fot. Złota księga kolarstwa polskiego

Zapraszamy Was na dwuczęściowy wywiad z Dariuszem Bigosem – pierwszym zagranicznym kolarzem, który zajął miejsce na podium Volta ao Algarve. W pierwszej części rozmowy nim przeczytacie m.in.:

  • O wyrównanych bojach z Joachimem Halupczokiem
  • O lekcji WF-u, która zmieniła jego życie
  • Dlaczego zakończył karierę w wieku 27 lat

32 lata temu zajął pan 3. miejsce w Volta ao Algarve, więc luty jest czasem, gdy pańskie nazwisko pojawia się w kolarskich transmisjach naprawdę często. Co sobie pan wtedy myśli?

No cóż, zawsze jak tylko to słyszę i jak oglądam te piękne tereny w prowincji Algarve, to jest mi bardzo miło. Człowiek sobie przypomina młodzieńcze lata. Nie ukrywam, że coś tam mi się wtedy udało osiągnąć. Ja generalnie byłem w Portugalii bardzo szanowany, ponieważ potrafiłem oddać się ekipie w stu procentach. Może wyników spektakularnych nie osiągnąłem, ale zawodowe ekipy zawsze ceniły kolarzy takich, jak ja. Takich, którzy potrafią sukces drużyny stawiać wyżej niż osobiste ambicje.

Właściwie to zawodnikiem jakiej drużyny był pan wtedy, podczas tamtego wyścigu? Szukałem tej informacji w kilku źródłach i większość z nich jakikolwiek zespół obok pana nazwiska wymienia dopiero od 1993 roku.

W 1992 roku byłem już w Portugalii, ale jako neo-pro. Zespoły nie zawodowe nie zatrudniały wtedy amatorów od razu na zasadach takich jak resztę. Najpierw trzeba było zatrudnić go jako właśnie neo-pro. Wtedy taki zawodnik z licencją amatora mógł jeździć już w ekipie zawodowej. Zazwyczaj byli to kolarze młodszego pokolenia – najczęściej orlicy. Przechodzili do zespołów zawodowych i jeśli się sprawdzali, to podpisywali już zawodowe kontrakty – w tym samym zespole, lub innym. Jeśli nie – kończyli kariery. Być może właśnie dlatego w tych wszystkich rozpiskach z 1992 roku mnie brakuje w składzie ekipy Sicasal-Arcal.

W podobnej sytuacji było wtedy czterech innych kolarzy – dwóch Portugalczyków, Rosjanin i ja. Wszyscy się sprawdziliśmy i na kolejny sezon podpisaliśmy zawodowe kontrakty. Zresztą nic dziwnego, bo ta pozostała trójka to byli naprawdę dobrzy kolarze. Pierwszy z nich to Orlando Rodrigues – jego na pewno kojarzy Dariusz Baranowski, bo jeździli razem przez kilka lat w Banesto. Był też Vitor Gamito – późniejszy zwycięzca Volta a Portugal, dysponujący świetnym finiszem. Był też Jurij Surkow – on zdaje się, miał cztery paszporty – Białoruś, Kazachstan, Rosja… W zasadzie gdzie go potrzebowali, tam jechał.

Tak to zwykle działało, że ci neo-pro zostawali w zawodowym peletonie?

Raczej wszyscy dostawali kontrakty. Sicasal zawsze brało do siebie na neo-pro tych trzech, czterech naprawdę topowych amatorów. Portugalczyków, ale też czasami z zawodników zagranicy – zazwyczaj reprezentantów swoich krajów. Oni się potem sprawdzali i podpisywali kontrakty. Nie zawsze z tą ekipą, ale gdzieś się im udało zahaczyć, więc ich kariery się mniej lub bardziej rozwijały.

Jak dużo zarabiało się jako neo-pro?

Mało, bardzo mało. Tak naprawdę kolarz neo-pro dostawał pieniądze wyłącznie na przeżycie. W zasadzie to dziś podobnie działa to w ekipach u23. Zawodnicy nie dostają kokosów, ale każdy z nich chce pójść gdzieś wyżej i liczy, że w tej kolejnej ekipie zacznie zarabiać i osiągać sukcesy.

