ten rower, na którym siedział Andrzej, nie był taki sam, jak tamten poprzedni, Coś mu w nim nie pasowało – chyba noski na pedałach. To wszystko trochę go podenerwowało i zwyczajnie zmęczyło fizycznie, więc pod koniec wyścigu odpadł. Zostaliśmy w trójkę, a Zenek i “Achim” byli bardzo mocni. Trochę mnie tam naciągali, ale wiedziałem dobrze, że ja już nie mogę strzelić, bo liczy się czas trzeciego. Na szczęście udało mi się zmobilizować i dojechać razem z nimi – nawet jest takie zdjęcie, jak wpadamy na metę niemal jak od linijki, w tym samym momencie. Wtedy wskoczyliśmy na fotel lidera i myśleliśmy, że wygramy. Na metę mieli wjechać jeszcze tylko Niemcy…

No tak, udało wam się dopaść Rosjan, którzy po 75 kilometrach mieli nad wami minutową przewagę i tracących do nich niewiele Amerykanów. Strata do Niemców była zdecydowanie mniejsza, więc można było być dobrej myśli. Często zdarzały się takie sytuacje, że rywalizacja odwracała się w aż takim stopniu?

Tamta jazda drużynowa na czas była specyficzna. Odbywała się na autostradzie, pierwsze 25 kilometrów lekko z górki, nawrót i powrót do Chambery lekko pod górkę – i tak dwa razy po 50 kilometrów. To oznaczało, że ostatnia ćwiartka była najgorsza, bo raz, że zawodnik był już zmęczony 75 kilometrowym wysiłkiem, a dwa, szosa prowadziła pod górkę. My, mimo tego wszystkiego, pojechaliśmy tę ostatnią ćwiartkę niewiele gorzej niż drugą. I taka właśnie jest jazda drużynowa na czas. Wygrywa ten, kto najmniej traci na końcówce. I nieraz się zdarzało, że brak tej utraty prędkości pozwalał powyprzedzać na tych ostatnich, newralgicznych fragmentach trasy kolejne drużyny. 

Tu ten efekt był większy, z powodu układu trasy, który rzadko się zdarzał. Owszem, czasami, tak jak na przykład podczas Mistrzostw świata  w Austrii w 1987 roku, droga była lekko pofałdowana, ale nachylenie nieco mniejsze niż tutaj.

Czyli regularnie zdarzało się, że jedna drużyna traciła swoją dużą, mozolnie budowaną przewagę na ostatnich 25 kilometrach?

Generalnie, gdy przeszarżowało się w jednej części trasy, to w końcówce się za to płaciło. Szczególnie wtedy, gdy jechało się końcówkę w trójkę. Wtedy jechało się zdecydowanie gorzej. Dlatego najważniejsze było to, żeby nie przedobrzyć. Jazda nie może być szarpana – jazda musi być płynna, równomierna. Nawet jeśli któryś z zawodników czuł się nieco lepiej, to i tak tempo miało być cały czas takie samo. Wystarczyło, że któryś z zawodników w pewnym momencie się trochę podpalił, za bardzo szarpał, wykończył pozostałych, to później oni dawali gorsze zmiany. Do tego dochodzi również dyspozycja dnia… różne czynniki. 

Pamiętam choćby taką edycję mistrzostw świata w Colorado Springs. Byliśmy podzieleni na grupy – najpierw puszczano kolarzy z jednej, po jakimś czasie dopiero z drugiej, a w międzyczasie rozpętała się burza. Holendrzy, którzy byli w pierwszej grupie jechali sobie po prostej autostradzie z wiatrem, a potem my ten odcinek, który oni jechali 70 km/h, my jechaliśmy 35 km/h – duża różnica, ale wynikająca również z warunków pogodowych. Była burza, wiatr się odwrócił. W efekcie zajęliśmy dopiero 10. miejsce, a Holendrzy wygrali spokojnie. 

Ostatnie chwile przed startem mistrzostw świata w Chambery. Za kilkadziesiąt kilometrów defekt Andrzeja Sypytkowskiego poważnie ograniczy szanse Polaków na zdobycie medalu
fot. Marek Leśniewski/Archiwum prywatne

Właśnie, a jak to było z tym wiatrem? On rzeczywiście miał tak duży wpływ na czasy? W “PS” czytałem, że wtedy, w Chambery jego prędkość miała sprawić, że drużyny przejeżdżały trasę 5-7 minut wolniej.

