fot. Dariusz Bigos/Archiwum prywatne

Zapraszamy Was na dwuczęściowy wywiad z Dariuszem Bigosem – pierwszym zagranicznym kolarzem, który zajął miejsce na podium Volta ao Algarve. W drugiej części rozmowy nim przeczytacie m.in. o…

  • … tym, jak długo obrażał się na kolarstwo
  • …jego pracy z Mają Włoszczowską
  • …ambitnych celach Lubelskie Perła Polski

– Przyszedł marzec 1997, przygotowania do sezonu dobiegały końca i sponsor nagle powiedział, że nie wchodzi. To przelało czarę goryczy – postanowiłem, że nie będę już się ścigał i obraziłem się na kolarstwo.

– ci którzy czytali zeszłotygodniowy wywiad, z całą pewnością wiedzą, że wspomniany niżej cytat pochodzi z mojej ubiegłotygodniowej rozmowy z Dariuszem Bigosem. Jak widać, od tego czasu wiele się zmieniło. Dziś trudno znaleźć byłych zawodników, którzy z naszym ulubionym sportem mieliby więcej wspólnego niż on.

Eks-kolarza, którego karierę zakończyły sponsorskie zawirowania – najpierw w Portugalii, a później w Polsce, dziś z kolarstwem związany jest na wiele różnych sposobów. Nie tylko, jak większość zawodników, z którymi rozmawiałem, wciąż amatorsko jeździ na rowerze, ale też co roku pojawia się w kolumnie wyścigowej Tour de Pologne jako kierowca. Przede wszystkim jednak, kolarstwo wciąż jest jego sposobem na życie – prowadzi firmę zajmującą się wytwarzaniem kolarskiej odzieży i prowadzeniem Lubelskie Perła Polski, a w przeszłości był również trenerem – prowadził m.in. Maję Włoszczowską. To właśnie temu – jego kolarskim aktywnościom po zakończeniu kariery zawodniczej poświęcony będzie dzisiejszy wywiad.

Żałował pan kiedyś tego, że tak szybko rzucił rower w kąt?

Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że dziś podjąłbym inną decyzję. Wtedy zachowałem się tak, a nie inaczej z powodu kierujących mną emocji. Drugi rok, drugi projekt, który się rozpadł – to było dla mnie zbyt wiele. Byłem młody, trochę zbyt gwałtowny. Gdybym miał decydować dziś, to wróciłbym do Portugalii, przemęczyłbym się w jakimś mniejszym klubie rok, a potem poszukał czegoś większego. Takie decyzje podejmuje się niestety czasem zbyt pochopnie, czasem za namową bliskich – “rzuć to kolarstwo, to taki niebezpieczny sport” itd.

Poświęcałem się temu sportowi od młodzika i nagle w newralgicznym momencie po prostu to rzuciłem – dziś myślę, że to była po prostu głupota. Ostatecznie jednak znalazłem swoje miejsce. Zająłem się szkoleniem młodzieży, utworzyliśmy klub MTB w Piechowicach – CCC Piechowice. Znałem Dariusza Miłka jeszcze z czasów juniorskich – on się ze mną ścigał. Wprawdzie nie jeździliśmy w jednym klubie – on był w Górniku Polkowice, ale startowaliśmy w tych samych zawodach i spotykaliśmy się na kadrze. Później on został biznesmenem i jakoś udało nam się dogadać – w ten sposób, że to właśnie klub ze mną był pierwszym kolarskim przedsięwzięciem, w który zainwestował. Dopiero potem były kluby szosowe w Jelczu-Laskowicach i Polkowicach. No i tak się złożyło, że z powodzeniem szkoliłem zawodników i zawodniczki. Była tam też taka jedna…

Maja Włoszczowska? Pan był jej pierwszym trenerem?

Pierwszym to nie – tym był Zdzisław Szmit. To on ją “wynalazł” na jednym z wyścigów i zaprosił do Śnieżki Karpacz. Upłynął rok i do Śnieżki za namową trenera Szmita trafiłem ja – on wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Wobec tego to ja zacząłem się zajmować szkoleniem, zresztą sam też jeszcze wyjeżdżałem z zawodnikami, bo byłem młody, miałem jeszcze ochotę i formę, by z nimi jeździć. Maję zacząłem trenować jeszcze w młodziczkach i to się tak potoczyło, że współpracowaliśmy aż do momentu, w którym trafiła do elity.

Rzeczywiście wyróżniała się na tle swoich rówieśniczek?