Pan miał wtedy 23 lata. Co pan robił wcześniej?

Od 1982 roku jeździłem w Tramwajarzu Łódź. Potem spędziłem 3 lata w klubie Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi – WKS Orzeł. Dopiero wtedy wyemigrowałem, żeby ścigać się w Portugalii. Wtedy wyjazdy na zachód wyglądały nieco inaczej, niż teraz. Teraz każdy kolarz ma swojego menedżera, który “ciągnie go za ucho”, załatwia mu jakieś kontrakty w grupach i tak dalej. Wtedy to wszystko działało trochę po znajomości. Jak ktoś miał kolegę, który gdzieś jeździł we Francji czy w Hiszpanii, to ten kolega mu starał się załatwić miejsce w ekipie. To było wielkie ryzyko i myślę, że dziś zawodnikom ciężko byłoby się tak pozbierać. Wziąć plecak na plecy i pojechać samemu na zachód.

Wracając jeszcze do Łodzi. Przeszedł pan wtedy z jednego klubu łódzkiego do drugiego… Ile tych klubów mieliście w mieście?

Bardzo często o tym wspominam w różnych rozmowach. Wtedy mieliśmy zawody okręgowe, gdzie startowały wyłącznie zespoły z Łodzi i okolic. W tych zawodach startowała setka zawodników, jeżdżących dla kilkunastu różnych zespołów. W samej Łodzi było ich osiem, a w sąsiednich miejscowościach to już nawet nie ma co wspominać. W tej chwili tych klubów jest tyle, że na palcach jednej ręki można je policzyć. Jest Społem Łódź, gdzie skupiają się na szkoleniu dziewczyn, chłopaków nie ma w ogóle. Istnieje mój macierzysty Tramwajarz Łódź. Zajmuje się tym bardzo dobry kolarz – Arek Gołębiewski. Szkoli żaków, młodzików, może za jakiś czas wyrośnie z tego jakiś kolejny kolarz… No ale to jest w zasadzie tyle. W całej Łodzi zostały w zasadzie dwa kluby. 

I kto pana z tej Łodzi wyciągnął do Portugalii?

Szlaki portugalskie przecierał Andrzej Dulas, który przez kilka lat jeździł w drużynach hiszpańskich i portugalskich, a w 1992 roku był w Sicasal. Był świetnym góralem. Startował we Vuelcie, a jeszcze przed wyjazdem wygrał klasyfikację górską Tour de Pologne i Małopolskiego Wyścigu Górskiego. Generalnie po tych górkach sobie hasał i dzięki temu dobrze mu szło. W zasadzie to dzięki niemu trafiłem do Portugalii. To on namówił szefów zespołu, żeby dali mi szansę

Sprawdziłem się na tyle dobrze, że gdy później, w kolejnym roku, on dostał ofertę z Feirense – Imporbor, to chcieli, żebym przyszedł z nim w pakiecie. Zgodziłem się, choć w Sicasal też mnie chcieli, bo chciałem być lojalny wobec Andrzeja. Zresztą nie miałem później czego żałować, bo w Feirense też mieliśmy świetny zespół, który świetnie zaprezentował się w Volta a Portugal, a to Sicasal mi nie uciekło. Wróciłem tam w 1994 roku.

Z Dulasem znaliście się z Polski, prawda?

Andrzej też był z Łodzi, więc znaliśmy się przez wiele lat – mówię znaliśmy, bo on niestety już nie żyje. Jeździliśmy czasami razem i wiedział, na co mnie stać. Ja już w młodzieżowych kategoriach bardzo dobrze radziłem sobie z jazdą bo górach i w jeździe na czas. To były takie dwie podstawowe konkurencje, z którymi radziłem sobie bardzo dobrze jako zawodnik. 

