Grzegorz Gwiazdowski/Archiwum prywatne

Grzegorz Gwiazdowski to chyba najbardziej tajemnicza postać w polskim kolarstwie. W 1999 roku, jako zaledwie 24-latek, wygrał zaliczane do Pucharu Świata Meisterschaft von Zürich, a już dwa lata później zniknął z peletonu. Postanowiliśmy sprawdzić co u niego – wyszła z tego pięciogodzinna rozmowa, którą trzeba było podzielić na trzy, dość obszerne, części…

W części 1. przeczytasz:

• O książce, która (dosłownie!) zmieniła życie Gwiazdowskiego
• O olbrzymim wpływie, który na młodego kolarza wywarł Ryszard Szurkowski
• O tym, dlaczego działacze Agromelu Toruń odebrali Gwiazdowskiemu rower

Jest środa, okolice godziny 14. Nareszcie, choć nie bez problemów, dotarłem na miejsce. Właśnie stoję przed bramą domu o umówionym adresie. Niestety, choć naciskam na guzik, nad którym widnieje napis “dzwonek”, właściciel nie otwiera. Szybko jednak okazuje się, co było przyczyną. Z bramy innego, oddalonego o kilkanaście metrów domu (choć jak się później okazało, o takim samym numerze, pozbawionym jedynie niewielkiej literki “A”) wyłania się sylwetka.

Zapraszam! – słyszę.

Moim oczom ukazuje się człowiek, który nie przypomina zbytnio kolarza, który ponad 20 lat wcześniej wygrywał Zuri-Metzgete. Choć nie mam prawa pamiętać go z czasów kolarskiej kariery (gdy on odnosił swój największy sukces, ja miałem niecałe osiem miesięcy), to na zdjęciach, które udało mi się znaleźć widziałem kompletnie pozbawionego zarostu chłopaka. Teraz powitał mnie mężczyzna, którego twarz pokryta jest potężną brodą. Nie wszystko się jednak zmieniło – jego sylwetka, choć pewnie już nie tak wyżyłowana jak kiedyś, wciąż wskazuje na regularne oddawanie się sportowym aktywnościom.

Wchodzimy do domu i zaczynamy rozmowę. Dowiaduję się, co u niego dziś słychać. Opowiada o swoim aktualnym miejscu zamieszkania – Czarnym Dunajcu, oddalonym o dokładnie 600 kilometrów od Kurzętnika, w którym się wychował. O miłości do gór. O swojej pracy w transporcie międzynarodowym…

Jednak tym, z czego jest najbardziej dumny to dzieci, bliźnięta, urodzeni w Dzień Ojca, dwulatkowie Bernard i Grzegorz – Obaj są najcudowniejszym darem, który otrzymałem od życia. Owocem najprawdziwszej miłości. Miłości jak z „Hymnu”, a nawet tak wielkiej, że nie sposób jej wyrazić słowami. Imię dla Grzesia wybrała moja ówczesna narzeczona, dla Bernisia, ja.

Obaj moi dziadkowie nosili to imię, a mi, od kiedy pamiętam, bardzo się ono podobało. Jest takie dźwięczne, twarde, mocne. Poza tym, we Francji spotkałem kilku Bernardów i z każdym z nich wiążę dobre wspomnienia – opowiadał. A ja uznałem, że to wręcz idealny moment, by płynnie przejść do wywiadu:

A może te pozytywne skojarzenia z imieniem Bernard miały wpływ na wybór kolarskich idoli? W czasach pańskiego dzieciństwa w peletonie jeździło kilku kolarzy o tym imieniu – choćby Bernard Hinault.

Oczywiście doskonale kojarzę Bernarda Hinault – gdy już zostałem kolarzem, spotykaliśmy się parokrotnie. Bernard też oficjalnie, chyba nie raz, wręczał mi jakąś nagrodę. Jednak gdy byłem dzieckiem, to nie on był moim idolem. Moje dzieciństwo to był taki okres przejściowy, jeśli chodzi o transmisje z wyścigów. Gdy się urodziłem, w telewizji były tylko dwa kanały i jedynym wyścigiem zawodowców, który relacjonowano były mistrzostwa świata. Dopiero wraz z upływem lat było tego coraz więcej.

Być może właśnie z tego względu, a może z powodu ojca – nauczyciela wychowania fizycznego i trenera kolarstwa, a także jego matki – mojej babci – wielkiej fanki tego sportu, która zapisywała całe kroniki zawierające wyniki kolejnych Wyścigów Pokoju, bardziej fascynowały mnie wyścigi amatorskie. W tych babcinych zapiskach najczęściej pojawiało się nazwisko “Szurkowski”, więc nic dziwnego, że to On był takim moim pierwszym kolarskim wzorem. Zresztą, nie tylko z tego powodu – jego postać generalnie cieszyła się w tamtych czasach olbrzymim szacunkiem. To chyba On, Jego zwycięstwa, to jak wygrywał, sprawiło, że zapragnąłem zostać zawodnikiem.

Miałem też książkę, którą napisał wraz z Krzysztofem Wyrzykowskim – “Być liderem”. Tata podarował mi ją gdy miałem 11 lat. To było niedługo przed wyścigiem o Puchar Wojewody Toruńskiego. Na tych zawodach obecny był sam Ryszard Szurkowski, a po ich ukończeniu podszedłem do Niego i poprosiłem o autograf. On napisał całą dedykację. Krótką, ale niezwykle istotną. Brzmiała: “Grześkowi wielu sukcesów w życiu – Ryszard Szurkowski”. Naprawdę nie przypuszczałem wtedy, jak wielkie znaczenie ta dedykacja będzie miała kilka lat później.

Domyślam się, że pomogła panu mentalnie w trudnych momentach, których w karierze nie brakowało… Może patrzył pan wtedy na nią i myślał sobie, że trzeba zacisnąć zęby i walczyć dalej?

Tu nawet nie chodziło o to. Prawdę mówiąc nie przyglądałem się jej jakoś bardzo często. Oczywiście na początku otrzymanie tej dedykacji było dla mnie czymś wyjątkowym, ale później życie toczyło się dalej. Książka stała na półce i co jakiś czas do niej zaglądałem, zresztą przeczytałem ją kilka razy – nie pamiętam już nawet ile.

Swoją największą rolę odegrała dopiero wtedy, gdy miałem konflikt ze swoim byłym klubem – Agromelem Toruń. Mieliśmy tam różne trudne sytuacje, które zakończyły się opuszczeniem przeze mnie klubu. Po tamtych wydarzeniach postanowiłem spróbować dostać się do klubu Ryszarda Szurkowskiego – wówczas jednego z najlepszych w kraju. Jeździli tam m.in. Sławomir Krawczyk, Piotr Korab, Dariusz Banaszek czy Piotr Wadecki. Pojechałem do Warszawy, do Ryszarda jako nieznany, pierwszoroczny orlik i powiedziałem, że chcę u Niego jeździć. Co ciekawe, On nie powiedział “nie”. Odparł, że przeprowadza badania wydolnościowe u profesora Lewickiego i doktora Kaczorowskiego w Łodzi, a jeżeli chcę, to mogę się przygotować, przystąpić do nich i z wynikami przyjechać na wiosnę.

