fot. La Grande Boucle Feminine Internationale

Już jutro rozpocznie się pierwsza edycja Tour de France Femmes. Uznaliśmy, że przy tej okazji warto porozmawiać z Bogumiłą Matusiak – do niedawna najlepszą polską kolarką szosową, która w 1999 roku… wygrała jeden z etapów Tour de France dla kobiet.

Na początek jednak słowo wyjaśnienia – Tour de France Femmes nie będzie wcale pierwszą odpowiedzią na największą na świecie kolarską imprezę dla mężczyzn. Już w latach 80. Société du Tour de France – a więc ówcześni organizatorzy Wielkiej Pętli zorganizowali sześć edycji Tour de France Feminin, spośród których aż trzy wygrała Jeannie Longo. Później porzucili ten pomysł, ale przeprowadzaniem wyścigu zajęły się inne podmioty, które, nierzadko skonfliktowane z A.S.O (obecnym organizatorem Tour de France), utrzymywały go przy życiu aż do 2009 roku.

Po wycofaniu się Société du Tour de France impreza mierzyła się z wieloma problemami (kilka z nich można wychwycić choćby w poniższej rozmowie) i jej oficjalną nazwą było najpierw Tour de la C.E.E. Féminin, a później, w czasach kariery Matusiak Tour Cycliste Féminin (1992–1997) i Grande Boucle Féminine Internationale (1998–2009). W większości mediów wyścig figurował jednak jako Tour de France dla kobiet, co łatwo zrozumieć, gdy weźmiemy pod uwagę to, że zawodniczki wspinały się m.in. pod Mont Ventoux czy Galibier, a wyścig trwał zazwyczaj kilkanaście dni, a więc o wiele dłużej niż nadchodzące Tour de France Femmes.

Bogumiła Matusiak – 25-krotna mistrzyni Polski, startowała w nim sześć razy, nie tylko wygrywając jeden z etapów, ale też dwa razy meldując się w drugiej dziesiątce klasyfikacji generalnej. Debiutując w kobiecym Tour de France miała 25 lat i pięć tytułów mistrzyni Polski na koncie. W drogę do kolarskiej elity wyruszyła w wieku lat 15. 

Moja historia z kolarstwem rozpoczęła się, gdy do mojej szkoły przyszedł trener z LKS Pawlikowiczanka, który zachęcał uczniów, aby przyszli do niego na zajęcia. Zainteresowanie było duże – także wśród dziewczyn – i wiele z nich, w tym ja, zapisało się do klubu. Na początku była to jedynie zabawa, forma spędzenia wolnego czasu z koleżankami. Z biegiem czasu koleżanki rezygnowały, a ja po odniesieniu pierwszych sukcesów poczułam, że kolarstwo sprawia mi wiele radości i zdecydowałam się tę przygodę kontynuować. 

Miała się pani w ogóle gdzie ścigać? 

W tamtych czasach kolarstwo kobiece w Polsce dopiero raczkowało, ale wyścigów dla kobiet wcale nie było tak mało. W Polsce prężnie działało kilka sekcji kobiecych, wówczas silne zawodniczki miała sekcja z Tomaszowa Mazowieckiego, Raszkowa czy Szczecina. Szybko okazało się jednak, że rywalizacja z nimi nie była dla mnie wyzwaniem i żeby podnieść swój poziom sportowy często wybierałam wyścigi z chłopakami.

Zaraz, zaraz, ścigała się pani z równolatkami? Czy jednak z zawodnikami, którzy jeździli w niższych kategoriach wiekowych

W głównej mierze ścigałam się z juniorem młodszym, później z juniorem. Tak czy inaczej – gdy tylko zaczęłam osiągać dobre wyniki w wyścigach z juniorami, wiedziałam, że mogę myśleć o startach zagranicznych w elicie kobiet. Jeździliśmy do Czech, Słowacji czy Niemiec. Zaczęłam startować na mistrzostwach świata, a kolejnym etapem ścigania się za granicą były starty w wyścigach etapowych takich jak Giro d’Italia czy Tour de France.

Zwłaszcza ten ostatni wyścig był niezwykle wymagający. Każda z edycji składała się z czternastu – piętnastu etapów. Do przejechania zawodniczki miały nawet 1500 km, w tym czasówki. Często nasze trasy pokrywały się z męskim Tour de France. 

