Czestochowa 1984 r. Mistrzostwa Polski seniorow w kolarstwie szosowym.Zwycieza Lechoslaw Michalak przed Andrzejem Mierzejewskim i Lechem Piaseckim.

Jest 26 stycznia 2022 roku. Na antypodach toczy się w tej chwili mecz Daniła Miedwiediewa z Felixem Augerem-Aliassimem w Australian Open. Kanadyjski tenisista pewnie prowadzi z Rosjaninem najwyżej rozstawionym w pierwszym w tym roku tenisowym turnieju wielkoszlemowym.

Ja oglądam ten mecz w barze jednego z warszawskich hoteli położonych przy ulicy Wspólnej, przez wielu znanej dzięki pewnemu serialowi, od kilkunastu lat pojawiającemu się na antenie TVN. Czekam na Lechosława Michalaka – kolarza, który w 1977 roku, na kilka dni przed swoimi 21. urodzinami wygrał Tour de Pologne, dołączając w ten sposób do grona najlepszych polskich kolarzy swoich czasów.

Później przez dekadę podtrzymywał ten status. Spędził 8 lat w polskiej kadrze, trzykrotnie startował w Wyścigu Pokoju i dwa razy brał udział w mistrzostwach świata. Wygrał  szosowe mistrzostwa Polski w 1984 r i górskie mistrzostwa Polski 1985 r. Zwyciężał w wyścigach kolarskich w Europie i na innych kontynentach świata. Łącznie odniósł 201 zwycięstw i aż 16 z nich to mistrzostwa Polski w różnych konkurencjach. W ciągu kariery przejechał rowerem 351480 km, a ostatnie siedem lat kariery zawodniczej spędził ścigając się we Włoszech i we Francji…

Powinien pojawić się za 15 minut, dlatego w przerwach między kolejnymi asami serwisowymi, skrótami i passing shotami ze strony znakomitego Kanadyjczyka, kończę swoje przygotowania do zbliżającej się wielkimi krokami rozmowy. Zastanawiam się, jakie pytania zadać, by uzyskać możliwie najbardziej interesujące odpowiedzi dotyczące kolejnych zagadnień. Sukcesu odniesionego w tak młodym wieku. Specyfiki ścigania w tamtych, kompletnie innych, niż obecne czasach. Relacji z PZKolem – instytucją, która już wtedy nie cieszyła się zbyt dobrą prasą, a także wielu innych kwestii.

Moje rozmyślania przerywa odgłos kroków dochodzących z korytarza. To idzie mój rozmówca. Po przywitaniu i krótkiej luźnej rozmowie przechodzimy do właściwej części naszego spotkania – wywiadu. Przestaję więc zwracać uwagę na mecz, lecący w telewizorze znajdującym się za plecami mojego rozmówcy. Nie zobaczę więc wielkiego powrotu Miedwiediewa (któremu jeszcze wtedy można było z czystym sumieniem kibicować). Jedyny powrót, który interesuje mnie w tej chwili, to podróż do peletonu z przełomu lat 70. i 80. Zadaję więc pierwsze pytanie:

Wielu komentatorów, kolarzy i trenerów często wspomina, że ich pasja do kolarstwa rozpoczęła się od Wyścigu Pokoju i gry w kapsle. U pana też tak to wyglądało?

Nie do końca. W młodym wieku przejawiałem duży talent do wielu sportowych dyscyplin. Już w szkole podstawowej zainteresowali się mną nauczyciele wychowania fizycznego. Twierdzili, że mam bardzo mocny organizm i powinienem poszukać  klubu, gdzie będę mógł się rozwijać jako sportowiec. W szkole podstawowej regularnie brałem udział zawodach gdzie odnosiłem sukcesy wraz z kolegami.

Gdy kończyłem szkołę podstawową, trenerzy kolarstwa robili nabór. Przyjechał trener klubu Opty Grodzisk Mazowiecki. Od tego momentu wraz z kolegami zacząłem jeździć na rowerze. Po roku treningów wygrałem mały Wyścig Pokoju dla niestowarzyszonych. Tu nastąpił zwrot i zacząłem myśleć o kolarstwie na poważnie. Od tego momentu moja kariera zaczęła toczyć się bardzo szybko. Moim pierwszym trenerem w klubie Opty Grodzisk Mazowiecki był Andrzej Zieliński. Spędziłem tam 4 lata.

A czy zanim to nastąpiło, interesował się pan w ogóle kolarstwem?

Tak, gdy miałem 10-11 lat, to wraz z kolegami jeździliśmy rowerami, by znaleźć się w Błoniach pod Warszawą, przy trasie Wyścigu Pokoju. Z tej miejscowości pochodził Andrzej Bławdzin – uczestnik Igrzysk Olimpijskich i Wyścigu Pokoju, a my, młodzi chłopcy staliśmy przy szosie, żeby zobaczyć, jak jeździ.

Dość szybko to pan stał się obiektem zainteresowania. Tuż przed 21. urodzinami znalazł się w składzie Reprezentacji Polski na Tour de Pologne. Jak to się stało?

To był dla mnie naturalny krok, minęły 4 lata treningów w klubie Opty Grodzisk Mazowiecki i jeden rok w WTC Warszawa, najstarszym klubie w Europie. Wcześniej będąc juniorem podczas Spartakiady Młodzieży w Krakowie na torze kolarskim zdobyłem dwa medale, srebrny i złoty. Po tym sukcesie trafiłem do torowej kadry orlików. Tam odnosiłem sukcesy, ale bardziej lubiłem ścigać się na szosie. 

A więc do reprezentacji Polski seniorów trafił pan bezpośrednio z kadry orlików?

Tak i miałem to szczęście że w klubie Opty Grodzisk Mazowiecki trafiałem na mądrych trenerów którzy rozwijali mój talent.  Mogłem w naturalny sposób wejść na wielkie obciążenia w kadrze szosowej.   

Pierwsze wyścigi były dla mnie bardzo trudne. Wcześniej ścigałem się na dystansach wynoszących około 80-120 kilometrów, a w seniorach trzeba było pokonywać nieraz i dwa razy dłuższe trasy. Dlatego tę pierwszą część sezonu potraktowałem trochę ulgowo, zacząłem się rozkręcać dopiero w lipcu od wyścigu Dookoła Mazowsza. Przyjechali tam najlepsi polscy zawodnicy, z Ryszardem Szurkowskim na czele, a tymczasem pierwszym liderem wyścigu zostałem ja.