Jeśli chodzi o góry, to były czasy, gdy z Joachimem Halupczokiem w zasadzie braliśmy się za łby. Nieznacznie z nim przegrywałem. Ja byłem z rocznika 1969, a on z 1968, więc co drugi rok startowaliśmy w tej samej kategorii. Było mnóstwo takich wyścigów, gdzie pokonywał mnie o włos, czasami ja pokonywałem jego. Najlepiej wspominam mistrzostwa Polski w Bielsku-Białej. Nieznacznie z nim wtedy przegrałem, a on po wszystkim powiedział mi – Darek, gdybyś przetrzymał jeszcze ten mój jeden skok, to zdobyłbyś koszulkę. – Skończyło się tak, że mistrzem Polski był on, a ja tylko wicemistrzem, z czego też się oczywiście bardzo cieszę.

Skoro dobrze panu szło zarówno w górach, jak i na czas, to zupełnie nie dziwię się, że udało się panu osiągnąć sukces akurat w Volta ao Algarve. 

Tak, to prawda, a trasy były wówczas takie same – zdaje się, że też podjeżdżaliśmy pod Alto da Foia i Alto de Malhão. Tak naprawdę cała Portugalia jest pełna pagórków. Tam w zasadzie nie ma płaskich tras, choć fakt, że podobnie trudnych do Malhao i Foii nie ma co szukać, bo te dwa podjazdy się wybijają. Ale generalna tendencja jest taka – cały czas mamy zjazdy i podjazdy – mniejsze czy większe. Tamtejsze wyścigi bardzo często kończyły się jakąś wspinaczką albo jakąś techniczną trudnością – na przykład kostką brukową. Dlatego dobrze mi się tam jeździło.

Pojechał pan na ten wyścig jako lider swojej ekipy?

Właśnie nie. Ja tam byłem zatrudniony jako pomocnik i właśnie w takiej roli pojechałem także na Volta ao Algarve, które zresztą było jednym z moich pierwszych występów w tej roli dla Feirense – Imporbor. Zazwyczaj było jednak tak, że ja jazdę indywidualną na czas odpuszczałem, by później mieć więcej energii, którą mógłbym przeznaczyć na pomoc liderowi. Tu było trochę inaczej. 

Pojechałem na maksimum możliwości i się opłaciło. Byłem najlepszy w grupie, miałem sporą przewagę nad drugim, więc to ja zostałem jej liderem. Wszyscy nagle zaczęli jechać na mnie. W zasadzie nie pamiętam już nawet, co dokładnie wydarzyło się później, na tych górskich podjazdach. Wiem tyle, że udało mi się wytrzymać tempo czołówki i dowieźć to swoje podium do końca. Naprawdę, były w mojej karierze takie momenty, że byłem w bardzo dobrej formie i wtedy byłem w stanie walczyć z najlepszymi kolarzami na świecie. No, przynajmniej czasami…

Czyli tych momentów nie było wiele?

Ze mną było tak, że nastawiałem się bardziej na pomoc. W tej sytuacji człowiek się zupełnie inaczej nastawia do ścigania. Początek wyścigu – wtedy trzeba było wszystko kontrolować. Potem przechodzić do takiego orania na przodzie, żeby wyprowadzić swojego lidera jak najbliżej podium.

I pan się w tym, jak rozumiem, czuł mocny?

Tak, powiem szczerze, że byłem w tym naprawdę dobry. Bardzo często wracam do takiego wyścigu na północy Portugalii. Ja tam byłem jednocześnie liderem klasyfikacji górskiej i pomocnikiem swojego lidera. Przyszedł ostatni etap i na ostatnim podjeździe była premia górska decydująca o zwycięstwie w klasyfikacji. Tam z przodu był jeszcze któryś z kolarzy, z którym się ciąłem na te premie, a 500 metrów dalej była meta wyścigu. Oni chcieli mnie wtedy rozprowadzić, bo zależało im na tym, żebym zdobył tę koszulkę. 