No tak, wszystko się zgadza. Wiatr miał swój wpływ na przebieg rywalizacji – to w którą stronę wiał, jak mocno. Czasami jego kierunek się zmieniał, co miało duży wpływ na wynik… Tylko że to jest element szczęścia, który w sporcie jest normalny – raz pomoże, raz zaszkodzi. W skokach narciarskich też tak jest i skoczkowie jakoś muszą się z tym pogodzić… Z kolarzami też tak jest.

Jeszcze wracając do tej jazdy drużynowej. Wy poczekaliście na Sypytkowskiego z powodu tych pańskich kłopotów z przesuniętym kołem (bo bez dwóch kolarzy, a nie tylko jednego, jedzie się dużo trudniej), czy i tak opłacałoby się wam to zrobić?

Nie, tak czy inaczej trzeba byłoby poczekać. To był jednak 30 kilometr trasy, więc 70 kilometrów przed metą. Jazda w trójkę przez tak długi dystans zabrałaby nam więcej, niż te 40 sekund, które straciliśmy – tym bardziej, że trasa była trudna, więc każda para nóg tym bardziej się przydawała. Generalnie takie rzeczy oceniało się przed rozpoczęciem jazdy, patrząc na warunki, trasę itd. Wtedy trenerzy decydowali, w jakim wypadku czekamy na zawodnika, a w jakim nie. Mówili nam wtedy, że na przykład jeśli defekt będzie 20 kilometrów przed metą lub później, to jedziemy dalej, a jak więcej, to czekamy, bo później stracimy więcej na jeździe w trójkę, niż na czekaniu. 

Jeszcze złota byliście w Seulu. Tam do najlepszego NRD straciliście tylko 7 sekund!

A wcale nie musiało tak być! Widziałem nawet niedawno wspominkowy post na Facebooku pewnego Hiszpana, który zastanawiał się, czy gdyby nie kwestie sprzętowe, to my nie sięgnęlibyśmy po zwycięstwo. Niemcy i Amerykanie dysponowali wtedy technologią, która na tamte czasy wydawała się kosmiczną. Niemcy mieli wtedy ramę z tak zwanego monobloku, a Amerykanie, po raz pierwszy w historii zamontowali w swoich rowerach tzw. Lemondki. I wprawdzie oni się nie liczyli, ale Niemcy już tak – zostali mistrzami olimpijskimi. Czy gdybyśmy mieli do dyspozycji taki sam sprzęt, to byśmy wygrali? To pytanie do dziś pozostaje bez odpowiedzi.*

*

* Seul 1988 to nie była jedyna impreza, gdy nowinki sprzętowe odegrały kluczową rolę. Ciekawe rzeczy działy się również rok wcześniej: „W 1987 roku Włosi wprowadzili taką nowinkę techniczną. Wszyli sobie w kombinezon pasy parciane z których wystawała stalowa linka z taką szeklę. Do tego ucho przy wsporniku kierownicy. Po starcie gdy siadali na siodełku, linkę przypinali do wspornika i w efekcie mogli naciskać z większą siłą na pedały – zaparli się w pasie i mogli wygenerować większą siłę. Oczywiście UCI natychmiast zakazało tego typu praktyk, ale tytułu Mistrzów Świata Włochom już nikt odebrać nie mógł, bo przecież wtedy to rozwiązanie zakazane jeszcze nie było”.

No tak, bo wasze rowery nie robiły aż takiego wrażenia. 

To były stalowe ramy. Aerodynamika była w zasadzie żadna. Uzyskiwaliśmy ją w zasadzie tylko pochylając do przodu sylwetkę. Niemcy mieli nawet płaskie bidony, zwiększające aerodynamikę, my mieliśmy takie okrągłe, klasyczne. Fachowcy mówili, że na każdym kilometrze traciliśmy na sprzęcie sekundę.

A kilometrów było 100…

No tak, więc taka prosta matematyka mówiłaby, że walcząc na równych zasadach pokonalibyśmy ich o 1 minutę i 33 sekundy. No ale dziś trudno to tak przeliczać… Było, jak było. W każdym razie, my wykręciliśmy najlepszy czas, na jaki było nas wówczas stać na tym sprzęcie. Rok później w Chambery było już pod tym względem lepiej – rowery mieliśmy karbonowe, ale też z okrągłych rurek, a nie takich “w kształcie skrzydła samolotu” jak Niemcy czy Amerykanie.