Niestety nie utrzymałem prowadzenia do końca. Ryszard dał mi lekcję pokory, pokonał mnie, także dzięki swojemu dużemu doświadczeniu. Ja jednak się nie zrażałem, wyciągałem wnioski z niepowodzeń, dzięki czemu szybko robiłem postępy. W następnym roku wziąłem rewanż i zwyciężyłem w wyścigu Dookoła Mazowsza.

Tamten wyścig był dla pana pierwszym kontaktem z legendą polskiego kolarstwa? Czy jako zawodnik jeżdżący od lat na zgrupowania kadr miał go już pan okazję poznać wcześniej?

Tak, dokładniej rzecz ujmując, po raz pierwszy spotkałem Ryszarda Szurkowskiego na podium. Ja stałem na jego najwyższym stopniu, a on niżej. Wcześniej nie miałem okazji go poznać, bo  mimo tego, że teoretycznie byłem już w reprezentacji Polski to dzielono nas na pierwszą kadrę, którą wystawiano w najważniejszych wyścigach i na zaplecze. Ja byłem w drugiej grupie, wraz z innymi młodymi kolarzami, jak Lang, Sujka, Szczepkowski czy Jankiewicz. Składało się na nią łącznie 18 zawodników.

W 1977 roku miał już pan więc swoje pierwsze poważne doświadczenia związane z jazdą w kadrze. Jak do tamtego momentu układała się pańska kariera?

W tym czasie jeżdziłem w Warszawskim Towarzystwie Cyklistów. Trafiłem tam w ręce kolejnego świetnego szkoleniowca – Zdzisława Budka, który łączył  trenowanie młodzieży z karierą zawodniczą. Pod jego kierownictwem  zacząłem wygrywać. Na początku wygrywałem pojedyncze wyścigi, jakieś kryteria, później WTC zorganizowało trzyetapowy wyścig i tam też okazałem się najlepszy. Pokonałem kolarzy Legii Warszawa i wszystko wskazywało na to, że mój rozwój idzie w bardzo dobrym kierunku. Jesienią trafiłem pod skrzydła trenera Andrzeja Trochanowskiego do klubu CWKS Legia Warszawa. Gdzie wygrywałem  wraz z kolegami najważniejsze wyścigi w Polsce. Takie jak mistrzostwo Polski czy Puchar MON. Tego roku na 70 wyścigów triumfowałem w 20, 7-krotnie zajmowałem drugie miejsce i 9 razy trzecie. Bardzo udany sezon.

Na mistrzostwa świata do Wenezueli jednak pan nie pojechał…

W tym momencie poruszył pan bardzo bolesny dla mnie temat. Byłem w tamtym czasie w naprawdę świetnej formie, ponieważ regularnie pokonywałem samego Ryszarda Szurkowskiego.

Rysiek miał nawet nie jechać, ponieważ miał kłopoty zdrowotne. A jednak jego determinacja sprawiła, że udało mu się pojechać na mistrzostwa. Ja z jakichś powodów zostałem pominięty. Zamiast podróży na drugi koniec świata, czekał mnie więc start w odbywającym się w tamtym czasie Tour de Pologne. A że przygotowywałem się stricte pod mistrzostwa świata, to właśnie na tamten wyścig przypadł mój szczyt formy.

Jechał pan tam jako lider reprezentacji Polski? Bo w składzie kadry na Tour de Pologne widziałem choćby Krzysztofa Sujkę, który rok później zdobył srebrny medal podczas  mistrzostw świata w Norymberdze.

Nie mieliśmy lidera, każdy członek drużyny mógł wygrać wyścig ze względu na charakterystykę wyścigu, który prowadził w całości po płaskiej trasie. W takich sytuacjach do mety dojeżdżały zwykle grupki składające się z kilkunastu kolarzy, wiał bardzo silny wiatr i była niska temperatura. Trudno było się zabrać w każdą ucieczkę. Dużo zależało od techniki jazdy i umiejętności jazdy na rantach, więc tak naprawdę każdy zawodnik reprezentacji mógł ten wyścig wygrać. 

Fot. Jan Rozmarynowski/ naszosie.pl

To, co mówi pan, o dawnej specyfice ścigania po płaskim terenie jest bardzo ciekawe. Dziś takie etapy kojarzą się nam z pojedynkami sprinterów.

Tak, ale wtedy takie właśnie były wyścigi. Nie było słuchawek, więc wyścig był ciekawszy. Zawodnicy często nie do końca mieli świadomość tego, co dzieje się na trasie. Musieli sami wszystko przeliczać, trener mógł podjechać samochodem, coś podpowiedzieć, ale taki sposób kontaktowania się podczas wyścigu ma dużo oczywistych ograniczeń. Od zawodników zależało więc zdecydowanie więcej. Musiał się orientować, z kim jedzie, czy kolarz, który zaatakował, zagraża mu w klasyfikacji generalnej… Dziś tego nie ma – zawodnik wie wszystko od trenera/dyrektora sportowego, który ma przed sobą potrzebne informacje. Podaje je przez radio do ucha zawodnika.

Domyślam się, że w związku z tym, często zdarzały się takie sytuacje, jak podczas ostatnich igrzysk, gdy Annemiek Van Vleuten nie wiedziała, że peletonowi nie udało się złapać ucieczki.

Oczywiście,  zawodnik musiał sam kontrolować przebieg wyścigu i dostosować taktykę, jeśli jeździł z tyłu peletonu to nie wiedział że ktoś zaatakował. Później sędziowie na motorach informowali wprawdzie o tym, jaka jest przewaga, ale często było już za późno, żeby coś zmienić. Dlatego bardzo ważna była jazda z przodu, wtedy łatwiej kontrolowało się sytuację na trasie.

Wygląda na to, że pan bardzo dobrze radził sobie w takich warunkach, bo szybko stało się jasne, kto zgarnie zwycięstwo w całym Wyścigu Dookoła Polski 1977.

Prolog, jechałem na wyścig z takim nastawieniem, żeby nie zacząć go przypadkiem od objęcia prowadzenia, a czułem że mam wielką moc. Z drugiej strony, chcąc wygrać wyścig trzeba go brać w swoje ręce. Wiedziałem, że wyścig ma 10 etapów, a każdy dzień przejechany w koszulce lidera to obciążenie dla kolarza. Najlepiej trzymać się gdzieś w pobliżu lidera – na 2., może 3. miejscu i zaatakować w odpowiednim momencie. Tyle że pierwszego dnia czułem się tak dobrze, że musiałem nieco zmodyfikować plany. Zaczęliśmy od kryterium na trasie wyścigu MON w Warszawie , to był prolog o koszulkę lidera i wydawało mi się, że wręcz fruwam na rowerze. Zwycięstwo przyszło mi bardzo łatwo, więc ostatecznie stało się to, czego nie planowałem – zostałem liderem.