Niestety nawet nie zdążyliśmy się ustawić, a lider złapał gumę. Ja byłem najbliżej, to od razu podjechałem do niego, oddałem mu rower. On pojechał dalej, ja zostałem. Przez to przegrałem górala, ale wygraliśmy klasyfikację generalną. Za to właśnie ceniły mnie te portugalskie ekipy. Potrafiłem się całkowicie oddać liderowi i grupie. 

Ale właściwie dlaczego tak było? Wrócę do tego Algarve. Pojechał pan na jeden z pierwszych wyścigów jako neo-pro – całkiem poważny zresztą. Zajął pan miejsce na podium. To naprawdę nie sprawiło, że zaczął pan częściej dostawać szanse jako lider?

Do tej pory jest tak, że ten dość sztywny podział na liderów i pomocników występuje. Niektórzy podpisują kontrakt jako pomocnicy, inni jako liderzy i tam też tak było. Fajnie, że wyszedł mi ten jeden wyścig, ale on naprawdę nie zmienił jakoś znacząco mojej sytuacji. Później po prostu wróciłem do pozycji pomocnika. Pamiętajmy, że to była wtedy największa grupa w Portugalii – myślę, że można ją nazwać grupą eksportową. My jeździliśmy na Giro d’Italia i na Vuelta a Espana. Zresztą, tu się trochę źle złożyło, bo o ile w Giro d’Italia rzeczywiście wystartowałem, to już w Vuelta a Espana nigdy. To dlatego, że impreza pokrywała się z Tour de Pologne, a tam przecież, jako Polak, też zawsze chciałem wystartować.

fot. Dariusz Bigos/Archiwum prywatne

Mógłby pan też odejść i szukać szczęścia (i pozycji lidera) gdzie indziej.

Tak, ale mi na tym nigdy nie zależało. Jak już posmakujesz tego najwyższego poziomu, to później nie chcesz odchodzić gdzieś indziej. No chyba, że zaproponowano by mi jakieś bajońskie sumy – wtedy bym się zastanowił. 

Tych portugalskich zespołów było dużo. Tak samo jak kolarzy. Na tych portugalskich wyścigach, nawet tych bardzo prestiżowych, to w czołówkach widzę głównie Portugalczyków. Pan był pierwszym kolarzem spoza tego kraju, który stanął na podium tego wyścigu!

Zacznijmy od tego, że portugalskie wyścigi to do tej pory są trudne zawody z wieloma kolarzami z topu. Ja się zresztą ścigałem w nich z Zenkiem Jaskułą czy Zbyszkiem Spruchem… Oni sami wiedzą, że tam jest bardzo ciężkie ściganie i doceniają, jak ktoś zrobi tam wynik, bo słabi kolarze nie są w stanie tego zrobić. I rzeczywiście ścigają się tam zawodnicy głównie z ekip portugalskich i hiszpańskich (oczywiście pomijając Volta ao Algarve, gdzie stawka jest, z racji obecnej rangi wyścigu, bardziej międzynarodowa). Do niedawna pojawiała się tam też regularnie amerykańska ekipa Axela Merckxa – Berman Hagens Axeon. Oni mają podpisaną umowę z portugalskim menedżerem i dzięki temu trafiają tam największe tamtejsze talenty – Joao Almeida, Ruben Guerreiro, a ostatnio Alvaro Morgado – wszyscy zaczynali właśnie tam.

Dziś portugalskie ekipy rzadko pojawiają się na trasach największych wyścigów. Wtedy było inaczej? Czy po prostu wy byliście takim wyjątkiem?

Tak, w ostatnich latach wszystkie ekipy portugalskie jeździły w dywizji kontynentalnej, no, z wyjątkiem Porto, które kilka lat temu jeździło w Pro Conti. W moich czasach było podobnie, choć z tą różnicą, że nie było podziału na pierwszą, drugą, trzecią dywizję. Dużo zależało od rankingu Challenge – drużyny, które miały w nim najwięcej punktów zapraszano automatycznie na poszczególne wyścigi. Nie było tak, jak teraz, że jest 18 drużyn World Touru i one mają obowiązek startu w tych najważniejszych imprezach.