Później zrozumiałem, że zostałem wtedy po prostu zbyty. Nic dziwnego – to tak, jakby dziś jakiś młody, nikomu nieznany piłkarz ze wsi pojechał do Legii… no może teraz bardziej pasowałby tutaj Lech Poznań albo Raków Częstochowa, i powiedział, że chciałby grać w pierwszym zespole. Pewnie sam Ryszard po prostu nie sądził, że faktycznie będę chciał przejść te badania i udowadniać swoją przydatność. A jednak postanowiłem nie zmarnować szansy, jakkolwiek nierealną ona nie była, którą dał mi los. Przeszedłem badania, a z wynikami pojechałem do Niego. Tyle że zimą, a nie wiosną – wydawało mi się, że wtedy mogłoby być już trochę za późno. Że skład byłby już zamknięty, więc nie ma w nim dla mnie miejsca.

W noc przed chwilą prawdy długo nie mogłem zasnąć – tak bardzo przeżywałem ten wyjazd do Warszawy, podczas którego miała zadecydować się moja kolarska przyszłość. W końcu mi się udało, ale w pewnym momencie znów się obudziłem. To był jeden z takich momentów, gdy wstajesz i nie czujesz żadnego otumanienia. Po prostu momentalnie jesteś gotowy do działania. Nie wiem jak medycyna się na to zapatruje, ale ja czasami tak po prostu mam. Od dziecka. Popatrzyłem na szafy z książkami, zatrzymałem wzrok na “Być liderem”. Podszedłem do tej półki, otworzyłem moją relikwię na stronie z dedykacją. Zamknąłem. Włożyłem ją do plecaka i poszedłem spać dalej – znacznie spokojniejszy niż wcześniej. Obudziłem się krótko przed pierwszym budzikiem.

Do Warszawy udałem się wczesnym rankiem. Niestety gdy dojechałem, szybko okazało się, że moja podróż była daremna. Ryszard powiedział, że skład zespołu na sezon jest już skompletowany i nie ma w nim dla mnie miejsca, a poza tym jest już za późno na zmianę barw klubowych. Ostatnią deską ratunku okazało się pokazanie Mu tej książki, w której podpisał mi się lata wcześniej. Po raz kolejny otworzyłem ją na stronie z dedykacją i powiedziałem: “Pan mi to kiedyś napisał – teraz Pana proszę, żeby Pan mi w tym życiu pomógł”. Wziąłem oddech. On przeczytał to zdanie, zastanawiał się o co tu w ogóle chodzi. Wtedy ja, rozzłoszczony na to, że dałem się tak nabrać, dodałem: “… ale bez względu na to, czy Pan mi pomoże, czy nie, i tak wystartuję kiedyś w mistrzostwach świata!”

Właściwie to chciałem Mu powiedzieć, że wygram mistrzostwa świata albo Puchar Świata. Wiedziałem jednak, że nie wszystko zależy od nas, a nie chciałem uchodzić za szaleńca. Uznałem, że sensowniej będzie, jeśli powiem tylko o występie w mistrzostwach świata. Opłaciło się. Ryszard złapał mnie za kurtkę i powiedział: “Chodź chłopie, bo ciebie nie można zmarnować”.

Ryszard Szurkowski – legenda polskiego kolarstwa, człowiek, który doprowadził do mistrzostwa świata Lecha Piaseckiego i… wyjątkowy trener w karierze Grzegorza Gwiazdowskiego.

A jak wyglądały wyniki, które mu pan wcześniej pokazał?

Rzeczywiście, bardzo dobrze – predestynowały mnie do tego by znaleźć się w drużynie. Już podczas badań doktor Kaczorowski i profesor Lewicki wyrażali się o mnie bardzo pozytywnie. Byli zaskoczeni, że nie byłem kadrowiczem. Powiedzieli, że niewielu z nich osiąga takie wyniki – zwłaszcza w moim wieku.

Sam Ryszard też stwierdził, że jak najbardziej widać we mnie spory potencjał. Chciał jednak, żebym pojeździł jeszcze trochę po lokalnych klubach, a ja byłem już z jednym mocno skonfliktowany. Oczywiście była jeszcze Stal Grudziądz, do której nic nie miałem – ba, darzyliśmy się sympatią zarówno z działaczami, jak i zawodnikami. Tyle że miałem już w głowie tylko mojego Mistrza. Dlatego nie chciałem ustąpić i w końcu dopiąłem swego, choć okazało się, że kluczowa okazała się książka. To chyba dowodzi tego, że w życiu nie należy się poddawać.

Szurkowski poza tym, że jako kolarz zyskał status legendy, to będąc trenerem doprowadził Lecha Piaseckiego do mistrzostwa świata. Pewnie dużo pan zyskał dzięki pracy z nim.

Tak, Ryszard i Wacław [Wacław Skarul – przyp. red] wykonali wtedy kawał dobrej roboty. Dopiero od „Szura” dowiedziałem się, że równie ważna co trening, jest regeneracja. W czasach Agromelu myślałem, że im bardziej docisnę, tym mocniejszy będę później. Zawsze chciałem dawać z siebie sto procent. On bardzo szybko zorientował się, co jest grane. Widział ile trenuję, jak trenuję i jakie – niezbyt dobre, wyniki, to przynosiło.

Po jednym z wyścigów miałem pojechać na spokojny trening – tylko tyle. Nie podał szczegółów, nie powiedział, jaki dokładnie ma ten trening być. No to wstałem wcześnie rano, wsiadłem na rower – wykonałem, jak mi się wtedy wydawało, polecenia Trenera i na 11 pojechałem do sklepu, w którym pracowałem podczas swojego pierwszego roku w ekipie. Wywiązała się między nami krótka, serdeczna rozmowa:

– I jak, byłeś dzisiaj na przejażdżce, którą ci zaleciłem? – zapytał mnie Ryszard
– Tak – odparłem
– I ile przejechałeś kilometrów, w jakim tempie?

Powiem szczerze, że nie pamiętam, jakie wartości Mu wtedy podałem, ale możemy założyć, że było to około 100 kilometrów przy prędkości nieco ponad 40 kilometrów na godzinę (śmiech). Widzi pan, teraz sam się z tego śmieję, ale wtedy było to dla mnie coś całkowicie normalnego. Oczywiście dopóki nie zobaczyłem reakcji Trenera. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że tego dystansu i tej średniej, absolutnie nie można traktować w kategoriach “lekkiego treningu”.