Natomiast wracając do Seulu, Niemcy przed startem rozgrzewali się jeszcze na tych starych rowerach stalowych – wtedy jeszcze nikt nie wiedział, co trzymają w zanadrzu. Tamte rowery trzymali w specjalnych pokrowcach i wyciągnęli je dopiero tuż przed startem. Dopiero wtedy cały świat zobaczył, jakie cudo przygotowali w swoich laboratoriach. To właśnie te laboratoria były tym, co robiło największą różnicę między nami, a Niemcami. Oni mogli sobie na nie pozwolić – my nie. 

Mieli nie tylko laboratoria sprzętowe, ale też medyczne, co oznaczało, że mogli na bieżąco reagować na potrzeby organizmu – dostarczać im witamin, mikroelementów i tak dalej. Między nimi, a nami była prawdziwa przepaść, bo my w tym samym czasie jeździliśmy na… Vibovitach – tak właśnie wyglądało to nasze wspomaganie. 

Zenek Jaskuła opowiadał mi kiedyś, że po karierze rozmawiał z Uwe Amplerem. On się go zapytał: “Dobra, Zenek, to teraz tak szczerze: Co robiliście, że mając takie rowery, tak szybko jeździliście”. – A sekretu żadnego nie było. Po prostu byliśmy mocni. Konsekwencja, trening. Tylko tego sprzętu szkoda.

Właśnie, ten sprzęt, w porównaniu ze sprzętem niemieckim mógł wyglądać śmiesznie, ale generalnie rzecz ujmując, nie był chyba wcale taki najgorszy. To były rowery Colnago, więc zachodniej firmy. Skąd je wzięliście?

To była właśnie główna zaleta przejścia polskich kolarzy na zawodowstwo. Ono poskutkowało tym, że zaczęliśmy dostawać sprzęt. W 1986 roku Leszek Piasecki poszedł do Del Tongo (które współpracowało z Colnago) i w efekcie zaczęliśmy dostawać stamtąd sprzęt. Nie wiem, jaki tam był układ, ale być może to było na takiej zasadzie, że w zamian za puszczenie go, federacja przez jakiś czas miała dostawać stamtąd ileś rowerów. Czy dokładnie tak było? Tego nie wiem, ale jestem pewien, że było to w jakiś sposób powiązane z tym, że Czesiek i Leszek jeździli w Del Tongo dla Saronniego i innych wielkich liderów.

Czyli, jak rozumiem, jeździliście na takich samych rowerach, jak gwiazdy peletonu zawodowego?

No tak.

A i tak wyglądaliście blado przy najlepszych konkurentach z peletonu amatorskiego…

Dokładnie, Del Tongo nie dysponowało takim sprzętem, jak DDR. Pan Colnago – właściciel firmy sam produkował swoje rowery. Dopiero jak Niemcy te kosmiczne rowery odsłonili, inni, w tym Colnago, mogli się na nich wzorować i to robili. Ale w momencie, gdy igrzyska się rozpoczynały, tak to właśnie wyglądało. 

Czyli można powiedzieć, że amatorzy dysponowali lepszymi rowerami do jazdy na czas, niż zawodowcy?

Tak, w 1988 roku właśnie do takiej sytuacji doszło. Warto jednak powiedzieć, że pan Ernesto Colnago nie miał takich możliwości, jak NRD. On nie miał do dyspozycji państwowych instytutów badań, w których dałoby się opracować takie detale. Owszem, robił wszystko, co mógł, by te jego rowery były opływowe. No ale Niemcy mieli środki, które pozwalały im tworzyć najlepszy sprzęt na całym świecie.

Pan wtedy czuł, że jest w życiowej formie? Czytałem wypowiedź Wojciecha Walkiewicza – wówczas selekcjonera innej reprezentacji. Przed startem mówił, że to właśnie pan ma być głównym motorem napędowym tej kadry. 