My w tym rankingu zawsze staliśmy wysoko, dlatego owszem, większość naszych startów to była Hiszpania i Portugalia. Wtedy wyścigów było więcej, niż dzisiaj:  ale regularnie dostawaliśmy zaproszenia nie tylko na Vuelta a Espana, ale też Giro d’Italia – raz nawet wystartowałem w tym ostatnim wyścigu. Ścigaliśmy się też w tych wszystkich klasykach przed Giro…  W pewnym momencie celowaliśmy nawet w Tour de France, ale to akurat się nie udało i ekipa się rozwiązała.

I ten brak zaproszenia na Tour de France był jednym z powodów?

Tak, ale nie głównym. Ważniejszy był kiepski start w Vuelta a Espana. Prawda jest jednak taka, że inaczej być po prostu nie mogło. Dla ekipy bowiem najważniejszym startem była Volta a Portugal. Dla Portugalczyka to jest jak mistrzostwa świata. Nie ma nic ważniejszego. Na trasach jest mnóstwo kibiców, więc jeśli chciało się zwrócić jego uwagę na swoją firmę poprzez kolarstwo, to trzeba było pokazać się na trasie tego wyścigu.

Niestety – ten wyścig trwał dwa tygodnie i kończył się w połowie sierpnia. W 1995 roku Vuelta a Espana została przeniesiona z wiosny na końcówkę lata i pojawił się problem. Wyścig nie pokrywał się z Volta a Portugal, ale odbywał się chwilę później. Zawodnicy nie mieli wystarczająco dużo czasu na regenerację – tym bardziej, że to była naprawdę bardzo ciężka jazda w upałach (co nieco wspominał o tym także Zbigniew Spruch). W efekcie na Vuelcie większość naszych kolarzy miała taki spad formy. W porządku – niektórzy walczyli, ale duża część zawodników się wycofała.

Ale nie byliście w stanie wystawić dwóch różnych składów na te wyścigi?

Niestety nie. Kadry drużyn były w tamtych czasach dużo węższe, niż dziś. Nie było 30 zawodników. Nie dało się wystawić trzech różnych składów. Dwa owszem, ale ten drugi był zdecydowanie słabszy niż pierwszy. Właśnie dlatego brano bardzo podobne składy na oba wyścigi [choć nie do końca identyczne. Quintino Rodrigues – 2. zawodnik Volta a Portugal zamiast Vuelty, pojechał na Tour de Pologne i nawet wygrał etap – przyp. red.]. A jeśli pojechał jakiś inny zawodnik – spoza składu na Voltę, to też nie dawał sobie zazwyczaj rady, bo Vuelta to były już dla niego zdecydowanie za wysokie progi.

Ja natomiast byłem trochę obok tego wszystkiego. Mnie zespół, jak co roku wybrał do składu na Tour de Pologne, który też miał dla naszej ekipy duże znaczenie – w 1994 roku zajęliśmy nawet drużynowo 2. miejsce, za Lampre. 

A pan był 6. w klasyfikacji generalnej…

Tak, i nawet bardzo dobrze pamiętam ten wyścig…

O, czyli inaczej niż tamto Algarve, które skończył pan na podium. W takim razie rozumiem, że pańskim zdaniem to Tour de Pologne jest większym sukcesem?

Wydaje mi się, że tak. To było jednak u mnie w kraju. To miało dla mnie bardzo duże znaczenie. Wyjechałem z kraju jako bardzo młody zawodnik, nie ścigałem się tutaj zbyt długo. Większość kariery spędziłem w zagranicznych wyścigach. Szło mi dobrze, a czułem, że w Polsce nikt o tym nie wie, nikogo to nie interesuje, więc to było fajne, gdy przyjechałem do kraju i pokazałem, że stać mnie na naprawdę dużo.