Szybko zacząłem się usprawiedliwiać, że przez pewien odcinek jechałem za ciężarówką, która akurat mnie wyprzedzała. Że jechała na tyle wolno, że aż się prosiło, aby za nią pojechać. Że owszem, jechałem na dużej tarczy, ale z miękkiego obrotu, bo opory powietrza były mniejsze.

To nie była prawda, tak?

Właściwie to była – faktycznie przez pewien czas jechałem za ciężarówką. Zresztą, lubiłem ten typ treningów, choć wiem, że lepiej byłoby, gdyby przede mną samochodem jechał trener albo ktoś, kto ma na ten temat jakieś pojęcie i wie, że za nim jedzie kolarz – dopiero wtedy jest w miarę bezpiecznie. Ale to nie był główny powód tego, że ta średnia była tak wysoka.

Chodziło przede wszystkim o to, że moja psychika zmuszała mnie do kręcenia, do wysiłku. Choć ja go wtedy wcale nie odbierałem jako czegoś ponad normę. Ot lekki trening, w którym może odrobinę za mocno naciskałem na pedały, bo akurat fajnie mi się jechało. Ta przyjemność z jazdy mogła wynikać z tego, że w tamtych dniach w Polsce odbywały się wojskowe mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym, a ja akurat jechałem po trasie ich czasówki. Widziałem ludzi przygotowujących zabezpieczenia, wyobraziłem sobie, że jadę w zawodach i przyspieszyłem, choć oczywiście nie do stu procent…

To wszystko złożyło się na tę średnią, która zaskoczyła – bynajmniej nie pozytywnie – Trenera Szurkowskiego. Zwrócił się wtedy do Piotrka, który był sprzedawcą w sklepie i zapytał, czy mógłby mnie za pół godziny zwolnić. Ten się zgodził – powiedział, że w każdej chwili mogę iść do Trenera. O ustalonej porze wyszedłem i właśnie wtedy “Szur” wyjaśnił mi, dlaczego Jego zdaniem nie prowadzę się do końca tak, jak powinienem. Oczywiście chodziło Mu o kwestie czysto treningowe, bo reszta – czy to higiena, czy powstrzymywanie się od alkoholu, najwyraźniej była bez zarzutu.

W ogóle nie pił pan alkoholu?

W tamtym okresie w ogóle – zresztą, tak było jeszcze przez długie lata – to też wynikało z mojego podejścia. Teraz znów jest podobnie, bo ojcostwo zobowiązuje. Jak coś robić, to na maksa. W jednej ze swoich książek, być może we wspominanym już “Być liderem”, a może w “Rowerem do Europy” Ryszard wspominał, że “nawet kieliszek wina w okresie startowym w znacznym stopniu osłabia wątrobę, zaś powrót do normy trwa dłuższy czas”. Nie polemizowałem z tym stwierdzeniem, nie zastanawiałem się, czy lekarze uważają tak samo. Po prostu przyjąłem to do wiadomości. Uznałem też, że nawet jeśli kieliszek wina nie osłabiałby wątroby w stopniu znacznym, a jedynie minimalnym, to ja nie chcę tracić nawet tego.

Nie miałem nic przeciwko temu, by ludzie, którzy nie byli zawodnikami, pili – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Ale było dla mnie jasnym, że zawodnicy powinni trzymać się od alkoholu i w ogóle od używek z daleka.

Powyższe zdjęcie potwierdza słowa mojego rozmówcy, który, podobnie jak Dariusz Banaszek (po prawej), pije tutaj sok. Oprócz nich od lewej: Robert Duda, kierowca z browarów EB, Ryszard Szurkowski, Sławomir Krawczyk
fot. archiwum prywatne

Okazywało się jednak, że oprócz higieny, powstrzymywania się od picia alkoholu czy wykonywania codziennego mocnego treningu, ważne jest również to, by wykonywać go z głową i odpowiednio się regenerować. Dlatego Ryszard rozrysował mi plan treningów na najbliższy miesiąc. Dzień po dniu. Łącznie z tętnem, które powinienem osiągać.

Był pan w stanie robić to nawet w czasie jazdy?

Właściwie na treningu, gdy serce biło mocno, to zazwyczaj nawet nie musiałem dotykać tętnicy – byłem w stanie policzyć je sobie po pulsie w głowie, w klatce piersiowej itd. Oczywiście wszystko to w pewnym przybliżeniu – gdy chciałem zrobić to precyzyjnie, po prostu w trakcie jazdy dotykałem nadgarstek i sprawdzałem…

Ryszard powiedział mi, że jego polecenia mam wykonywać co do joty. Wspomniane tętno, dystans, profil trasy – czyli jak jest napisane, że po górkach, to mam jeździć po górkach, jak po płaskim, to po płaskim. Po kilku dniach byłem bardzo zaskoczony tym, że jest tak łatwo. A jak zobaczyłem, że kolejne dni, a raczej tygodnie mają wyglądać tak samo… no, nie pasowało mi to. Myślałem sobie, że takie treningi to pasują raczej do rowerzystów, niż do kolarzy.

Wtedy zapytałem Ryszarda, czy dobrze odczytuję Jego plan, czy czegoś nie pomyliłem. Odpowiedział: – Tak, dobrze go odczytujesz. I masz wypełniać dokładnie wszystko, co jest tam napisane – nie mogłem w to uwierzyć, ale posłuchałem Trenera. Zresztą, Jego zalecenia szybko zaczęły przynosić wymierne efekty. Nie minął miesiąc, gdy wygrałem pierwszy wyścig. Jeśli dobrze pamiętam, to były “Czwartki na Dynasach”. Krótkie kryterium przez ulice: Oboźną, Dynasy, Zajęczą i Topiel. Jedno okrążenie miało pewnie z 900 metrów i zawierało taką fajną ściankę. Lubiłem ten rodzaj ścigania – prawie przez cały czas szedł gaz i można było fajnie skontrować, zagiąć się i nadrobić jedno okrążenie, tak jak zrobiłem to wtedy. Uwielbiałem kryteria.

Kryteria? Sprinterem pan chyba nie był.

Że nie byłem sprinterem, to mało powiedziane. Gdy w ucieczce dojeżdżaliśmy do mety w pięciu, byłem piąty. Gdy w trzech, to trzeci (śmiech). Tylko gdy byłem w najwyższej formie, bywało inaczej. Ale kryteria to wyścigi zazwyczaj rozgrywane w zawrotnym tempie, bo kreska jest co chwilę, w dodatku po zakrętach, nierzadko z górką, więc umiejętności sprinterskie, wbrew pozorom, niekoniecznie są tu decydujące.