Pierwszy etap, czułem że mam bardzo mocną nogę, odjechałem w czteroosobowej grupie, w której był też Ireneusz Walczak z Dolmelu Wrocław. Oddałem mu zwycięstwo etapowe, żeby pozbyć się pozycji lidera, byłem z siebie bardzo zadowolony. Nie dość, że zrzuciłem z pleców duży ciężar, to jeszcze, razem z pozostałymi uciekinierami wywalczyliśmy sporą, dwuminutową przewagę nad resztą stawki.

Cieszyłem się, że nie jestem obciążony, ale z drugiej strony, wciąż paliłem się do walki. Dlatego, choć pewnie nie powinienem tego robić, to na kolejnym etapie zaatakowałem  po  lotnej premii. Byłem w takim gazie, że w ogóle nie czułem, by mocna jazda w jakikolwiek sposób uszczupliła moje zasoby energii. Uciekaliśmy w czwórkę zawodników, jechaliśmy około 47 kilometrów na godzinę. Kręciłem lekko, a przewaga urosła do dwóch minut zwyciężyłem na etapie i znowu założyłem żółtą koszulkę lidera i nie oddałem do końca wyścigu.  

Moim największym rywalem w wyścigu był kolarz Michael Schiffner z NRD. To był bardzo mocny kolarz. Szybki i przede wszystkim bardzo dobry na czas. Przed nami był jeszcze etap i 20 kilometrowa czasówka, której bardzo się obawiałem. Na szczęście ja przez cały wyścig jeździłem bardzo aktywnie i częściej prowokowałem ucieczki  żeby zyskać przewagę. Dzięki temu Niemiec nie mógł mi zagrozić, nawet mimo tego, że faktycznie – czasówkę wygrał, a ja byłem w niej dziesiąty i straciłem do niego 2 minuty.

Zakończyłem ten wyścig generalnym zwycięstwem. Wygrywałem nie tylko finisze z ucieczki, ale także na finiszach z peletonu zbierając kolejne sekundy. Naprawdę, nie wierzyłem, że jestem w stanie tak jechać. Dziwiłem się, że mam pod nogą taką siłę. Długo nie docierało do mnie że dysponuje taką mocą.

Końcówka wyścigu należała jednak do pana kolegi – Krzysztofa Sujki – zwycięzcy dwóch ostatnich etapów.

Moim kolegom z kadry nie do końca podobało się moje zachowanie. Koledzy z drużyny pracowali na mój sukces, pomagali na trasie, nie zyskując nic w zamian. Tyle że ja wtedy, jako młody, zaledwie 21-letni chłopak nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak nie wypada. Zwycięstwa napędzały mnie i chciałem wszystko wygrywać . Skoro już miałem żółtą koszulkę i dużą przewagę nad resztą stawki, doktor Rusin podpowiedział mi bym rozprowadzał kolegów z drużyny na finiszu. 

Krzysztof  był świetnym kolarzem. Miał niesamowitą wytrzymałość, był bardzo szybki i też wywodził się z toru. Dużo lepiej ode mnie radził sobie na średnich dystansach, podobnie jak Jan Jankiewicz.

Z tego co słyszę, bardzo wielu kadrowiczów z tamtego okresu próbowało swoich sił również na torze. To wynikało z jakiejś strategii związku?

Kolarze średniodystansowi na torze z powodzeniem mogli ścigać się na szosie, dlatego w tamtym czasie wielu z nich wygrywało wyścigi. Światowe kolarstwo zwiększało prędkość kolarza poprzez treningi na torze. W PZKol-u także starali się prowadzić jakieś działania w tym zakresie.

Fot. Jan Rozmarynowski / naszosie.pl

Wróćmy jeszcze do tamtego Tour de Pologne. Czy wygrana w tym wyścigu bardzo zmieniła pana życie?

Takiego wyniku nikt się nie spodziewał. Zaskoczyłem tym sukcesem nawet samego siebie. Waga tego zwycięstwa była bardzo duża. Otworzyły się przede mną drzwi do kariery. Sukces ma wielu ojców, ale była to przede wszystkim zasługa trenerów których spotykałem na wcześniejszych etapach rozwoju. To właśnie do nich tak naprawdę należało to zwycięstwo. Najważniejsze są te pierwsze lata. Zbudowanie fundamentów, właściwe ukierunkowanie rozwoju, przebijanie kolejnych barier wysiłkowych, ciężka praca na treningach. To właśnie z tego wynikają późniejsze wyniki. 

Tymczasem trenerzy kadry już wtedy widzieli we mnie przyszłego zwycięzcę Wyścigu Pokoju i wierzyli, że wiedzą, jak mnie do tego celu poprowadzić. Kadrowi trenerzy mieli swój sprawdzony sposób trenowania, który był właściwie taki sam dla każdego zawodnika. Tymczasem po latach okazało się, że trenowałem zdecydowanie efektywniej jako zawodnik będący poza kadrą. Co z tego, że przejeżdżaliśmy rocznie mnóstwo kilometrów, skoro były to tylko “jeżdżące kilometry”? Żadne specjalistyczne treningi. Nie było interwałów, przyspieszeń – tego później bardzo mi brakowało, a nie miałem już kiedy tego zrobić. Zwłaszcza, że co chwila gdzieś startowaliśmy. W sezonie nie dało się znaleźć kilku dni, żeby zrobić właściwy trening, bo jeździliśmy cały czas zawody kolarskie.. W ten sposób stałem się mocnym, silnym kolarzem, ale bez tej dawnej błyskotliwości.

Przez te wszystkie obciążenia zabito we mnie tę szybkość, z której słynąłem na początku kariery. Miałem mocny organizm, który przetrzymywał  trudne treningi, ale na końcu okazało  się, że można było zrobić mnóstwo rzeczy inaczej. Nie wykorzystano mojego talentu, albo nie chciano wykorzystać. Zdobywając trzy tytuły Mistrza Polski w sezonie nie dostawałem szansy na start w Mistrzostwach Świata czy olimpiadzie. 

Pańscy trenerzy klubowi lepiej wiedzieli, jak dostosować treningi do pańskiego organizmu?