Poza tym, Tour de Pologne to był też obiektywnie już wtedy większy wyścig, niż Volta ao Algarve. Startowało tam kilka spośród największych ekip na świecie. Przecież tamtą edycję wygrał Maurizio Fondriest – już wtedy zwycięzca Milano-Sanremo, Mistrzostw Świata i Tirreno-Adriatico.

fot. Dariusz Bigos/archiwum prywatne

Pan jechał do Polski jako lider? To była taka nagroda dla pana za te kilka pozostałych miesięcy w roku, gdy to pan non-stop poświęcał się dla kolegów z drużyny?

Trochę tak, zawodnicy co roku jechali tam dla mnie. Choć fakt, że obok mnie kilka razy pojechał tam również bardzo dobry kolarz – Quintino Rodrigues. Spektakularny zawodnik, którego solowe odjazdy robiły niesamowite wrażenie [na polskich dziennikarzach na pewno – żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do archiwalnych wydań “Przeglądu Sportowego” – przyp. red.]. Liderem na “generalkę” byłem jednak ja – on skupiał się na etapach, co zresztą wyszło mu bardzo dobrze, by wygrał jeden z metą w Bielsku-Białej.

Ja też mogłem być zadowolony ze swojego występu, choć liczyłem na więcej. Tam był taki etap do Polanicy, który rozwiał moje szanse na to, by zakończyć wyścig na podium. Byłem wtedy naprawdę mocny, wszystko było pod kontrolą, ale na ostatnim podjeździe nagle mi odcięło prąd. Niestety popełniłem błąd. Pogoda w Polsce była wtedy nie za ciekawa. Deszcz padał, było zimno…

A pan nie był przyzwyczajony do takich warunków. Na Półwyspie Iberyjskim, jest jednak “odrobinę” cieplej.

Tak, a gdy jest zimno, zupełnie inaczej trzeba podejść do posilania się w czasie etapu. W wyścigach, podczas których ścigałem się zazwyczaj było bardzo gorąco. Temperatura nieraz sięgała 45 stopni Celsjusza. W takich warunkach nie trzeba się bardzo przejmować jedzeniem – zdecydowanie ważniejsze jest picie. Potrafiłem wypić 20 bidonów podczas jednego etapu. Człowiek zjeżdżał do wozu technicznego, zabierał 10 bidonów – dla siebie i dla ekipy, a do tego jeszcze dużą, półtoralitrową butelkę wody i próbował to jakoś poupychać. Ta butla oczywiście się nie mieściła do kieszonek – trzeba było ją schować jakoś za kołnierz i potem wszyscy z niej sobie pociągali. 

Trzeba było cały czas pić, pić, pić, żeby się nie odwodnić. A w Polsce było na odwrót. Pić musieliśmy zdecydowanie mniej, ale za to trzeba było niesamowicie dużo jeść, żeby uzupełniać kalorie. Tu trzeba było podejść do tego inaczej, więc w pewnym momencie po prostu straciłem całą energię i właściwie stanąłem.

Zostałem z tyłu i na mecie straciłem kilka minut do pierwszych piętnastu zawodników i stopniowo musiałem odrabiać. Z 15. miejsca awansowałem na 6. W zasadzie mogło być jeszcze lepiej, bo na ostatnim etapie, z metą w Warszawie próbowałem przeskoczyć jednego-dwóch zawodników. Zabrałem się wtedy w odjazd z Frankiem Andreu i długo szło nam bardzo dobrze. Mieliśmy sporą przewagę nad peletonem, a ja wirtualnie przeskakiwałem na 4. miejsce w “generalce”, tylko że później wszystko wróciło do normy, a skończyłem, jako 6. Do 5. Piotra Wadeckiego zabrakło mi niewiele – niecałe pół minuty.