Ja tego dnia rzeczywiście czułem się bardzo dobrze, ale nie powiedziałbym, że byłem liderem. W drużynie nie zastanawialiśmy się nigdy, kto z nas jest najmocniejszy. Nawet jak czułeś się lepiej, nie mogłeś nagle przyspieszyć tempa, bo to musi być przez cały czas równe. Trzeba więc wchodzić na najwyższą możliwą prędkość, a potem po prostu ją utrzymywać. Ten, kto się czuje lepiej, był na czele dłużej, kto gorzej – dawał krótsze zmiany. I nikt nie zastanawiał się, kto jest lepszy, kto słabszy.

… Ani nad tym, kto daje dłuższe, a kto krótsze zmiany, dobrze rozumiem?

No tak. Każdy miał jakiś swój system, liczył to sobie jakoś, kiedy wchodzi na zmianę, kiedy schodzi… A Wojciech Walkiewicz mówił tak być może dlatego, że będąc trenerem ekip zagranicznych interesował się bardzo polskim kolarstwem i bacznie obserwował wyniki. A ja, gdy zostałem powołany na swoje pierwsze mistrzostwa świata w Szwajcarii, w Alterhein miałem zaledwie 20 lat, a znalazłem się w składzie z Leszkiem Piaseckim, Jurkiem Świnogą i Darkiem Zakrzewskim. No i otarliśmy się o medal. Zajęliśmy 4. miejsce i przegraliśmy brąz z Norwegami o 3 sekundy. Mogłem być medalistą mistrzostw świata już w drugim roku orlika!

A potem, przez cały czas z reguły do 1992 roku byłem brany do składu na jazdę drużynową na czas. Wyjątek był tylko jeden, w 1985 złapałem kontuzję przed Mistrzostwami Swiata. Wygrałem Tour de Pologne, ale ostatnie dwa etapy jechałem z naderwanym więzadłem barkowym. Wprawdzie zdążyłem tę kontuzję wyleczyć, ale trener Szurkowski uznał, że zamiast mnie lepiej będzie wstawić całkiem zdrowego Andrzeja Mierzejewskiego. Generalnie jednak przez cały czas uchodziłem za świetnego drużynowca i pewnie stąd ta opinia prezesa Walkiewicza.

Czytałem też przedwyścigową wypowiedź waszego trenera – Wacława Skarula. On uważał, że aby zdobyć medal, musicie przejechać czasówkę z wynikiem 1:56:56. Tymczasem ten wasz końcowy czas był o minutę słabszy. Przywiązywaliście do tego jakąś wagę? Uważaliście, że to może być przyczyna waszej porażki?

Powiem szczerze, że nie widziałem tej wypowiedzi i przed startem nie mieliśmy takich założeń. Natomiast być może trenerzy Skarul i Szurkowski robili jakieś kalkulacje tego typu na podstawie naszego sprawdzianu 48 godzin przed startem głównym.

Na czym ten sprawdzian polegał?

To było takie wprowadzenie, które trwało 150 kilometrów. Najpierw była rozgrzewka, a potem zakładaliśmy koła startowe, kostiumy, kaski do jazdy na czas i jechaliśmy “na ostro” 50 kilometrów – to była taka nasza próba generalna. Pamiętam, że wtedy zeszliśmy poniżej godziny. A dodając do tego inną mobilizację, jaka miała być podczas głównego startu, trenerzy widocznie obliczyli sobie, że właśnie tyle powinniśmy przejechać. Nie udało się, no ale pół żartem, pół serio można powiedzieć, że gdybyśmy mieli takie same rowery, jak kolarze z NRD, to mielibyśmy czas 1 godzina i 55 minut, więc jeszcze szybciej!

A tak już na serio, to my nie mieliśmy nigdy w głowie jakiegoś konkretnego celu czasowego. Po prostu chcieliśmy pokonać ten dystans najszybciej, jak to możliwe. I byliśmy przekonani o tym, że jesteśmy naprawdę mocni. Kiedyś odbywały się serie wyścigów jazdy drużynowej na czas pod patronatem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Wyścigi były rozgrywane po autostradzie w okolicach Piotrkowa i Tomaszowa. Tam, na tej autostradzie w kierunku Katowic (jedna nitka była zamknięta) mieliśmy sprawdzian. W 1988 roku zeszliśmy tam, po raz pierwszy poniżej dwóch godzin i to pokazywało nam, że dyspozycja jest naprawdę dobra. 