Zdecydowanie, ja byłem typem kolarza, który nie potrzebował jeździć tak wielu kilometrów, by utrzymywać dobrą formę. Wręcz przeciwnie – zbyt długie wysiadywanie na siodełku zatrzymywało mój rozwój. To było trochę tak, jak z budową domu. Dostawia się do niego kolejne piętra, a na koniec wykańcza dachem. Trenerzy kadry w kółko dostawiali piętra, zapominając o tym dachu. Nie potrafili znaleźć właściwego momentu, by zakończyć budowę. 

Udało się panu kiedykolwiek odzyskać wcześniej wspominaną świeżość?

Gdy jeździłem w kadrze, było to niemożliwe. Wtedy cały czas musiałem być do dyspozycji trenera. Dodatkowo, byłem jeszcze zawodnikiem Legii Warszawa. A Legia Warszawa miała swoje wyścigi, które chciała odpowiednio obsadzić: Mistrzostwa Polski w jeździe drużynowej na 100 kilometrów i w jeździe parami, do tego wyścigi torowe…

I muszę przyznać, że wygrywałem te konkurencje regularnie [to prawda – Michalak ma na koncie sześć mistrzostw Polski w kolarstwie torowym i pięć w jeździe drużynowej na 100 kilometrów – przyp. red]. Jednak, żeby osiągnąć sukces na mistrzostwach świata albo chociaż na indywidualnych mistrzostwach Polski, trzeba przygotować się stricte pod ten wyścig. Mogłem to zrobić kiedy byłem poza kadrą. Udowodniłem to zdobywając szosowe MP 1984 i Górskie MP 1985.

Cofnijmy się jeszcze na moment do 1978 roku.  Nie miał pan wtedy możliwości powtórzenia sukcesu z poprzedniego sezonu, ponieważ cała kadra wycofała się w Tour de Pologne jeszcze w czasie trwania wyścigu. Mógłby pan przybliżyć tamto wydarzenie?

Opuściliśmy tamten wyścig, aby zdążyć na start Wyścigu Dookoła Nadrenii. Tamta impreza była dla nas kluczowym elementem przygotowań do Mistrzostw Świata, a to one były dla nas priorytetem. Chodziło o to, żeby na kilka tygodni przed tą imprezą złapać rytm startowy z najlepszymi kolarzami w Europie, a później, tuż przed jej rozpoczęciem, mieć chwilę na odpoczynek.

Warszawa AWF 1978 r. Reprezentacja Polski na kolarski Wyscig Pokoju. Stoja od lewej: trener Andrzej Trochanowski, Stanislaw Szozda, Lechoslaw Michalak, Janusz Pozak, Krzysztof Sujka,Czeslaw Lang i Jan Krawczyk. Fot.Jan Rozmarynowski/naszosie.pl

Czytałem “Przeglądy Sportowe” z tamtego okresu i zdążyłem zauważyć, że dziennikarzom ta decyzja bardzo się nie spodobała. Ich zdaniem bardzo osłabiła prestiż Tour de Pologne.

Cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze. Dla kadry zawsze najważniejsze były imprezy mistrzowskie, a  selekcjonerzy i inne osoby nią zarządzające były w stanie podporządkować wszystko, by odpowiednio się do nich przygotować.

Dziennikarze sugerowali, że zawodnicy, którzy mieli wystartować w Nadrenii mogli wystąpić w jednym z czeskich wyścigów, a na Tour de Pologne można było wysłać drugą kadrę. Wie pan, dlaczego tego nie zrobiono?

Dziennikarze dużo sugerują to ich zawód. Nie wiem, taka była decyzja trenerów i nie mówiono nam z czego dokładnie ona wynikała.

Kibice mieli do was później o to jakiś żal? 

Prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia – właściwie to nie było nawet tego jak sprawdzić. Ludzie rozpoznawali nas na ulicach, ale nikt tego nie wyrażał.  Jeśli natomiast była jakaś niechęć ze strony fanów kolarstwa, to my tego zbytnio nie odczuwaliśmy. Nie było Internetu, nie było tak, jak dziś, że ludzie mogli zamieścić pod artykułami swoje komentarze.

 W 1978 roku zadebiutował pan w Wyścigu Pokoju. To było spełnienie marzeń?

Pamiętam, że jechałem na tamten wyścig z bardzo ambitnym nastawieniem, zmotywowany do osiągnięcia sukcesu, ale niestety nie miałem formy. Zazwyczaj wszystko układało się tak, że bardzo trudno było mi osiągnąć optymalną dyspozycję w pierwszej części sezonu – lepiej czułem się w drugiej części. Naszym liderem był Stanisław Szozda. Byłem podporządkowany drużynie.  Wygrał etap po moim rozprowadzeniu, ale nikt o tym nie pisze. Wyścig był pechowy. Na kolejnym etapie Staszek się przewrócił złamał rękę i został wycofany z wyścigu. Kolejny dzień ścigania to pech Czesława Langa – przewraca się w kraksie, łamie obojczyk i wycofuje się z wyścigu. Jechaliśmy dalej w czwórkę, ja stałem jeszcze dwa razy na podium. Taki to był ten wyścig.

Łącznie wystartował pan w trzech Wyścigach Pokoju, ale na imprezach mistrzowskich pojawiał się zdecydowanie rzadziej.

Niestety na nie jeździli inni, ja czasem pojawiałem się jedynie na liście rezerwowych. Pamiętam 1979 rok i sukces Jankiewicza, który został wtedy wicemistrzem świata. Patrzyłem na ten sukces z myślą, że powinienem być w tej ekipie , a zostałem pominięty przez szkoleniowców. Nie rozumiałem, dlaczego będąc u szczytu formy, zdobywając nieraz po trzy mistrzostwa Polski na sezon, czy to na torze, czy na szosie, nie było dla mnie miejsca w drużynie.

Wielokrotnie przygotowywałem się stricte pod start w MP, by tam udowodnić trenerom swoją wartość. Mimo to, wyścigi znajdujące się na drodze do tej imprezy też wygrywałem – zazwyczaj miałem na koniec sezonu po 15-20 zwycięstw. I nieważne, jak bardzo bym się nie starał, na koniec, przed mistrzostwami świata, niemal zawsze słyszałem, że nie jadę. Gdy pytałem się trenera, skąd ta decyzja, odpowiedź była ta sama : “Zarząd się nie zgodził”. Nie wiem, czego się bano. Może tego, że uda mi się coś osiągnąć i ktoś z zachodu przekona mnie, bym nie wracał do Polski? Naprawdę nie mam pojęcia.