Wy jednak dojechaliście do mety przed peletonem. Awansu w “generalce” nie było, ale pojawiła się szansa na etapowe zwycięstwo…

Niby tak, ale to nie było takie proste. Frankie jeszcze nie miał za sobą lat pracy na Lance’a Armstronga, ale już był doświadczonym zawodnikiem,  z wieloletnim doświadczeniem w dużych ekipach. Wiedział, że mi zależy na awansie w klasyfikacji generalnej i to wykorzystał. To ja byłem motorem napędowym tego naszego odjazdu. Szef ekipy cały czas mi krzyczał: “Dariusz, super, przeskakujesz na czwarte miejsce!”, to ja dawałem z siebie maksa, a on po właściwie cały czas siedział mi na kole. Jak już wychodził na zmianę, to bez przekonania. Wtedy jedynie nas spowalniał, a nie napędzał, więc po prostu uznałem, że zwycięstwo etapowe mnie nie interesuje. Że trzeba bić się tylko o ten awans, dlatego bardzo mi było przykro, że to się w końcu nie udało.

Wracając do Portugalii – do niedawna było tak, że trzy największe portugalskie kluby piłkarskie – Porto, Sporting i Benfica miały także swoje ekipy kolarskie? To był jakiś ewenement na skalę światową, bo przecież ani Barcelona, ani Juventus, ani inne wielkie piłkarskie firmy nie mają (a już na pewno nie tak dużych) kolarskich zespołów.

W Polsce piłka nożna jest bardzo popularna, ale w Portugalii panuje na nią prawdziwy szał. Ludzie są też bardzo przywiązani do tych klubów i stąd jeśli zespół jest częścią którejś z tych wielkich piłkarskich klubów, to łatwiej jest mu pozyskiwać kibiców, ale też pieniądze od samorządów. Zresztą, w Polsce, na mniejszą skalę też to działało. Nawet Widzew miał kiedyś swój zespół kolarski…

To czemu pan się w nim nie ścigał? Bo wiem, że jest pan kibicem tego zespołu.

No ja w Widzewie grałem w piłkę, a do kolarstwa trafiłem zupełnym przypadkiem. Owszem, zawsze dobrze mi szła jazda na rowerze. Jak w podstawówce jeździliśmy na jakieś wycieczki szkolne, to chłopaki tam taszczyli za sobą jakieś wielkie plecaki pełne jakichś różnych rzeczy, a ja jechałem tak na sportowo – jeden bidonik i w drogę. Oczywiście wszystkich ich wyprzedzałem, wyprzedzałem i potem wracałem do domu sam.

Mój pierwszy trener – Jerzy Bednarek przyszedł do mojej szkoły podstawowej robić nabór do sekcji kolarskiej Tramwajarza Łódź. Szczerze mówiąc, nie za bardzo mnie to interesowało. Gdzie, ja, piłkarz? To były czasy Bońka, Smolarka… Ja chciałem być grać w piłkę jak oni, a nie być jakimś kolarzem. Tylko że potem przyszedł WF. Stanęliśmy w szeregu i wuefista znów powiedział o tym naborze. Mówił, że kto chce się zapisać, niech wyjdzie przed szereg. Jedyną osobą, która to zrobiła, był… Dariusz Bigos. Ja. Nie, nie zmieniłem zdania. Po prostu koledzy mnie wypchnęli. – Darek, idź Ty, bo przecież tak dobrze na rowerze jeździsz. – no i tak trafiłem do kolarstwa.

Widzew miałem praktycznie obok domu, a Tramwajarz był na drugim końcu miasta. Biuro mieściło się wprawdzie w centrum, ale już taka siedziba, w której się spotykamy, była na Zdrowiu. Była tam sala gimnastyczna, siłownia i właśnie stamtąd codziennie dojeżdżałem. 

A, czyli dojeżdżał pan codziennie. Raczej nie trenował pan indywidualnie?

Nie, ja byłem przyzwyczajony do treningów grupowych. Musiałem mieć konkurencję. Potrzebowałem adrenaliny, tylko wtedy potrafiłem trenować na maksa. Bardzo lubiłem rywalizację, co pewnie nie jest niczym dziwnym. Wydaje mi się, że większość sportowców jest trochę od niej uzależniona. Dlatego treningi grupowe lubiłem, ale najlepiej czułem się na takich prawdziwych zawodach. W klubie było kilku chłopaków, którzy na treningach regularnie byli ode mnie mocniejsi. Tylko potem przychodziły zawody i każdego z nich pokonywałem. Czułem się wtedy, jakbym stawał do jakiejś bitwy i potrafiłem się jakoś dodatkowo mobilizować, a wielu innych na zawodach się po prostu spalało.