Poza tym zawsze przywiązywaliśmy bardzo dużą uwagę do detali. Na przykład w Seulu jak mieliśmy 500 metrów do budynku ze stołówką, to nie chodziliśmy tam pieszo – podjeżdżaliśmy na rowerach. Robiliśmy dosłownie wszystko, żeby nogi zaoszczędzić. Może miało to wpływ na naszą dyspozycję fizyczną, ale najważniejszy był efekt mentalny. Jeżeli wiesz, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, żeby było jak najlepiej, to będzie jak najlepiej. 

Dlatego też pilnowaliśmy się wzajemnie, żeby żaden z nas nie robił nic głupiego. Byliśmy jak czwórka braci – nawet tak wyglądaliśmy. Wszyscy byliśmy podobnego wzrostu – mniej więcej 1,80 metra, sylwetka taka sama, byliśmy jak wyciagnięci z jednej formy. 

No i w wieku, jak już ustaliliśmy, też byliście takim samym, no, poza Halupczokiem.

Tak, on miał 20 lat, my po 25 – wszyscy byliśmy stosunkowo młodymi kolarzami, a i tak sięgnęliśmy po to srebro. No i dobrze się dogadywaliśmy. Ile razem przeżyliśmy, to jest coś niesamowitego. Pamiętam, że raz miałem spore spięcie z Andrzejem. Nie za bardzo się rozumieliśmy. On uważał, że ja na jednym ze sprawdzianów specjalnie jadę tak mocno, tylko po to, żeby go urwać, ale wtedy wszystko sobie szybko wyjaśniliśmy i od tego momentu nie było już między nami żadnych nieporozumień. Nasze relacje bardzo się zmieniły, a dziś mogę powiedzieć, że Andrzej jest tak naprawdę moim jedynym prawdziwym przyjacielem. 

A kiedy to było?

Kilka miesięcy przed Seulem, podczas jednego z Pucharów PKOl-u. Wyjaśniliśmy sobie wtedy wszystko i ustaliliśmy, że nie może być tak, że ja wchodząc na zmianę podnoszę tempo, bo to nie służy drużynie. Za to Andrzej miał jak najszybciej wskakiwać na koło… Dużo było takich rzeczy, co do których udało nam się wtedy porozumieć, a potem skorzystała na tym cała drużyna i wiadomo, jakie były tego efekty.

Czym były te serie PKOl-u?

Takie zawody przed igrzyskami olimpijskimi. Były organizowane trzykrotnie – w maju, czerwcu i lipcu. Ich celem było wyłonienie drużyny na igrzyska. Raz pojechaliśmy do Holandii na wyścig jazdy drużynowej na czas. Byliśmy też w Forst, gdzie Niemcy pobijali zazwyczaj swoje rekordy, a jak my zobaczyliśmy tamtą trasę, to wiedzieliśmy już dlaczego. Po prostu oni zrobili nawrót w lesie, na takim wyprofilowanym torze asfaltowym. Nie wytracali więc prędkości tak jak my koło Piotrkowa i to przekładało się na wynik. A potem, jak wykręcali tam te dobre czasy, to w eter szła informacja, o wyniku i wszyscy byli przestraszeni, a oni zyskiwali przewagę psychologiczną.

To jest tak, że w drużynówce zawsze było tak, że są trzy nawroty – każdy co 25 kilometrów. Dwa razy jechało się tam i z powrotem, co oznaczało, że oni ten nawrót, gdzie nie było potrzeby tego wyhamowywania praktycznie do zera, pokonywali płynnie bez wytracania szybkości dwa razy i tym samym zyskiwali w ten sposób naprawdę dużo – pewnie 30-40 sekund. Inni patrzyli na te czasy i myśleli – oni są nie do pokonania. My zresztą też. Ale kiedy pojechaliśmy do Forst, to pomyśleliśmy: “Kurczę, na takim torze to rzeczywiście można bić rekordy”. 

Wracając, do Seulu – ten wasz medal był pierwszym, jakie cała reprezentacja Polski zdobyła na tamtych igrzyskach, więc można powiedzieć, że przeszliście do historii.