Ryszard dobrze wiedział co robi, pewnego dnia mówiąc „Przez miesiąc miałeś tylko trenować. Ale tu, w Warszawie, w czwartek będzie kryterium. Z ostrą górką. Może byś wystartował?”

Zmienił swój wcześniejszy plan.

Na tym również polegała Jego mądrość. Zmienił, ale dał mi też wybór. Nad którym, nie wątpię, czuwał.

Wybrał pan rywalizację i wygrał.

Na Dynasach ścigałem się kilka razy i wydaje mi się, że raz czy dwa przydarzył mi się taki start, że zdublowałem peleton, ale nie wiedziałem, czy dobrze zrobiłem. Zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby pedałować za grupą, obserwując ją i kontrolując sytuację, dokładając gdy trzeba, a odpuszczając, by nie połączyć się z peletonem i samotnie starać się utrzymać na tyle wysokie tempo, by nie dać się dogonić.

Nie bardzo rozumiem. Dlaczego? Dzięki dołączeniu do grupy w zasadzie zapewnił pan sobie zwycięstwo.

To prawda. Ale zwłaszcza gdy zwycięstwo miałem w kieszeni, starałem się je upiększyć, żeby coś więcej dać kibicom, więcej emocji. Kryteria dają szczególne możliwości, tym bardziej te rozgrywane na krótkich rundach. Kibice się zastanawiają czy uciekinier zdoła zdublować, a może peleton się zbierze i go dogoni? Poza tym przejeżdżając linię mety na solo, można dać upust emocjom, unieść ręce w geście triumfu, krzyknąć z radości, podgrzać atmosferę. W takich chwilach chodziło też o to, żeby sprawdzić, czy jestem w stanie zrobić coś więcej. O sprawdzenie granic swoich możliwości, a następnie ich przesunięcie. W kolejnych latach kariery to podejście bardzo mi pomagało. Nie zadowalałem się rzeczami, które już mogły dawać mi satysfakcję, tylko jechałem po więcej i więcej. Oczywiście nie zawsze mi się to udawało, ale czasem – owszem – jak w Zurychu.

Powróćmy do tamtych Dynasów. Wygrał je pan…

To właśnie tamtego dnia zdublowałem wszystkich zawodników, a potem pomyślałem, że fajnie by było przekraczać linię mety samotnie z uniesionymi rękoma. Ponownie więc uciekłem moim rywalom, a wjeżdżając na metę, cieszyłem się jak dziecko. Zaskoczyło mnie natomiast to, że pokonując ostatnie okrążenia, nigdzie nie widziałem trenera Szurkowskiego, który wcześniej stał na szczycie podjazdu. Nie było go też po zakończeniu wyścigu. Kiedy jeszcze jeździłem w Toruniu, żaden działacz nie omieszkałby przegapić okazji do pokazania się w towarzystwie swojego zawodnika, gdy ten wygrywał, choćby jakiegoś ogórka* [ogórek – wyścig niskiej rangi – przyp. red]i to o tak zwany błysk szprychy. W „Agromelu” zawodnik bardzo szybko się przekonywał, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Tymczasem następnego dnia trener Szurkowski zachowywał się jak zawsze. Po wejściu do sklepu przywitał się i poszedł do swoich zajęć. Dopiero po kilku godzinach, jakby przypadkiem, przypomniał sobie, że przecież wczoraj był jakiś wyścig.

– No i jak tam było?
– Całkiem nieźle, wygrałem. – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem na ustach.
– No to fajnie, gratuluję. – skwitował bez emocji Trener.

Tamten uścisk Jego dłoni miał dla mnie wyjątkową wartość. Właściwie to z wdzięczności chciałem się rzucić Mu na szyję, ale spokój, z jakim On przyjął tamto zwycięstwo sprawił, że się powstrzymałem. Czym ty się podniecasz, przecież to tylko jakiś mały wyścig. – mówiłem do siebie w myślach – Wygraj coś większego, to może zasłużysz na okazanie emocji przez Trenera. Może kiedyś nawet na podziw. Ryszard Szurkowski potrafił jak nikt inny budować mentalność sportowca. Tego samego dnia po raz pierwszy w życiu, przeczytałem w najpopularniejszym dzienniku stolicy swoje nazwisko, no może jeszcze nie do końca swoje: „… w gronie seniorów najlepszy był Grzegorz Gniazdowski, z grupy Szurkowskiego ”.

Fajne w tym zwycięstwie było również to, że główną nagrodę ufundował znany warszawski restaurator Mieczysław Jachacy. Przeznaczyłem ją na zakup profesjonalnych butów kolarskich, a ponieważ pan Mieczysław już wtedy przyjaźnił się z trenerem Szurkowskim, to od tej pory każdego dnia miałem zapewniony w dawnym „Bazyliszku” nieodpłatny obiad. To też było dla mnie wielkie przeżycie. Niedawno sprzedawałem butelki, by ze złomu złożyć rower, a teraz miałem wszystko, co kolarzowi potrzebne i jeszcze każdego dnia mogłem jeść w ekskluzywnej restauracji. Dania wybierałem z eleganckiego menu, a obsługiwali mnie bardzo sympatyczni kelnerzy lub kelnerki… Kiedyś poniosła mnie fantazja – zamówiłem kawior – nie wiedziałem, co to takiego, ale pamiętam, że głupio mi się zrobiło, kiedy dopiero po złożeniu zamówienia spojrzałem na cenę. Wnioskowałem z niej, że nie podołam takiej ilości jedzenia…

Ile ja w tamtym okresie rzeczy poznałem, zobaczyłem, ile się dowiedziałem o życiu… U nas w Kurzętniku, choć życie nie było łatwe, to wyglądało zupełnie inaczej. U nas żadna kobieta u fryzjera nie płakała z powodu innego odcienia koloru włosów niż się spodziewała, w Warszawie taką kobietę można było spotkać. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz taką zobaczyłem, było mi bardzo przykro. Choć wydawało mi się to dziwne, to byłem przekonany, że przyszła do fryzjera, by zrobił jej włosy na pogrzeb bardzo bliskiej osoby, takimi krokodylimi łzami się zalewała. Kiedy w końcu zorientowałem się, że przyczyną jej rozpaczy był odcień włosów, długo się nad tym zastanawiałem. Pamiętam, że nawet Trenerowi o tej sytuacji powiedziałem, na co On rzekł, że ludzie wyznaczają sobie różne priorytety i cele, i różne mogą być tego przyczyny. Przeprowadzając się w młodym wieku do stolicy z bagażem moich doświadczeń, trudno mi było zrozumieć cele i priorytety niektórych ludzi. Teraz nie dziwię się już chyba niczemu. Ogromny wpływ na tę zmianę, tak bezpośredni, jak i pośredni, miał Ryszard Szurkowski. Ten człowiek nauczył mnie wiele, wiele mi pokazał, wytłumaczył i to nie tylko jeśli chodzi o sport, ale życie w ogóle. Trener wypełnił pewną ogromną pustkę w moim życiu, pustkę, która powstała wraz z odejściem od nas taty.