W tamtych czasach kolarze zostawali za granicą? Prawdę mówiąc, myślałem, że Lang był pierwszym polskim zawodnikiem, który posmakował ścigania w zagranicznym zespole.

Właściwie, to z kadrowych zawodników nikt nie uciekł na zachód. Podczas wyjazdów był z nami zawsze ktoś z Centralnego Ośrodka Sportu, który miał na nas oku. Poza tym zabierano nam często paszporty, które trzymano aż do naszego powrotu. Jednak tym kolarzom, którzy nie byli członkami reprezentacji, regularnie zdarzało się zostawać za granicą. Wyjeżdżali później do Stanów Zjednoczonych, ale też w inne miejsca. Tak naprawdę wybierali kraje na całym świecie.

Potem jednak nie zostawali kolarzami zawodowymi?

Na pewno uprawiali kolarstwo, ale wielkich wyników nie mieli.

Wracając jeszcze na moment do imprez mistrzowskich – pan ma na koncie tylko jeden występ na szosowych mistrzostwach świata. Startował pan w Norymberdze i zajęliście niezłe, 4. miejsce w wyścigu drużynowym, ale potem zostaliście zdyskwalifikowani z powodu wykrycia dopingu u Ryszarda Szurkowskiego. Domyślam się, że po tej sytuacji w polskiej prasie wybuchła burza.

Było wręcz przeciwnie – w prasie nie pisało się o tym zupełnie nic. Ryszard był wielkim zawodnikiem, wielką gwiazdą i nikt nie chciał szargać jego legendy. Poza tym, to nie była czarno-biała sytuacja. Owszem, nasza drużyna zajęła 4 miejsce i ją zdyskwalifikowano, ale Ryszard nie został zawieszony. 

Doskonale pamiętam tamten wyścig. Jeden z moich dwóch startów na Mistrzostwach Świata. Poza tym startowałem na torze, w Amsterdamie, w wyścigu punktowym, gdzie prowadziłem przez pół dystansu, ale ostatecznie nie zwyciężyłem. Jednak wracając do 100 km w drużynie, to na 20 kilometrów przed metą byliśmy na 3 miejscu, ale wtedy z tyłu został Krzysiek Sujka, co trochę utrudniło nam dalszą jazdę. Skończyliśmy na 4. miejscu, a potem jeszcze wpadła ta dyskwalifikacja…

To, co jest w tym wszystkim bardzo ciekawe to fakt, że Sujka, został dwa dni później wicemistrzem świata. To pokazuje siłę superkompensacji. Chodzi o to, że wkładasz maksymalny wysiłek w trening lub właśnie start. Dajesz z siebie dosłownie wszystko, a po regeneracji masz więcej sił niż przed startem. Najczęściej ta superkompensacja przychodzi po dwóch dniach, czasami trzech. Krzysiek dał z siebie wszystko w drużynie – do tego stopnia, że w końcu nie wytrzymał tempa i został z tyłu, dzięki czemu kilka dni później jego organizm wyprodukował taką moc, która pozwoliła mu na zdobycie srebrnego medalu.

A jak było z igrzyskami w Moskwie. Dużo panu zabrakło, by załapać się do kadry?

Ostateczna decyzja, co do składu drużyny miała zostać podjęta podczas Mistrzostw Polski, które kończyły się na torze w Kielcach. Miały zapaść ostatnie rozstrzygnięcia, co do tego, kto poleci do Związku Radzieckiego z kadrą szosowców. Co ciekawe, wyścig wygrał Janusz Pożak, który już wcześniej wiedział, że nie znajdzie się w kadrze. Ja byłem czwarty i znalazłem się na liście rezerwowych, jednak ostatecznie w wyścigu nie wystartowałem.

Swoje największe sukcesy odnosił pan więc głównie w kraju. Czy któryś z nich szczególnie zapadł panu w pamięć?

Pamiętam taki Pyścig MON-u, który miał formę kryterium. Jego trasa była bardzo specyficzna – tam tuż przed metą był ostry zjazd, potem szybki zakręt w prawo, a dalej meta. Dla mnie to był idealny układ i mimo że startowali tam najlepsi Rosjanie, to czułem, że mam szansę na zwycięstwo. Wiedziałem, że dysponuję dobrym finiszem, a tam właśnie ta czysta szybkość była najważniejsza. No ale trenerzy powiedzieli, że dziś postawimy na Zbyszka Szczepkowskiego – no to trzeba było jechać.

Tyle że już na pierwszym finiszu było widać, że coś jest nie tak – rozprowadzam go na pierwszej pozycji, on zaczyna sprint i dwójka Rosjan go ogrywa. Kolejny finisz – to samo. I kolejny, i kolejny… – minęło pół wyścigu – Zbyszek miał 5 punktów, tamci około 14 i wiadomo już, że trudno będzie mu wygrać. Pamiętam, jak dziś, że Andrzej Trochanowski w połowie wyścigu stanął na górze i krzyczy – “Jechać na Michała”. Ja byłem zdenerwowany, że nie zrobił tego wcześniej, bo przecież od początku było widać, że Zbyszek nie czuje się najlepiej. A tak, straciłem mnóstwo sił, bo przecież rozprowadzenie kosztuje nieraz więcej niż sam finisz – trzeba dłużej jechać z przodu. Byłem taki zdenerwowany, że aż chciałem mu powiedzieć, żeby się wypchał.

Lechosław Michalak to jeden z trzech kolarzy, który trzykrotnie wygrywał Puchar MON. Powyżej widzimy fragment „Przeglądu Sportowego” opisujący jego zwycięstwo w wyścigu z 1984 roku, gdzie pokonał samego Dżamolidina Abdużaparowa

Miał pan jeszcze wtedy w ogóle szanse na zwycięstwo?

Tak, miałem, dlatego po początkowym zdenerwowaniu, opanowałem się i postanowiłem jednak z niej skorzystać. Policzyłem sobie w głowie, że jeśli uda mi się na każdej premii zdobyć pięć punktów – będę miał szansę na wygraną. Zapytałem więc Tadzia Mytnika, czy mógłby mi pomóc, a on się zgodził. Wtedy powiedziałem mu: “Zaatakuj. Nie masz żadnych punktów, więc nikt nie będzie cię gonić, przynajmniej przez pierwsze parę kilometrów”.