To widać po wynikach. Od początku było widać, że to jest ktoś wyjątkowy. Była poukładana pod każdym względem. I w głowie, i sportowo, i wydolnościowo. Niestety zasług sobie tutaj nie mogę zbyt dużych przypisać. Jedyne, czym mogę się pochwalić to to, że nie przeszkadzaliśmy jej w zrobieniu kariery.

Ona do wszystkiego doszła sama, dużo rzeczy robiła instynktownie, a największy wpływ na jej sportowy rozwój mieli rodzice. Od małego wychowywali ją w takim sportowym duchu. Od trzeciego roku życia ciągle miała do czynienia ze sportem. Jak nie narty, to wyjazdy w góry. Jak miała 8 czy 9 lat to ojciec jeździł na rowerze, przyczepiał ją linką i ona też na tym rowerze kręciła. Była taką dziewczyną, że w okresie przygotowawczym, jak byliśmy na siłowni czy na sali gimnastycznej albo graliśmy w piłkę nożną, to ona wcale nie odstawała od chłopaków. Właściwie wszystko, za co się chwyciła, to robiła dobrze.

A czuje pan, że miał jakiś wpływ na to, jak radziła sobie na szosie? Bo tam też była naprawdę dobra

Nie wiem, ale jestem przekonany, że gdyby ona się poświęciła szosie, to też osiągałaby duże sukcesy. Zresztą, wystarczy zerknąć na wyniki. Ona w 2001 roku zdobyła brązowy medal na mistrzostwach świata w Lizbonie. A na szosie miała praktycznie zerowe doświadczenie. Zabrałem ją raz czy dwa na Puchary Polski, na Pomorze. Zdobyła mistrzostwo Polski makroregionów, ale jakby to wszystko zsumować, to wyszłyby może łącznie 3 starty. Na szczęście i tak zdążyła się wyróżnić na tyle, że trener powołał ją na mistrzostwa świata.

To może być trochę zaskakujące. W końcu kolarstwo szosowe to również taktyka, a trudno się jej nauczyć mając tak znikome doświadczenie.

Wydaje mi się, że akurat w juniorkach ta strategia była na trochę dalszym planie. Bardziej siła – kto miał siłę, to jechał do przodu. A w Lizbonie trasa była ciężka, co sprzyjało Mai, która świetnie jeździła po górach. Co tu dużo mówić. Ona była wyjątkowa, bo nie wszyscy sobie tak dobrze radzili zamieniając rower górski na szosowy. Miałem kiedyś u siebie takiego chłopaka – Piotrka Formickiego. Mistrz świata w jeździe drużynowej, za Andrzeja Piątka.

Widziałem, że jest mocny, to chciałem przerzucić go na szosę. Niestety, za każdym razem, jak dawałem mu wystartować, to wychodziła totalna klapa. Do tej pory nie wiem, co poszło nie tak – w każdym razie w ogóle tego nie czuł. Trochę bał się jeździć, nie umiał trzymać koła… był kapitalny technicznie w MTB, ale na szosę nie był w stanie tego przenieść, bo to dwie różne dyscypliny.

Widzę, że do szosy pana jednak wciąż ciągnęło…

Tak, w MTB byłem przez 3-4 lata. Później, w 2001 roku Maja osiągnęła duży sukces, bo zdobyła ten brązowy medal w Lizbonie i zaczęła osiągać pierwsze sukcesy w kolarstwie górskim. W efekcie załapała się do pierwszej “10” najlepszych sportowców Dolnego Śląska, a ja ten plebiscyt wygrałem wśród trenerów. Po tym sukcesie przechwyciła mnie szosowa grupa CCC, gdzie zacząłem się bawić w kolarstwo szosowe.

Jak to się stało, że w ogóle znalazł się pan w tym miejscu? Był pan byłym kolarzem szosowym, obrażonym na kolarstwo, a po chwili staje się pan cenionym trenerem szkolącym zawodników MTB…

Zacznijmy od tego, że ja naprawdę świeżo po zakończeniu kariery w ogóle nie chciałem słyszeć o kolarstwie. Moja psychika była zdruzgotana, właściwie nie wsiadałem na rower. Było tak do momentu, w którym skontaktował się ze mną Szmit. Mieszkałem w Szklarskiej Porębie, to zaproponował mi zastąpienie go w Śnieżce. To nie było więc tak, że ja sobie to MTB wymyśliłem. To byłoby bez sensu, bo wcześniej na MTB w zasadzie nie jeździłem, nie ścigałem się. On mnie jednak namówił, zaciekawił i skorzystałem z tej propozycji. Moim konikiem zawsze była jednak szosa, więc gdy później pojawiła się propozycja współpracy z kolarzami szosowymi, błyskawicznie z niej skorzystałem.