Pana rodzice się rozwiedli…

Miałem wtedy 15 lat. Nie chciałbym o tym rozmawiać.

Co było dalej?

Po miesiącu tych treningów, które zalecił mi Ryszard, miałem ciągłą progresję. Wszystko toczyło się błyskawicznie i szybko zacząłem rywalizować z całą krajową czołówką. Z Tomkiem Brożyną, z Darkiem Baranowskim, Kazikiem Stafiejem, Radkiem Romanikiem, Grzesiem Gronkiewiczem, Wojtkiem Pawlakiem, Sławkiem Chrzanowskim, że tylko wspomnę ambitną, młodą falę, wicemistrzów świata w drużynie z Aten, Bernarda Bociana, Piotra Przydziała, Pawła Niedźwiedzkiego i Marcina Gębkę… dużo było tych uznanych nazwisk. Przepraszam, ale nie sposób wszystkich wymienić. Fajne było to, że szybko mnie zaakceptowali – w końcu wcześniej nikt mnie nie znał – no może poza tymi chłopakami, których znałem z juniorów, jak Piotr Przydział czy Darek Skoczylas – bo oni, faktycznie, chyba mogli mnie trochę kojarzyć.

Wydaje mi się, że już w Toruniu szło mi całkiem nieźle, jak na tamte warunki. Tyle że w porównaniu z tym, co było po treningach u Ryszarda, to było nic. Tu już w pierwszym roku wygraliśmy Drużynowe Mistrzostwa Polski w orlikach, a indywidualnie zająłem 2. miejsce na Mistrzostwach Polski w orlikach i w ten sposób, 3 listopada 1994 roku, w dzień moich 20 urodzin dostałem się do reprezentacji Polski.

Jeszcze jedno zdjęcie z czasów jazdy Grzegorza Gwiazdowskiego dla zespołu Ryszarda Szurkowskiego

No właśnie, kilka razy wspominał pan o Toruniu. Co się tam tak właściwie wydarzyło?

Problemy zaczęły się, gdy byłem w ostatnim roku juniora. Mieliśmy wówczas dwóch trenerów, którzy prowadzili dwie grupy juniorskie. Doprowadzało to do patologicznych sytuacji, bo na wyścigach oba toruńskie zespoły rywalizowały ze sobą bardziej zaciekle niż z pozostałymi grupami. Na szczęście po zakończeniu sezonu władze klubu poszły po rozum do głowy i nastąpił powrót do jednej grupy juniorskiej. Nie sposób wykluczyć, że ktoś tym całym zamieszaniem sterował. W każdym razie atmosfera zdążyła się popsuć. Myślę, że to później mogło mieć wpływ na przebieg jednego ze zgrupowań przed kolejnym sezonem.
Jak już wspominałem wcześniej, w tamtym okresie nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, jak bardzo istotna jest dla kolarzy odpowiednia regeneracja. Mimo wszystko wiedziałem, że w nocy należy spać, a nie łazić po okolicy w stanie wskazującym. Pamiętam, że podczas tamtego zgrupowania byłem w czteroosobowym pokoju, a spać chodziłem zazwyczaj sam – moi lokatorzy przebywali o tej porze daleko poza obiektem, w którym mieszkaliśmy.

Nie odpowiadało mi to i w końcu przelała się czara goryczy. Bezpośrednią przyczyną było to, co stało się pewnej nocy. Wydarzyło się to około 2 może 3 nad ranem. Obudził mnie wtedy hałas dochodzący z korytarza. Okazało się, że to jeden z moich kolegów z pokoju. Próbował dotrzeć do pokoju i w związku z tym, że znajdował się w stanie niepozwalającym na właściwą ocenę rzeczywistości, miał z tym pewne problemy. Po jakimś czasie sytuacja powtórzyła się z kolejnymi kolegami.

Następnego dnia poszedłem do trenera i powiedziałem, że nie jestem w stanie dłużej znosić tego stanu rzeczy. Wyjaśniłem z czego to wynika i dodałem, że zdaję sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja. Że dopiero wchodzę w grupę seniorów, więc nie oczekuję od niego, by wszystko zmieniło się dla mnie. Jedyne, czego chciałem, to wyjazdu ze zgrupowania – wiedziałem, że sama zamiana pokojów nie miała sensu – imprezowali nie tylko moi współlokatorzy.

Chciałem spokojnie przesypiać noce, budzić się wypoczętym (co ma niebagatelny wpływ na układ immunologiczny) w pełni zregenerowany przystępować do śniadania, żeby później móc efektywnie trenować. Tym bardziej, że mieliśmy możliwość jeździć po Karkonoszach – bez sensu było ją marnować.

Poza tym, nie pasowało mi to, że na treningi jadę z niedysponowanymi chłopakami. To przecież oczywiste, że im lepsi są zawodnicy, z którymi trenujesz, tym lepszy stajesz się ty. Tymczasem tu nie było możliwości, żeby z nimi dobrze porywalizować, a gdy po prostu sam próbowałem narzucić mocniejsze tempo, to za sobą słyszałem pomruki niezadowolenia. Wiadomo, nawet na treningach zbiorowych są momenty, zwłaszcza podczas pokonywania wzniesień, gdy każdy może obrać swoje tempo, ale też rozumiałem, że starsi zawodnicy nie byli zadowoleni z tego, że młody zawodnik “naciąga im garba”, a trener to widzi.

Dlatego czasem się powstrzymywałem, żeby nie było tego zgrzytu, ale sama świadomość tego, że nie mogę dać z siebie tyle ile bym chciał, trochę mnie frustrowała. Przecież to było zgrupowanie. Nie chodziło o to, żeby sobie folgować, tylko wręcz przeciwnie.

I jak na tę propozycję zareagowali trenerzy?

Niezbyt się im ona spodobała. Nie sposób było wykluczyć, że wieść o tym, że jeden z zawodników wyjechał ze zgrupowania mogłaby się rozejść. Mogliby się dowiedzieć o tym lokalni dziennikarze, mogliby dojść do przyczyny mojej decyzji – tym bardziej, że w środowisku nie było tajemnicą, że byłem jednym z tych zawodników, którzy nie tylko powstrzymywali się od alkoholu, ale w ogóle sumiennie podchodzili do obowiązków. Pewnie były obawy, że informacja w końcu dotarłaby do miasta, które w tamtym czasie znacząco zasilało budżet klubu…

Wobec tego uznali, że lepiej byłoby, żeby taki zawodnik nie wyjeżdżał ze zgrupowania. Żeby wszystko wyglądało normalnie. Powiedziano mi, że jeśli wyjadę – odbiorą mi rower i nie będą powoływać na kolejne zgrupowania i wyścigi. Kazali mi pójść na spacer i wszystko sobie przemyśleć.