Zgodził się – “załadował” i odjechał. Mój plan polegał na tym, że on będzie moim zającem. Postanowiłem zaatakować zaraz za metą kolejnego sprintu, dzięki czemu nikt za mną nie pojechał.  Tadek na mnie chwilę poczekał i szybko znalazłem się na jego kole.  Pociągnął całą rundę, dzięki czemu udało nam się powiększyć przewagę do trzydziestu paru sekund, potem do czterdziestu. Wtedy wiedziałem, że już ich mamy. Nie było takiej możliwości, żeby ktoś nas dogonił.  Peleton jedzie raz wolniej, raz szybciej, a my równo, mocno. Tadek oczywiście nie walczył ze mną na finiszach. Dzięki temu wygrałem wyścig i dostałem owację  wszystkich pułkowników, generałów i całej reszty dygnitarzy, bo wyścig był, jak się wcześniej wydawało, przegrany.

Przeglądając starą prasę wielokrotnie napotykałem na informacje o innych, zdecydowanie mniej uczciwych, sposobach na wygrywanie przegranych wyścigów. Podobno na imprezach w Austrii zawodników potrafili wspomagać… kibice na motocyklach.

Takie rzeczy zdarzały się dość regularnie – najczęściej w Bułgarii, Rumunii, Turcji. Często było tak, że zawodnik atakował, zyskiwał jakieś 30 sekund przewagi, znikał nam za zakrętem i wtedy od razu chwytał się samochodu i od razu robiły się 4 minuty różnicy.  

A zdarzały wam się takie “przygody”, jak piłkarzom Lecha Poznań podczas wyjazdu do Marsylii? Czuliście kiedyś, że ktoś dosypał wam czegoś do zupy?

Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie niczego takiego. Mogę za to powiedzieć, że bardzo dobry wpływ miało na mnie jedzenie w Niemczech. We Francji było gorzej, ciągle chudłem, brakowało mi kalorii, we Włoszech było podobnie – jedzenie było smaczne, ale nie miałem po nim energii. W ogóle nie mogłem się tam zaaklimatyzować. Dopiero po czterech miesiącach udało mi się dojść do przyzwoitej formy.

Jak pan myśli, z czego wynikało to, że włoskie jedzenie nie dostarczało mu wystarczającej energii. I skąd te problemy z aklimatyzacją?

Kuchnia włoska jest dużo mniej kaloryczna od naszej, pewnie z uwagi na tamtejszy klimat. Ja urodziłem się w Polsce, gdzie, przynajmniej kilkadziesiąt lat temu, mieliśmy mroźne zimy. Przyzwyczaiłem się do naszego jedzenia i później, nawet po przeprowadzce do ciepłych Włoch, potrzebowałem więcej kalorii niż Włosi. Poza tym, nigdy nie wytrzymywałem zbyt długo na obczyźnie. Nie potrafiłbym, tak jak wielu innych kolarzy, zapuścić korzeni gdzieś indziej. Po kilku miesiącach już tęskniłem za domem.

Wspominał pan o startach w Legii Warszawa. W tamtych czasach reprezentacja Polski startowała zdecydowanie częściej niż dziś. Wobec tego, jak często występował pan w wyścigach jako Legionista?

Spędziłem w Legii łącznie 20 lat, podpisałem kontrakt jako żołnierz zawodowy. W tamtych czasach to był najlepszy klub w Polsce. Trafiali tam najlepsi sportowcy z kraju. Ja byłem kadrowiczem i na część wyścigów jeździłem z reprezentacją, ale dla Legii też ścigałem się bardzo często – być może nawet częściej. Tak naprawdę dziś ciężko powiedzieć w ilu zawodach reprezentowałem jedną, a w ilu drugą drużynę – właściwie to nawet nie ma sensu tego w jakikolwiek sposób rozdzielać.

Jak dużo pieniędzy pan otrzymywał za swoje starty?

Byłem kolarzem-amatorem, ale dostawałem pieniądze jako zawodowy żołnierz. Łatwiej było mi utrzymać rodzinę niż moim kolegom z innych klubów. Miałem więc normalną pensję, a do tego dochodziły nagrody za zwycięstwa w wyścigach. Dziś mogę jednak powiedzieć że ścigałem się za uścisk prezesa.

Dzielić czas między kadrę, a klub musiał pan do 1983 roku. 

Kiedy Ryszard Szurkowski został trenerem kadry,  mnie już w niej nie widział. Wolał młodszych zawodników – Jaskułę, Piaseckiego, Mierzejewskiego itd, choć wciąż jeszcze wygrywałem z nimi na większości wyścigów. Ustaliliśmy że jak wygram Mistrzostwo Polski to wystartuję  w Mistrzostwach Świata.

Wtedy założyłem sobie cel – podołać wyzwaniu, rzuconemu przez trenera. I rzeczywiście – udało mi się przygotować na tę imprezę naprawdę dobrą formę. Stanąłem na starcie w Częstochowie. To był dziwny czas. Byłem zawieszony przez półtora roku. Jednak w grę nie wchodził żaden doping, który dziś kojarzy się z dyskwalifikacją. Poszło o… kożuchy 

Jak to?

Wracałem z Turcji, z wyścigu gdzie zająłem 2 miejsce w generalce i za zarobione pieniądze kupiłem 4 kożuchy. Na miejscu okazało się, że nie mogę ich tylu przewieźć przez granicę, więc uznano mnie za przemytnika. Zostałem zawieszony na dwa lata – mogłem startować w kraju, ale wyjazdy zagraniczne nie wchodziły w grę – odebrałem to tak, jakby chciano się mnie na dobre pozbyć z dużego kolarstwa. I po półtora roku po nałożeniu tego zakazu, wystartowałem na mistrzostwach Polski, pokazując olbrzymią moc. Zlałem całą kadrę Ryszarda Szurkowskiego, dzięki czemu skrócono mi zawieszenie, a nawet od razu wysłano na Wyścig Dookoła Nadrenii, ale na mistrzostwa świata i tak nie pojechałem.

W kolejnym roku 1985. Odpuściłem sobie nawet start w górskich mistrzostwach Polski, by przygotować się do mistrzostw na torze kolarskim. Na dwa dni przed “Mistrzostwami Górskimi” trenowałem na Dynasach w Warszawie i wtedy na torze pojawił się Ryszard. Wziął mnie i mojego trenera – Andrzeja Trochanowskiego na krótką rozmowę i pyta go: “Co się dzieje, czemu Michalak nie startuje w górskich? Taki jest mocny, tyle wyścigów wygrywa…”. Trener odpowiedział mu, że mamy inne, ważniejsze imprezy, na co Szurkowski odparł, że widzi mnie w kadrze na mistrzostwa świata.