W MTB faktycznie nie miał pan żadnego doświadczenia? Jak to jest w takim razie możliwe, że był pan w stanie efektywnie szkolić tych młodych kolarzy?

Trochę przeniosłem to, co znałem z szosy na nową dyscyplinę, a poza tym, naprawdę poważnie podchodziłem do nowych obowiązków. Dużo czytałem, podpatrywałem innych trenerów. Poza tym, my się nie ograniczaliśmy tylko do rowerów górskich. Wykorzystywaliśmy moje doświadczenie na szosie i dużo trenowaliśmy też tam. Moi zawodnicy regularnie startowali w wyścigach szosowych. To się potem przekładało na więcej interwałów, większą szybkość…

Miało to swój urok, jednak w końcu zaczęło mnie nudzić – stanie w lesie i oglądanie kolejnych zawodników przejeżdżających przez linię mety. Jak dostałem ofertę od szosowego CCC, błyskawicznie ją przyjąłem. Tam mogłem wreszcie wykorzystać swoje kontakty – to właśnie dzięki temu mogliśmy zacząć sezon od kilku startów na Półwyspie Iberyjskim.

Dariusz Bigos/Archiwum prywatne

A szyciem strojów kiedy zaczął się pan zajmować? Zaraz po zakończeniu kariery?

Nie, to wydarzyło się cztery lata później, też z przypadku. W Kowarach była firma zajmująca się szyciem strojów sportowych, którą zajmował się… również Zdzisław Szmit. On mnie w to wprowadził i przez moment byliśmy wspólnikami – dopiero później nasze drogi się rozeszły. Mi ta działalność bardzo się podobała, bo już jako kolarz zawsze byłem takim pedancikiem. Zależało mi, żeby kolory były dobrane, krój itd. Jak tylko coś się nie zgadzało, to czułem się gorzej i niekiedy miało to przełożenie na moje wyniki.

Ale chyba wtedy nie miał pan zbyt dużego wpływu na takie rzeczy, prawda?

Na strój zespołu rzeczywiście nie miałem najmniejszego wpływu, ale jak starsi kolarze – Lech Piasecki albo Andrzej Mierzejewski, wyjeżdżali na zachód, a później przywozili stamtąd stroje zespołów zagranicznych, to regularnie zdarzało się, że je od nich kupowałem i później w nich trenowałem. Potem, na zawodach oczywiście startowałem w zestawach o dużo gorszej jakości. Polie… nie, to chyba nie był poliester, coś jeszcze innego. Spodenki nie były z lycry, a po prostu bawełniane – jak przychodził deszcz i to nasiąkało, to naprawdę, tragedia. Natomiast na treningach zawsze starałem się dobrze wyglądać i myślę, że mi to pozostało, stąd ta firma, którą teraz prowadzę.

Dziś wiele klubów jeździ w moich strojach z logiem BGS – właściwie większość młodzieżowych klubów kolarskich w Polsce. KTK Kalisz, Kolejarz Częstochowa, Avatar, GK Gliwice… dużo by wymieniać, tym bardziej, że są tam też kluby z innych regionów i… innych dyscyplin sportowych. Od jakiegoś czasu ubieram m.in. kilka klubów z hokejowej ligi fińskiej…

…generalnie ma pan co robić. A nie kusiło, żeby zająć się tylko jedną rzeczą – bo w tym momencie łączy pan prowadzenie firmy z rolą dyrektora sportowego w Lubelskie Perła Polski.

W przeszłości bywałem w różnych grupach i z doświadczenia wiem, że grupa raz jest, a później nagle brakuje jej pieniędzy na dalsze funkcjonowanie i po prostu znika. Człowiek zostaje na lodzie… no chyba że się ma swój biznes. To zawsze ratuje sytuację. Kolarstwo to jest moje oczko w głowie. Czuję się tu jak ryba w wodzie. Jazda, wyścigi, zgrupowania… to pozwala mi się poczuć młodo.

To ta końcówka kariery sportowej nauczyła pana, że w kolarstwie warto stać na kilku nogach?

Zdecydowanie, to właśnie dlatego niezależnie od sytuacji nie odpuszczam rozwoju firmy. Nauczyłem się już, że to różnie bywa.

Porozmawiajmy teraz chwilkę o Lubelskie Perła Polski. Wie pan, skąd w ogóle powstał pomysł na ten klub?

Generalnie cały ten projekt to pomysł Andrzeja Borasa, który od kilku lat ma swój klub w Lubartowie – Boras Lewart Team Lubartów. Jego trenerzy szkolili tam kategorie juniorskie i dwa lata temu urodziła się idea, że może warto pójść o krok dalej i spróbować zrobić coś także w elicie. Udało mu się dogadać z prezydentem Lublina, z marszałkiem województwa. Do tego ma bardzo mocnego prywatnego partnera – firmę Monogo… notabene, wczoraj u niego byłem, więc wiem, że jego plany na rozwój grupy są naprawdę ambitne.