Miał pan mocną psychikę. W życiu poza kolarstwem też to widać?

Właśnie niekoniecznie. Mówi się, że jak nauczysz się tego w sporcie, to później przyda się w życiu, a u mnie to właśnie czasami nie idzie to w parze (śmiech). Za to mam w sobie żyłkę współzawodnictwa. Jak już się czegoś podejmuję, to zawsze chcę, żeby to było zrobione najlepiej.

Pytam, bo dość szybko musiał się pan w tym normalnym, pozakolarskim życiu odnaleźć. 

No tak, w tym 1995 roku grupa się rozpadła. To wydarzyło się bardzo nagle. Gdy wracałem do Polski na przerwę międzysezonową, byłem pewien, że za kilka miesięcy znów będę w Portugalii ścigał się z chłopakami. Niestety, nic z tych rzeczy. Jakoś na przełomie stycznia i lutego dowiedziałem się, że sponsor się wycofuje i ekipa się rozpada. Było za późno, żeby zaczepić się w jakiejś innej dużej drużyny, ale dostałem ofertę pozostania w Polsce. 

Dziś, po latach uważam, że to był duży błąd. Trzeba było wrócić do Portugalii. Zaakceptować ofertę od jakiejś mniejszej ekipy, przeczekać rok i później pewnie zdołałbym pójść z powrotem gdzieś wyżej. Tymczasem ja zaakceptowałem ofertę Mikomaxu. To była łódzka drużyna, z moim pierwszym trenerem na pokładzie, to postanowiłem skorzystać z ich propozycji. To była grupa zawodowa, która miała olbrzymie aspiracje, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Później, w trakcie sezonu odszedłem od nich do Zibi Casio Częstochowa. Oni grupą zawodową nie byli, ale mieli olbrzymi potencjał i potężny skład. Grzegorz Gronkiewicz, Sławek Chrzanowski, Marek Wrona, Wojtek Pawlak, Radek Romanik… Plany były takie, że w 1997 roku to będzie grupa zawodowa. Wszystko szło w dobrym kierunku. Bardzo dużo wygrywaliśmy, tylko że na końcu stało się to samo, co wcześniej z Sicasal. Przyszedł marzec 1997, przygotowania do sezonu dobiegały końca i sponsor nagle powiedział, że nie wchodzi. To przelało czarę goryczy – postanowiłem, że nie będę już się ścigał i obraziłem się na kolarstwo.


Historia pokazała, że Dariusz Bigos na kolarstwo obrażony był tylko przez moment. W końcu w kolejnych latach założył własną firmę produkującą stroje kolarskie, trenował młodą Maję Włoszczowską, a dziś jest dyrektorem sportowym w Lubelskie Perła Polski. O tym wszystkim przeczytacie jednak dopiero w drugiej części wywiadu, która ukaże się w najbliższy piątek (1 marca).

Największe sukcesy Dariusza Bigosa:

  • 6. miejsce w Tour de Pologne
  • 2. miejsce na etapie Tour de Pologne
  • 3. miejsce w Volta ao Algarve
  • Etap Volta ao Alantejo
  • Kryterium Nafarros
  • 3. miejsce na etapie Tour de l’Avenir
  • 5 miejsce w klasyfikacji generalnej Volta ao Alentejo

Zobacz też inne wspominkowe wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Poprzedni artykułO Gran Camiño 2024: Jonas Vingegaard nie daje szans rywalom i wygrywa na solo
Następny artykułPaterberg zamknięty z powodu osunięcia gruntu. Organizatorzy wyścigów są jednak spokojni
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Pamela
Pamela

Kocham Cie Bigos

M@o2.pl
M@o2.pl

Andrzej Dulas nie żyje? Może warto stworzyć jakiś wspominek? Szkoda.