Znów zapaliła się we mnie iskierka nadziei. Choć mój trening był ukierunkowany na tor i jego objętość była zbyt mała, by przygotować się do startu na szosie, to nie zastanawiałem się długo. Błyskawicznie musiałem zorganizować sobie wyjazd, bo miałem na wszystko tylko dwa dni. Poprosiłem kolegę, żeby mnie zawiózł. Zrobił to dzień przed startem i jak dotarliśmy na miejsce, zrobiłem sobie 80-kilometrowy trening, aby na dobre przestawić swój organizm na tryb “szosowy”. Pojeździłem sobie po tych największych górach spokojnie, nawet dobrze mi szło. Byłem sam, bez swojej drużyny, więc byłem w gorszej sytuacji, niż moi konkurenci.

Następnego dnia  przyszedł start. Nogi miałem tak ciężkie, że nie mogłem jechać . Myślę sobie:  “po co ja tu przyjechałem?” Cała kadra Ryszarda Szurkowskiego pojechała do przodu, a ja byłem trzy minuty z tyłu z maruderami. Uznałem, że przejadę jeszcze 2-3 kilometry i się wycofam. I wtedy podjechał do mnie  kolega z peletonu. Mówi: “Dawaj Michał, nie wycofuj się, po 100 kilometrach jazdy nam się odkręci”. No a wyścig miał łącznie 180. Odpowiedziałem mu, że to nie ma sensu, że zwycięstwo odjechało, a my tracimy mnóstwo czasu do kadrowiczów. Przejechałem około 100km i faktycznie moje nogi zaczęły się dobrze kręcić i pojechaliśmy dalej w pięcioosobowej grupce.

W końcu dotarliśmy do  podjazdu pod Jugowice. Miał około 14 kilometrów, ale nie był zbyt stromy – można było przejechać go z dużej tarczy. W pewnym momencie wyszedłem na zmianę. Zacząłem stopniowo przyspieszać i wtedy podjechał do nas sędzia, pokazując komunikat, że tracimy już tylko dwie i pół minuty. Wtedy odzyskałem nadzieję. Ruszyłem mocniej i zacząłem odrabiać straty

Faktycznie, było tak, jak mi mówił – “odkręciło mi się”. Przepaliłem nogę i po tych 100 kilometrach zaczęło mi się jechać zupełnie inaczej. Na 14-kilometrowym, niezbyt stromym podjeździe zdołałem odrobić całą stratę do kadrowiczów, którzy jechali jakoś tak dziwnie wolno. Pewnie każdy chciał zaoszczędzić jak najwięcej sił, skoro zwycięstwo, w ich mniemaniu, było już pewne.

Gdy w okolicach szczytu udało mi się do nich dojechać, momentalnie skoczyłem do przodu. Pojechał za mną Andrzej Jaskuła. Byliśmy we dwóch, przed nami 10-kilometrowy zjazd, a że ja byłem po tych szybkościowych przygotowaniach na torze, to na tym zjeździe wyrobiłem sobie minutę przewagi nad pozostałymi. 

Było dobrze, no ale wiedziałem, że przed nami jakieś 70-kilometrów do mety i trzeba było przejechać jeszcze dwie rundy. Na drugim podjeździe pod Jugowice zauważyłem, że Andrzej nie daje mi zmian – pytam go, co jest grane, a on, że nie może, bo źle się czuje. Niby powiedziałem, że nic nie szkodzi, że rozumiem, ale gdzieś z tyłu głowy miałem to, że on lubi czasem oszukać, dlatego trochę się go obawiałem.

Poza tym, czułem, że trudno będzie nam obronić przewagę. Do końca wciąż pozostawało jeszcze mnóstwo kilometrów, a grupa, w której jechali reprezentanci trzymała mnie na 40-50 sekund przed sobą. Nie jechali maksymalnym tempem. Rysiek często kazał swoim zawodnikom jechać w ten sposób, by utrzymywać niewielką stratę, wymęczyć uciekiniera i dopiero w końcówce doścignąć zagotowanego kolarza. Ja zdawałem sobie z tego sprawę, dlatego… sam trochę odpuściłem. Zaoszczędziłem trochę siły, a moja przewaga wcale mocno nie spadła. Gdy oni w końcu przyspieszyli, ja zrobiłem to samo, dzięki czemu oni nie mogli odrobić do nas tyle czasu, ile by chcieli.

Gdy został nam już tylko podjazd pod Niedźwiedzicę – krótki, ale bardzo stromy, Andrzej zrobił to, czego się obawiałem – zaatakował. Byłem tak zmęczony, że zostałem trochę z tyłu. Nie pojechałem za nim, będąc zły na siebie, że dałem się tak załatwić. Mimo wszystko zacisnąłem zęby i jechałem dalej – ustaliłem sobie swoje tempo, niezbyt mocne, ale jak się później okazało wystarczające, by dogonić rywala. Oczywiście od razu zerwałem go z koła, żeby nie wywinął mi kolejny raz tego samego numeru. Ostatecznie udało mi się dojechać do mety 12 sekund przed ludźmi Szurkowskiego i tak zostałem górskim mistrzem Polski.

Myślałem, że teraz, to już na sto procent pojadę na mistrzostwa świata. Dzwoniłem do Ryśka przez cały tydzień, właściwie aż do rozpoczęcia mistrzostw świata, ale on nie odbierał. Po latach zapytałem go, dlaczego mnie wtedy nie powołał, a wtedy usłyszałem od niego to, co słyszałem zawsze: “Zarząd się nie zgodził”. Naprawdę nie mam pojęcia z czego to wynikało. Widocznie komuś nie pasowałem, nawet nie wiem dlaczego.

fot. Lechosław Michalak/Archiwum prywatne

Podobno sukcesy po opuszczeniu kadry zawdzięcza pan temu, że dużą część przygotowań mógł sobie zaplanować sam, bazując na swoim doświadczeniu.

Właściwie mógłbym robić to już wcześniej, ale obecność w kadrze trochę mnie pod tym względem ograniczała. To tak już jest, że jeśli działasz w grupie, musisz się jej podporządkować – jak w korporacji. Nie ma miejsca na to, by realizować swój własny pomysł na siebie. Dopiero gdy straciłem miejsce w kadrze, mogłem zacząć korzystać ze wspomnianych już wcześniej swoich doświadczeń, ale także doświadczeń innych.