Co to znaczy? I jaki jest plan maksimum?

Plan maksimum to jest oczywiście World Tour, ale żeby to osiągnąć, trzeba najpierw awansować do Pro Touru. Dlatego właśnie druga dywizja jest obecnie naszym głównym celem.

fot. Dariusz Bigos/Archiwum prywatne

Ile dajecie sobie na to czasu?

Zobaczymy, ale kto wie, może za dwa-trzy lata? Wiem, że to szybko, ale widzę jak ten klub się rozwija. Jeśli utrzyma to tempo, to moim zdaniem mamy na to szanse. Atmosfera na Lubelszczyźnie jest super, jeśli chodzi o sport. Wystarczy popatrzeć na inne dyscypliny i tak generalnie, ten zestaw sponsorów wygląda całkiem fajnie, bo oprócz urzędu marszałkowskiego, prezydenta, firmy Monogo, są też inni, mniejsi sponsorzy, którzy naprawdę nam pomagają.

Od tego sezonu jesteście ekipą kontynentalną. To wiąże się dla was z wieloma zmianami, jeśli chodzi o terminarz startów?

Teraz zdecydowanie łatwiej jest nam budować poważny kalendarz startów. Teraz jesteśmy na zgrupowaniu w Portugalii, a później czeka nas kilka fajnych występów. Już 17 marca startujemy w Classica da Arrabida [wyścig, którego ostatnie dwie edycje wygrał Orluis Aular – drugi na etapie ubiegłorocznej Vuelta a Espana – przyp. BK], a później czeka nas występ w Volta ao Alentejo [znów – dwie ostatnie edycje wygrane przez Aulara. W 2016 roku wygrał Enric Mas – przyp. red.]. Te wyścigi jedziemy na pewno, a wcześniej będą jeszcze dwa klasyki koło Porto rozgrywane w ramach Pucharu Portugalii. Tam też jest bardzo ciężko. Niby tylko Puchar Portugalii, ale pojawi się na nich mnóstwo mocnych ekip kontynentalnych. Do tego jest mnóstwo hopek – tu kilometr, tam dwa kilometry… generalnie cały czas jest góra-dół, góra-dół.

Macie zawodników, którzy są w stanie powalczyć w takim terenie?

Nooo, jak patrzę na to, co chłopcy robią na zgrupowaniu, to jestem pozytywnie zaskoczony. Jest kilku takich, którzy ewidentnie dają radę.

Po kim spodziewa się pan najwięcej?

No jest Adam Kuś. On jeździł dwa lata we Francji, rok we Włoszech – teraz wrócił do Polski i się ściga u nas. Chłopak naprawdę dawał sobie radę po górach. Ma bardzo dobre predyspozycje i widać, że to czuje. Wiem, bo przecież te 30 lat temu miałem tak samo. Do tego jest Paweł Szóstka – górski mistrz Polski z zeszłego roku.

Było go trudno zatrzymać? Bo słyszałem, że miał oferty z zagranicy…

No miał, ale został u nas, więc chyba nie jest tak najgorzej… Dobrze, gdy zawodnik tego pokroju zostaje w ekipie.

Trzeba było dać mu podwyżkę?

No, może delikatną, ale nie sądzę, by Paweł kierował się głównie pieniędzmi. Bardziej atmosferą, która u nas panuje. Pod tym względem na pewno wyglądamy bardzo dobrze. A jeszcze wracając do względów sportowych, to po cichu liczę na Patryka Gierackiego. Wierzę, że on się u nas odrodzi. Swego czasu to był bardzo duży talent. Kiedyś duża nadzieja, że w przyszłości będzie świetnym zawodnikiem. Później to się gdzieś zatarło, ale daliśmy mu szansę i myślę, że będzie robił wyniki.

On jest jednym z waszych najstarszych zawodników.