Na przemyślenia rzeczywiście miałem mnóstwo czasu, bo z powodu nocnych przygód pozostałych kolarzy trening został odwołany. W końcu, po gruntownym przeanalizowaniu całej sytuacji, doszedłem do wniosku, że nie ma innej możliwości, niż ugięcie się pod presją. Mojej mamy nie było stać na kupno kolarki. Poza tym, wiedziałem, że kolarstwo może i jest sportem indywidualnym, ale sukces w nim zależy od pracy całego zespołu – jaki by on nie był. A ja nie byłem kimś, kto mógłby przebierać w ofertach kolejnych zespołów. Zresztą nawet gdybym był bardziej znany, to miałbym problemy, ponieważ zagrożono mi także tym, że nie dostanę “trzeciego odcinka”.

Czego?

Kiedyś kolarska licencja była papierowa i składała się z trzech odcinków – jeden z nich posiadał właśnie klub. Aby zawodnik mógł przejść z jednego klubu do drugiego, musiał okazać nowej drużynie ten trzeci odcinek – to oznaczało, że jest rozliczony z klubem ze sprzętu itd. Jeżeli się tej części licencji nie miało – odejście było niemożliwe.

Dało się coś z tym zrobić? 

Tak, przez rok się nie ścigać, ba, nawet nie otrzymywać  pomocy z żadnego klubu – zresztą później okazało się, że mnie właśnie taki los miał czekać. Tylko że to jest oczywiście rozwiązanie dość bolesne. Rok bez ścigania… to raczej nie wychodzi na dobre. Zwłaszcza w tak młodym wieku – w późniejszych latach o wiele łatwiej jest przetrawić taką pauzę – przecież kobiety potrafią zrobić sobie przerwę macierzyńską, a później wrócić i osiągać sukcesy [to prawda – przykładem może być zwyciężczyni pierwszego Paryż-Roubaix kobiet – Lizzie Deignan – przyp. red].

Nic dziwnego, że nie chciałem sobie na takie coś pozwolić. Gdy wróciłem ze spaceru, upewniłem się, czy jeśli zostanę, to ominą mnie konsekwencje. Odpowiedź była twierdząca, więc przystałem na tę propozycję nie do odrzucenia.

Znając już koniec tej historii, wiemy że ostatecznie na niewiele się to zdało. Co zatem wydarzyło się później?

Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy. Pojechałem na jeszcze jedno zgrupowanie i muszę przyznać, że sytuacja się zmieniła na korzyść. Chłopaki faktycznie zmieniły swoje podejście do kolarskich obowiązków.

Czyli pańska interwencja miała jednak na coś wpływ?

Wszystko na to wskazywało. Trenerzy rozmawiali z zawodnikami indywidualnie, czasem pojawiały się jakieś bardzo ogólne uwagi na ten temat do całej grupy. Wydawało się więc, że sytuacja idzie ku lepszemu. Nawet mój trener zaczął mnie masować – w tamtych czasach było to bardzo rzadko spotykane. Naprawdę się cieszyłem, że tak to zaczyna wyglądać.

Tyle tylko, że zaczął się sezon i cały pozytywny obraz prysł jak bańka mydlana. Agromel nie powołał mnie na żaden wyścig. W tamtym roku ścigałem się tylko raz, gdy z własnej inicjatywy pojechałem na wyścig z panem Janem Osmańskim z Nowego Miasta Lubawskiego – miejscowości położonej trzy kilometry od mojego Kurzętnika. On wtedy bardzo mnie wspierał – także finansowo. Agromel tam nie startował, ale trener nie miał nic przeciwko, żebym wystąpił w barwach klubu. Nie był to udany występ.

Dwa razy złapałem gumę, a że Agromelu nie było na zawodach, to pojawił się problem – nowego koła nie było skąd wziąć. Za pierwszym razem poratował mnie inny klub – za drugim było już gorzej. Przez piętnaście kilometrów jechałem na kapciu. Dojechałem do mety daleko za najlepszymi, ale przynajmniej udało mi się dokończyć wyścig – jak się później okazało, ostatni w barwach Agromelu.

Przychodziły bowiem kolejne wyścigi, a powołań wciąż nie było. Trenowałem zawzięcie i jednocześnie zastanawiałem się, o co chodzi. Dlaczego tak jest, skoro umawialiśmy się na coś zupełnie innego. Forma przecież była, do tego wciąż byłem jeszcze wspierany przez trenera Groszkowskiego, pracującego dla Agroplonu – lokalnej sekcji Agromelu. Tak właściwie to ona już nie za dobrze działała. Tamte sekcje były sponsorowane przez PGR-y – Państwowe Gospodarstwa Rolne, które po upadku komunizmu były stopniowo likwidowane. W pewnym momencie trener musiał wydawać własne pieniądze na nasze wyjazdy, ale jeszcze przez jakiś czas te treningi były organizowane, co też mnie w jakimś stopniu mobilizowało do tego, by mimo wszystko trenować nawet powyżej 200 kilometrów dziennie.

Trener Groszkowski wiedział o tym, co mnie spotkało. Namawiał mnie, bym wykazał inicjatywę. Żebym prosił działaczy z Torunia o to, by znów startować, ale mnie ambicja na to nie pozwalała. Nie chciałem się prosić, błagać o szansę, skoro wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego – skoro umowa między mną, a działaczami była inna. Postanowiłem więc, że skoro nie jeżdżę na wyścigi, to czas zaoszczędzony w weekendy przeznaczę na naukę – w końcu byłem wtedy w klasie maturalnej, więc miałem trochę materiałów do przerobienia. Chciałem dobrze zdać egzamin dojrzałości, dostać się na dobre studia i przybliżyć się do wypełnienia swojego życiowego celu, a więc zostania nauczycielem wychowania fizycznego i trenerem kolarstwa, jak mój tata.