Starałem się dokształcać, czytać o tym, jak przygotowują się zawodowcy. Były różne czasopisma w języku francuskim, jak Miroir de Cyclisme. Dzięki nim mogłem poznać metody treningowe panujące na zachodzie. Generalnie, to zawsze było bardzo ważne, by aktualizować swoją wiedzę , a dziś może być jeszcze ważniejsze. Dziś wszystko, zwłaszcza pod względem technologicznym, zmienia się bardzo szybko. Nie można się w tym jednak zatracić. Niektórzy przywiązują dziś zbyt dużą wagę do cyferek, podczas gdy jeszcze ważniejsze niż wykręcane waty, jest to, “żebyś czuł nogę”. Jeśli tego nie będzie – nie będziesz w stanie wykorzystać pełnej mocy. 

Dziś czasem rozmawiam z młodymi zawodnikami i często słyszę, jak opowiadają o swoich czasówkach. I bywa tak, że idzie im super, mają 20 sekund przewagi na międzyczasach, a 3 kilometry przed metą nie dają rady dalej jechać – odcina ich. Co z tego, że zazwyczaj ktoś dysponuje taką i taką mocą, jak akurat dziś nie “czuje nogi” i nie jest w stanie spełnić swoich oczekiwań i się zajeżdża. Natomiast samo to, że dziś można zmierzyć wszystkie parametry, jest super. To może dać ci wskazówki, jak powinieneś jechać. Najważniejsze jest jednak to, by słuchać, co mówi twój organizm – tych wszystkich wyliczeń powinniśmy słuchać w drugiej kolejności.

Wspominał pan, że pod koniec kariery wyjechał pan ścigać się do Włoch. Udało się panu przejść na zawodowstwo?

Niestety byłem już na to za stary. Jeździłem w wyścigach międzynarodowych, ale to już nie było to. Nie byłem w stanie prezentować tego, co za młodzieńczych lat. Później wyjechałem jeszcze do Francji, gdzie spędziłem pięć sezonów, ale jeździłem już tylko w mniejszych wyścigach. Na te większe raczej się nie pchałem, bo wiedziałem, że nie jestem na tyle dobry. Czasem, gdy czułem, że jestem w wielkiej, jak na swoje warunki, formie, to pojechałem, ale o zwycięstwo było trudno. Skończyłem z kolarstwem, gdy miałem 36 lat.

Mówi pan, że we Francji i Włoszech również startował jako amator. Czy wobec tego był pan w stanie utrzymać się tam z kolarstwa?

Tak, były do wygrania premie klubowe i nagrody. Mogłeś przyjechać sobie z dowolnego kraju, wystartować i jeśli zająłeś dobre miejsce, zarabiałeś pieniądze. Federacja francuska  przykłada dużą wagę do budowania struktur szkolenia. Promowanie  zawodników, promowanie klubów za organizację wyścigów – tych mniejszych i tych dużych. Dlatego ich kolarstwo stoi na wysokim poziomie. 

Czym się pan zajmował po zakończeniu kariery?

Zaraz po odstawieniu roweru zainteresowałem się giełdą. Zainwestowałem zgromadzone środki w rynek giełdowy. I w studia dzieci. Giełda dawało mi coś, czego brakowało po rozstaniu się ze sportem – adrenaliny. Zacząłem od podstaw – kupiłem amerykański program Meta Stock do analiz giełdowych i zacząłem się uczyć inwestowania. Śledziłem rynki całego świata – Europa, Azja i USA… Wszedłem w rynek na poważnie i spędziłem tam sześć lat. 

Bywało bardzo trudno – polska giełda jest oderwana od rynków światowych, ale charakter wyniesiony ze sportu pozwolił mi utrzymać się na powierzchni. Jednak w pewnym momencie postanowiłem się wycofać i zająć się rynkiem nieruchomości.

Poza tym, pracowałem przy Tour de Pologne  z Czesławem Langiem i Lechem Piaseckim – moimi kolegami z czasów wspólnych wyścigów kolarskich.

W jakiej roli?

Jeździłem z sędzią głównym wyścigu jako kierowca. Natomiast później z lekarzem wyścigu.  Językiem, który dominuje w kolarstwie, jest francuski. Choć w większości dziedzin mamy do czynienia z dominacją angielskiego, to sędziowie, których miałem okazję poznać, zdecydowanie lepiej radzili sobie z francuskim. Dzięki temu łatwiej było mi nawiązać z nimi kontakt.

A na rowerze pan jeszcze jeździ?

Po zakończeniu kariery nie jeździłem zbyt dużo. W wakacje wybierałem się z kolegami na rower, łącznie przejeżdżałem wtedy około 4 tysiące kilometrów rocznie. Teraz wygląda to dużo lepiej. Jeżdżę w mastersach i w zeszłym roku na 30 wyścigów wygrałem 19. Kilka lat temu zdobyłem też srebrny i brązowy medal Mistrzostw Świata Masters w sztafecie z kolegami. 

W tym roku wystartuję m.in. w Majka Days. To bardzo ładny wyścig, a teraz jest zaliczany do serii Gran Fondo Puchar Świata Masters.  Już w zeszłym roku tam jechałem i zająłem drugie miejsce. Bardzo lubię się tam ścigać. Są trudne  podjazdy, organizacja, za którą odpowiada Grzegorz Golonko, jest na wysokim poziomie. Być może wybiorę się także na mistrzostwa świata. 

Bardzo cieszę się, że 10 lat temu młodsi koledzy namówili mnie do ścigania się z mastersami. Mówili, że mając taką moc, będę wygrywał wyścigi i to się sprawdziło. Od tego czasu startuję i regularnie wygrywam, a uprawianie kolarstwa nadal sprawia mi ogromną radość.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Poprzedni artykułZainaugurowano cykl UCI Gravel World Series 2022
Następny artykułPello Bilbao: „Ta wygrana jest dla mnie wyjątkowa”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Domel
Domel

Stary! Świetny tekst! Przyłożyłem się do wstępu i dzięki temu płynnie wprowadziłeś nas do rozmowy. Cudowny gość i mądrze prowadzony wywiad!

Tomki
Tomki

Czytałem z wypiekami na twarzy :). Zabrakło mi tylko informacji o mierniku mocy i watach generowanych przez pana Lechosława podczas kariery w mastersach…wiem, wiem, najważniejsze jest słuchanie własnego organizmu!

M@o2.pl
M@o2.pl

Super wywiad 🙂

Roman Cudny
Roman Cudny

Ile człowiek nie wiedział o tym Leszku.
Pozdrowienia z Austrii!