To był duży plus tego, że jazda drużynowa na czas niejako otwierała igrzyska olimpijskie. Niestety były też minusy. Z tego powodu kolarze nie mogli niestety brać udziału w ceremonii otwarcia igrzysk. Ta uroczystość była wieczorem, a następnego dnia, o 10 mieliśmy start. Ceremonia otwarcia trwała na ogół sześć godzin. Przyjazd na stadion, ustawienie, wejście, ceremonia, rozjechanie się… My oglądaliśmy to na spokojnie w wiosce, przed telewizorem, w klimatyzowanym pomieszczeniu i Aquariusem (napój regenerujący) pod ręką. Wszystko widzieliśmy, ale nie byliśmy na miejscu. Trochę żałowałem, ale coś za coś.

fot. Marek Leśniewski/archiwum prywatne

Inne drużyny też odpuszczały?

Tak, to były igrzyska – zawody czterolecia. Nikt nie pozwoliłby sobie na to, żeby przez udział w ceremonii otwarcia, któremuś z zawodników spuchły nogi albo złapały jakieś skurcze. Na 24 godziny przed startem z reguły jest taka mobilizacja, że nie myśli się o niczym innym.

W Seulu oprócz sprzętu, przeszkodzili wam również Kanadyjczycy. Dogoniliście ich, wyprzedziliście, a potem oni przez dłuższy czas jechali wam na kole.

Tak, to stwarzało pewne problemy, bo wtedy nie było radia, a trenerzy przekazywali nam swoje uwagi za pomocą “szczekaczek” na dachu. A jak wyprzedziliśmy Kanadyjczyków, to samochód również musieliśmy zostawić kilkaset metrów za sobą. On mógł znów znaleźć się za nami dopiero w momencie, w którym zostawimy ich na przynajmniej 100 metrów. W efekcie przez jakiś czas nie mieliśmy łączności z wozem.

Wydaje mi się też, że Kanadyjczycy zaczęli nas w pewnym momencie wyprzedzać. Wiadomo, jak ich wyprzedziliśmy, to ich motywacja skoczyła i nagle zaczęli jechać dużo szybciej. A jak oni nas wyprzedzali, to my musieliśmy trochę zwolnić, żeby dać się wyprzedzić. To nie była ich wina, ale faktem jest, że trochę zakłócili naszą płynną jazdę.

Ale jak to w ogóle było możliwe? Nie było zakazu? W dzisiejszym peletonie za coś takiego byłaby kara!

To był 1988 rok. Prawie 40 lat temu. No ale później zwrócono uwagę, że to trochę niesprawiedliwe. Dlaczego drużyna, która nie liczy się już w walce o wysokie miejsca ma przeszkadzać innej w walce o podium? Ci Kanadyjczycy nawet jeśli jechali nie bezpośrednio za nami, a 10 metrów za nami, to przecież korzystali też z tunelu aerodynamicznego, który utworzyliśmy. No a my byliśmy w ten sposób odcięci od komunikatów z megafonu… No bo jak się jedzie 50 km/h, jest się skupionym na jeździe, to odbiór wiadomości jest bardzo utrudniony. Dlatego rzeczywiście trzeba być bezpośrednio za zawodnikiem, żeby on słyszał dokładnie, co masz mu do przekazania. 

Mówi się, że jazda drużynowa na czas to jest jazda drużyny jak w zegarku. Czyli równa, mocna, zaplanowana, a tutaj tak trochę jakby ktoś nam wsypał piasek w tryby.

A co do przekazania miał trener Skarul? Jakie dokładnie komunikaty słyszeliście? 

Generalnie, jak jedzie się w drużynie, to nie widzi się zbyt dużo – w końcu głowa jest skierowana w dół. Ale bardzo dużo się czuje, tym bardziej, że jeździliśmy ze sobą wielokrotnie i doskonale się znaliśmy. Ale z samochodu dużo rzeczy da się wychwycić. Na przykład, jak zawodnik się “baruje”. Widać że jedzie sztywno, to jest sygnał, że narzuca sobie zbyt wysokie tempo, jest zmęczony. Jeśli trener coś takiego widzi, to wie, że trzeba mu powiedzieć, że musi trochę odpuścić bo za, powiedzmy, 30 kilometrów, będzie miał kryzys. Wtedy może krzyknąć: “Marek, odpuszczasz!” Wtedy ja schodzę na czwartą pozycję na zmianie, trochę się próbuję zregenerować, żeby później być w stanie z powrotem wychodzić na zmiany, już będąc w pełni sprawnym.