No tak, ma tylko 25 lat, ale starszych u nas nie ma. Jest on, Kuś i Szóstka – oni mają po 25 lat, a reszta to orlicy. Początkowo to w ogóle był plan, żeby nasza grupa składała się wyłącznie z kolarzy u23, ale później doszliśmy do wniosku, że jednak młodzieżowcom przydałby się ktoś starszy. Ktoś z czyjego doświadczenia można byłoby czerpać. Chcieliśmy mieć kogoś, kto dałby im przykład i pomógł im się odnaleźć w kolarstwie. Oni zawsze coś podpowiedzą… czasami trzeba też takiego młodego naprostować. Powiedzieć: “Słuchaj, spokojniej jedź” albo wręcz przeciwnie…

Jest też kogo uczyć, bo mamy u siebie niezłe nazwiska. Jest Szulik – aktualny mistrz Polski orlików. Jest Kot – wicemistrz Polski orlików, do tego Kacper Majewski… ta trójka powinna sobie świetnie radzić. Jest też Kuba Musialik – były mistrz Polski juniorów w jeździe na czas i świetny przełajowiec. Poza tym wzięliśmy też takiego kolarza z juniorów WKK Warszawa Nazywa się Antoni Muryj – to jest chłopak, który po górkach też powinien sobie poradzić.

Odszedł od was za to Dominik Ratajczak, kolarz uważany za duży talent. To duża strata?

Mam wrażenie, że on nie za bardzo potrafił się u nas odnaleźć. Chadzał własnymi ścieżkami, miał pewne problemy ze zintegrowaniem się z resztą chłopaków, ale też nie chcę o tym długo opowiadać, bo wielu sytuacji nie widziałem na własne oczy – znam je wyłącznie ze słyszenia.

W każdym razie, talent ma ogromny, a jeśli za nogami zacznie nadążać głowa, to możemy mieć jako polscy kibice z niego dużo pociechy. Dlatego będę trzymał kciuki za to, żeby poradził sobie w tym włoskim zespole, do którego teraz przeszedł.

Jak wygląda pańska praca z drużyną? To jest tylko zarządzanie, czy tak, jak kiedyś – wciąż trenuje pan z zawodnikami?

To się akurat bardzo pozmieniało. Za moich czasów, dyrektor sportowy rozpisywał treningi, dziś wygląda to inaczej, ponieważ każdy ma swojego trenera. Chciałem to zmienić, doprowadzić do sytuacji, w której wszystkich naszych zawodników prowadziłby jeden szkoleniowiec, zatrudniany przez klub, ale aktualnie to się nie uda. Chłopcy są zżyci ze swoimi trenerami, a zmienianie tego na siłę raczej odbiłoby się później negatywnie na ich dyspozycji.

To oznacza, że ja się w ich cykl przygotowawczy nie wcinam. Jedynie rozmawiam z trenerami, nakreślam jakieś plany – starty, które są dla mnie najważniejsze. Później oni mają doprowadzić do tego, by zawodnik był gotowy na to, by zrealizować postawione przed nim cele. Przykładowo Kacpra Majewskiego i Kubę Musialika prowadzi ten sam trener – Andrzej Piątek. On cały czas jest na bieżąco. Regularnie rozmawiamy, dyskutujemy… On widzi wszystkie wykresy, ja widzę chłopaków, jak trenują. Dzięki temu mamy trochę różne perspektywy i te dyskusje mogą doprowadzić do ciekawych wniosków. Myślę, że to idzie w dobrym kierunku.

Miewał pan czasem problemy z trenerami? Bywało, że nie chcieli dopasować treningów swoich zawodników do proponowanych przez pana startów?

Za wcześnie żeby o tym mówić

W takim razie dlaczego chciał pan, żeby w zespole był jeden trener, z którego usług korzystaliby wszyscy kolarze?

Mam wrażenie, że to ułatwiłoby nam pracę. Trener musiałby myśleć tylko o naszym zespole, miałby w małym palcu plan zgrupowań, plan startów. Teraz jest to wszystko trochę rozbite. Automatycznie byłby z kontraktem w grupie, jeździłby na nasze zgrupowania, widziałby chłopaków na własne oczy – moim zdaniem właśnie tak to powinno wyglądać. Nie sam komputer czyni zawodnika – ich trzeba obserwować.

Bo jak rozumiem, trenerzy zawodników nie pojawiają się na waszych zgrupowaniach?

Na razie się to jeszcze nie wydarzyło, nad czym trochę ubolewam. Nie to jest jednak najistotniejsze. Na koniec nie chodzi przecież o to, z kim trenują zawodnicy, tylko jakie osiągają wyniki. Dlatego, jeśli okaże się, że w tym roku będą one bardzo dobre, to temat trenerów nie będzie miał dużego znaczenia.

Zobacz też inne wspominkowe wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Poprzedni artykułTom Boonen widzi w António Morgado młodego siebie: „Też nie lubiłem jeździć po bruku”
Następny artykułParyż-Nicea 2024: Organizatorzy ponownie zmieniają zasady drużynowej jazdy na czas
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Mateusz
Mateusz

Nie udalo sie z Mazowszem moze uda sie z Lublinem☺