Dopiero po maturze postanowiłem pojechać do klubu, by porozmawiać na temat mojej sytuacji. Chodziło mi o to, by zostać zrozumianym, ale też o to, by zrozumieć ich. Przede wszystkim chciałem jednak znaleźć jakieś rozwiązanie z tej patowej sytuacji, w której się znaleźliśmy. W związku z tym rano pojechałem na rowerze do Torunia, wcześniej dokręcając 20 kilometrów, by łącznie wyszło tego dnia 200 kilometrów [z Kurzętnika do Torunia jest ponad 90 kilometrów – przyp. red]. Pod budynkiem klubu byłem około 11. Przez kilka godzin czekałem, notorycznie mnie spławiano. Przez cały czas po klubie krzątały się różne osoby – nikt nie przejmował się, czy jestem głodny, czy nie jestem spragniony…

Dopiero po 15, pewnie nawet było już bliżej 15.30, klub opustoszał. W środku zostało czterech “działaczy”. Kazali mi wejść do pokoju – dokładnie pamiętam tamtą chwilę. Zaczęliśmy rozmawiać, ale nic nie wyglądało tak, jak sobie wyobrażałem. Jeden z działaczy wyciągnął papierosa i ostentacyjnie zaczął go palić – doskonale wiedział, że dla mnie jest to coś nieakceptowalnego. Rozumiałem, że najgorsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to zwrócić mu uwagę. W ten sposób tylko pogorszyłbym swoje położenie – tym bardziej, że w tamtych czasach palenie w urzędach było na porządku dziennym. Uznałem jednak, że jeśli nic nie powiem – zdradzę swoje ideały. W związku z tym, najgrzeczniej jak tylko mogłem, poprosiłem go o zgaszenie papierosa.

To, co wydarzyło się później, łatwo było przewidzieć. Zostałem oskarżony o bezczelność. W moją stronę poleciał dym… Atmosfera stała się jeszcze gęściejsza i tak było właściwie już do końca naszej rozmowy. Żadne logiczne argumenty nie trafiały do działaczy. Mogłem sobie mówić, że jestem w dobrej formie, gotowy do walki na każdym wyścigu w Polsce. Że skoro jestem za słaby albo po prostu niepotrzebny, to mogliby mnie chociaż puścić do innego klubu. Oddać trzeci odcinek.

Tyle że oni prawdopodobnie obawiali się tego, o czym mówiłem już przy okazji  nieszczęsnego zgrupowania. Że środowisko się dowie, co dzieje się w ich klubie, nawet o tej umowie i czekają ich konsekwencje. Najlepiej byłoby dla nich, gdybym po prostu zniknął z kolarstwa. W pewnym momencie usłyszałem „Przecież ty kolarzem nigdy nie byłeś, nie jesteś i nie będziesz.” Te słowa towarzyszyły mi później baaardzo długo. Każdego kolejnego dnia, od kiedy je tylko usłyszałem, na każdym treningu, przypominałem je sobie, w procesie auto-motywacyjnym. 

Widząc, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi, postanowiłem wybiec z klubu, wskoczyć na rower i odjechać. Miałem buty kolarskie, które nieco utrudniały poruszanie się, ale do roweru dobiegłem pierwszy. Niestety nie udało mi się na nim odjechać – powstrzymali mnie.

Zabrali mi rower, właściwie, wyrwali go z rąk. Nie spodobało im się to, że próbowałem stamtąd odjechać. Kazali mi wrócić do pokoju. Nie tylko zaczęli ze mnie szydzić, ale też zakazali mi wyjazdu z klubu rowerem. Powiedziałem im:

– Ale wy wiecie, że przyjechałem tutaj na rowerze. Jak mam teraz wrócić do domu? Jestem w ciuchach kolarskich, butach kolarskich

– Wróć pociągiem – odpowiedział jeden z nich, wzruszając ramionami.

– Przecież doskonale wiecie, że nie mam pieniędzy na bilet

– Na dworcu jest sporo śmietników, butelek. Sprytny chłopak jesteś. Poszukasz, zbierzesz trochę takich śmieci i uzbierasz na bilet.

Wtedy nie wytrzymałem. Dzień wcześniej po raz kolejny przeczytałem “Być liderem” – książkę, którą znałem w zasadzie na pamięć i powiedziałem im:

– Ryszard Szurkowski nigdy nie potraktowałby w ten sposób młodego człowieka, który chce zostać kolarzem.

– W takim razie idź do Szurkowskiego – on na pewno już na ciebie czeka – usłyszałem w odpowiedzi rechoczącego działacza. To chyba właśnie wtedy pomyślałem, że muszę trenować u Autora dedykacji z mojej relikwii, choć było to marzeniem ściętej głowy.

W końcu jeden z nich – trener mojej grupy powiedział do tych trzech pozostałych, żeby dali mi już spokój. Że odwiezie mnie samochodem do domu. Z tego co pamiętam, ten trener pochodził z Golubia-Dobrzynia albo po prostu miał w tej miejscowości coś załatwić. Przy okazji chyba miał też oddać mój rower komuś innemu. W związku z tym, odwożąc mnie do Kurzętnika przypiął go do bagażnika na dachu. Gdy wychodziliśmy z klubu, słyszałem jeszcze, jak jeden z działaczy mówił do niego.

– Tylko pamiętaj, żeby odwieźć ten rower we właściwe miejsce! Nie chcę potem słyszeć, że oddałeś go temu chłopakowi!

Później wsiedliśmy do samochodu i całą drogę przejechaliśmy w milczeniu. Gdy dojechaliśmy do domu, ze środka wybiegła moja mama. Bardzo się o mnie martwiła – w końcu nie było mnie już od tylu godzin, a tu raptem przyjeżdża samochód z moim rowerem na dachu – bała się, że uległem jakiemuś wypadkowi.

Wyszedłem z auta bez słowa, ale nie w jej kierunku. Poszedłem za tylny zderzak samochodu, by jeszcze raz popatrzeć na mój rower. Gdzieś w tle docierał do mnie głos trenera, który tłumaczył całą sytuację mojej mamie, ale kompletnie mu to nie szło…

Dlaczego? Myśli pan, że sam nie rozumiał tej decyzji działaczy? 

Wydaje mi się, że on po prostu był zmieszany całą tą sytuacją. Stał przed matką chłopaka, któremu przed chwilą odebrano właściwie wszystko. Miałem wrażenie, że on wiedział, że nie zasłużyłem na to, co mnie spotkało. I teraz co powiedzieć mojej matce? Nie dziwię się, że nie wiedział, jakich użyć słów. Mimo wszystko mama w końcu się w tym wszystkim połapała – wiedziała przecież o moim sporze z Agromelem.

Wtedy zrozumiała też, co wydarzy się dalej. Że teraz odebrano mi rower. Że nowego nie będę miał, bo jej nie było na to stać – a przecież kolarstwo było całym moim życiem. Zaczęła więc płakać, czego trener już po prostu nie wytrzymał i się zawinął. Usłyszałem dźwięk silnika, a chwilę później obserwowałem, jak mój rower odjeżdża i znika na zakręcie. Potem jeszcze przez jakiś czas stałem na drodze, wpatrzony w punkt, w którym widziałem go po raz ostatni.