Natomiast ja mogę powiedzieć uczciwie, że dla nas te kilka chwil bez szczekaczki nie było dużym problemem. Znaliśmy się jak łyse konie. Przez dwa lata przejechaliśmy ze sobą jakieś 1000 kilometrów jazdy drużynowej na czas. Wiedzieliśmy na co nas stać i byliśmy w stanie sami sobą dyrygować. Z tym że trener zawsze miał taki całościowy ogląd, więc jakiś teoretycznie mógłby mieć jakieś cenne uwagi. Tak czy inaczej, drobny niedosyt pozostał. 

Jednak tymi zawodami, po których miałem największy niedosyt były… mistrzostwa świata w Oslo z 1993 roku. Jeździłem już we francuskiej drużynie amatorskiej, wygrywałem tam sporo wyścigów, także Paryż-Roubaix amatorów, byłem mistrzem Polski. I w Oslo zająłem 6. miejsce.

Trójka wciąż żyjących srebrnych medalistów z Seulu i Chambery po kilkudziesięciu latach od tamtych sukcesów

Całkiem dobry wynik.

Niby tak, ale ja zawsze powtarzam swoim zawodnikom, żeby robili wszystko tak, by po zakończeniu kariery nie mieli do siebie żalu o nic, jakiegoś poczucia niewykorzystanej szansy. A ja mimo niezłego miejsca, takie poczucie mam. Wszystko z powodu odjazdu, który zawiązał się gdzieś w połowie wyścigu. Odjechało pięciu ludzi – dwóch Łotyszy, jakiś Czech i przede wszystkim Jan Ullrich. 

Mogłem się z nimi zabrać, ale uznałem, że to zły pomysł. Widziałem, że w tej wyselekcjonowanej grupie jest sześciu Francuzów, to pomyślałem: “Nie ma co się przejmować tą grupą. Francuzi zaraz wezmą ciężar pogoni na siebie i ich dogonią.” Tylko że oni byli już strasznie zmęczeni i ta gonitwa nie szła im za dobrze.

Bardzo tego żałuję. Bo kto wie, co by było, gdyby nie to. Byłem szybki, gdybym się zabrał, to walczyłbym o medale – może nawet złoty. A tak, pozostało mi jedynie finiszować z tej grupki, w której byłem. Zacząłem sprint z 500 metrów. Nawet nie pamiętam, co się wtedy działo – byłem tak zmęczony, że miałem gwiazdy w oczach i po zakończeniu wyścigu niemal nie spadłem z roweru. Ale finisz wygrałem, choć przyznaję, że bałem się dyskwalifikacji. Zmieniłem podczas finiszu ze zmęczenia lekko tor jazdy, zawodnik za mną zaczepił o barierki i się wywrócił, ale ostatecznie nie dostałem kary, więc widocznie wszystko odbyło się w ramach obowiązujących zasad. 

Ten kolarz, który wtedy ucierpiał to był Lars Michaelsen. Znaliśmy się dobrze, to był mój kolega i po mecie podjechałem do niego, bo, bałem się, że coś mu się stało. Zresztą, nawet na zdjęciach upadek wygląda na bardzo groźny – rower na górze, zawodnik leci głową w dół – nic przyjemnego. Na szczęście nic poważnego się nie stało i szybko doszedł do siebie. Żałuję, że wtedy nie udało mi się tam zdobyć medalu, bo to mogłoby zmienić moją karierę – nawet mimo tego, że miałem już 30 lat.


Mimo niedosytu z Oslo, Leśniewski już w 1994 roku stał się kolarzem grupy zawodowej.  O jego przygodzie z Aubervilliers94, a także o latach wcześniejszych, okraszonych m.in. zwycięstwem w Tour de Pologne będzie druga część naszego wywiadu, którą będziecie mogli przeczytać w najbliższą piątek (29 marca).

Zobacz również inne wspominkowe wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Poprzedni artykułDobra jazda Pawła Szóstki i Lubelskie Perła Polski w Portugalii
Następny artykułGandawa-Wevelgem 2024 z Mathieu van der Poelem i Jasperem Philipsenem [lista startowa]
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
xxx
xxx

Inni mieli laboratoria, sprzęt, doping, ale my byliśmy „po prostu” mocniejsi. Tylko dureń uwierzy w takie bajki.