W pewnym momencie obok mnie przechodziło jakieś młode małżeństwo, które znałem z widzenia. Była razem z nimi córeczka – na oko miała ze trzy latka. Rodzice mnie minęli, a dziewczynka stanęła i zaczęła mi się przypatrywać. Gdy rodzice zobaczyli, co robi ich córeczka, zatrzymali się, a ona wtedy powiedziała: – Mamuś, ten pan płacze.

Rzeczywiście. Z oczu płynęły łzy. Byłem w kropce – emocjonalnej i życiowej. Mama oczywiście podeszła po córeczkę i obie, wraz z tatą, poszły dalej – córeczka jeszcze przez jakiś czas się na mnie oglądała. Nie chciałem przestraszyć jej problemami dorosłego świata, ale tak wyszło.

Gdy w końcu trochę się pozbierałem i wróciłem do domu, mama jeszcze cichutko pochlipywała. Poszedłem do pokoju, przebrałem się, napiłem się, choć to akurat może złe wyrażenie. Wypiłem mnóstwo wody – byłem bardzo spragniony po bardzo ciężkim dniu. Wtedy wziąłem zapałki i zszedłem do piwnicy.

Po co?

Wziąłem stamtąd trochę drewna i gazetę. Wrzuciłem to do worka, przerzuciłem przez ramię, chwyciłem siekierę i poszedłem w góry okalające południowo-wschodnią część Kurzętnika – pozostałość po morenie polodowcowej. Tam ściąłem jeszcze kilka suchych drzew, które padły ofiarą mrozów albo jakichś chorób, narąbałem ich całkiem sporo i rozpaliłem ognisko. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić dalej. Poddać się? Nie chciałem tego zrobić. Tylko… jak walczyć, skoro nie ma się nic. Nie miałem roweru, nie miałem pieniędzy, właściwie żadnego wsparcia… nie miałem nawet zdrowia…

Jak to, mówił pan przecież, że niedługo później, gdy zgłaszał się do trenera Szurkowskiego, wyniki badań lekarskich miał bardzo dobre.

Bardzo często łapałem infekcje górnych dróg oddechowych [warto zapamiętać – w ostatniej części wywiadu ta informacja okaże się bardzo istotna – przyp. red]. To najprawdopodobniej było związane z tym, że w wieku trzech lat w bardzo krótkim czasie przeszedłem trzy kuracje antybiotykowe. Wszystko działo się w odstępie kilku dni. Najpierw była angina, a gdy lekarz ocenił, że jestem już zdrowy, poszedłem do przedszkola i złapałem kolejną bakterię albo kolejną infekcję. Później było już niestety zapalenie płuc, w dodatku z czymś, co lekarze określili atakiem choroby reumatycznej z rzutem na serce.

Dostawałem wtedy bardzo dużo penicyliny, a ponieważ OB i ASO (wskaźniki, wskazujące na obecność infekcji w organizmie) często miałem podwyższone, to później jeszcze raz w miesiącu dostawałem debecylinę – inny antybiotyk, o przedłużonym działaniu. Ten ostatni przyjmowałem przez kilka lat – od trzeciego do około dziewiątego roku życia. Później okazało się jeszcze, że jestem posiadaczem gronkowca złocistego i to jakiejś jego zmutowanej wersji. Następnie złapałem jeszcze jakiegoś szpetnego paciorkowca… No, niestety, w latach mojej młodości zdrowie mi nie dopisywało, delikatnie rzecz ujmując. A już na pewno nie predysponowało mnie do tego, by zostać sportowcem – tym bardziej kolarzem.

A jednak w tamtym momencie, nad ogniskiem, postanowił pan zostać kolarzem, prawda?

Długo biłem się z myślami i mimo rozterek i wielu argumentów przeciwko temu, bym uprawiał zawodowy sport, uznałem, że czas porzucić marzenia o tym, żeby pójść w ślady ojca… o studiach… o czymkolwiek innym. Postanowiłem, że zrobię dosłownie wszystko, co w mojej mocy, by zaprzeczyć słowom szyderczego działacza. Że może i kolarzem nigdy nie byłem i nie jestem, ale kiedyś jednak nim będę. Po kilku godzinach – mogło być już koło trzeciej czy czwartej nad ranem (pamiętam, że chwilę później zauważyłem jasną łunę nad horyzontem) wstałem i wyciągnąłem z tego płonącego ogniska dość długi drąg. Paliła się jego środkowa część – końcówki były mocno rozgrzane, ale dało się je trzymać.

Przełamałem go, uniosłem dwa nowopowstałe badyle, niczym dwie płonące pochodnie. Zrobiłem kilka kroków, żeby widzieć moją ukochaną wieś i złożyłem przysięgę:

“Tobie, Boże, sobie i całemu światu, przysięgam, że nadejdzie taki dzień – chociaż jeden taki dzień w moim życiu, w którym pokonam wszystkich – nawet najlepszych kolarzy na świecie! Wtedy udowodnię tym wszystkim skurwielom, którzy nie dali mi szansy, jak bardzo się mylili! To przysięgam Tobie, Boże, sobie i całemu światu!”

Kolejne rozmowy ukażą się 25 i 29 lipca

Poprzedni artykułTour de France 2022: Jakob Fuglsang nie przystąpi do 16. etapu z powodu kontuzji
Następny artykułCotygodniowy Quiz Kolarski – drugi tydzień Tour de France
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
10 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Bob
Bob

Brakuje nazwisk działaczy. Prośba o uzupełnienie w komentarzach.

...
...

Minęło ponad 20 lat od wydarzeń Grześka, a ja czytam to jak opis swojej historii, w której jednak główną rolę odegrali Pan Pec i Pan Sypytkowski.

Serio?
Serio?

Oj brakuje tu wieeelu istotnych faktów z życia tego człowieka. Ale o nich wolałby nie mówić

Tomek
Tomek

I to się czyta! Brawo.

Marek
Marek

Piękna historia, czekam na następne odcinki!
Szkoda że nie ma nazwisk tych trzech panów ale znając daty oraz klub to można to sprawdzić jeśli ktoś ma ochotę 🙂

Marcin
Marcin

ciekawie się czyta…

Michal
Michal

Wow. Świetny tekst!

Kuba
Kuba

Najciekawszy artykuł/wywiad w historii portalu

Kolarz
Kolarz

Hej, bardzo ciekawy wywiad. Znam Grzegorza z wyścigów, trenowalem w tym samym czasie w Stali Grudziadz. Niestety w moim klubie klimat niemalże identyczny. Momentami jakbym czytał swoją historię. W tamtym czasie jednym z głównych trenerów i dzialaczy w Agromelu był niejaki Szyszkowski. Resztę też kojarzę, nie pamiętam naxwisk. Pozdrawiam

zbych
zbych

I tak nazbieralo się tych sukcesów i porażek związanych z kolarstwem,że hej.
Ważne,że trafiłeś na czasy Internetu.