Ekipy nie zawsze dysponowały zawodniczkami, które mogły taki wyścig ukończyć, dlatego zdarzało się, że „podbierały” mocne kolarki z ekip, które nie brały udziału w wyścigu, żeby wzmocnić swój skład.  Tak było także w przypadku mojego pierwszego startu. Przystąpiłam do wyścigu w barwach polskiego klubu Solo-Bogo Szczecin, będąc zawodniczką LKS Pawlikowiczanka. Zespół wzmocniły również dwie Ukrainki [ich aktywną jazdę chwalił w jednej z niewielu swoich relacji z wyścigu „Przegląd Sportowy” – przyp. BK].

Sam start polskiej ekipy był kamieniem milowym w historii polskiego kolarstwa kobiecego. Była to inicjatywa trenera Bogdana Godrasa, którą zawsze z ogromnym sentymentem wspominam. Tym bardziej, że start w Tour de France otworzył mi drzwi do kolejnych wyścigów. Dzięki jego ukończeniu szukanie kolejnych ekip stało się znacznie łatwiejsze.

Sam start wspominam bardzo dobrze. To było moje pierwsze zderzenie z imprezą organizowaną na taką skalę. Chciałam więcej i więcej. Tour de France był wyścigiem zupełnie innym niż te, w których brałam udział wcześniej. Mnóstwo kibiców przy trasie, profesjonalny sprzęt, świetnie zorganizowane zespoły, o tym wszystkim w naszych polskich klubach mogłyśmy pomarzyć. 

Jak długo przed wyścigiem tworzyły się zespoły?

Bardzo różnie. Co wyścig to inna przygoda. Brałam udział w sześciu edycjach i czasami o starcie w Tour de France w barwach danej ekipy wiedziałam 2-3 miesiące wcześniej, a innym razem o możliwości rywalizacji dowiadywałam się praktycznie tuż przed startem. 

Najciekawsza wydaje mi się sytuacja z 1999 roku, kiedy to po wyścigu Internationale Thüringen-Rundfahrt podszedł do mnie menedżer szwajcarskiej ekipy – Sergio Maza i zaproponował start w barwach jego klubu. Okazało się, że jedna z jego zawodniczek uległa wypadkowi i udział całej ekipy stał pod znakiem zapytania. 

Miałam dosłownie godzinę na podjęcie decyzji, czy czuję się na siłach startować za dwa dni w Tour de France.  Do podjęcia wyzwania namówił mnie mój trener – Marek Wojna. Powiedział, że nie mogę „przepuścić” takiej okazji. Posłuchałam go, przesiadłam się z samochodu jednej ekipy do samochodu drugiej i za chwilę byłam na starcie Tour de France. Ryzyko się opłaciło. Wróciłam z wyścigu z najlepszym wynikiem w swojej karierze – zajęłam 16. miejsce w klasyfikacji generalnej i wygrałam jeden z etapów.

Jak to możliwe?

Zawsze byłam zawodniczką, która bardzo dobrze znosiła trudy wyścigów etapowych. Im dłuższy wysiłek tym większe były moje szanse na dobry wynik. Wyścig Internationale Thüringen-Rundfahrt okazał się dla mnie znakomitym przetarciem przed Tour de France, na którym byłam w znakomitej formie. 

A jak wyglądał tamten wygrany przez panią etap?

Był to jeden z trudniejszych etapów, składał się z kilku podjazdów, w tym dwóch oznaczonych jako Hors catégorie [HC – premia górska najwyższej kategorii – przyp. BK].  Ciężkie podjazdy sprawiły, że na około 70 kilometrów przed metą główna grupa była już „przerzedzona”, wykorzystałam okazję i zaatakowałam. Liczyłam na to, że ktoś do mnie doskoczy i odjedziemy. W tamtym momencie nie brałam pod uwagę, że będę jechała sama i że uda mi się dojechać do mety. Tymczasem ja jechałam sama, a kilometry mijały. W końcu zdałam sobie sprawę, że to jest moja ogromna szansa i ta szarża może się udać. Tym bardziej, że z tyłu zostały właściwie już same liderki, więc zawodniczkom ciężko było zawiązać efektywną pogoń.

No tak, ale wciąż musiała pani przejechać samotnie 70 kilometrów.

Zgadza się, nie było lekko, ale dawałam z siebie wszystko, a moja przewaga rosła w dość szybkim tempie. Przez długi czas utrzymywała się na poziomie 5 minut. W pogoń za mną rzuciła się Catherine Marsal [zwyciężczyni z 1990 roku – przyp. red]. 

To w ogóle jest dość ciekawe, bo później przeczytałam w jakiejś gazecie, że Francuzka uciekała razem ze mną przez 60 kilometrów, a dopiero później rozpoczęłam samotny rajd [taka wersja znajduje się na przykład w relacji “Przeglądu Sportowego” – przyp. red]. Tak nie było. Marsal zbliżyła się do mnie na około dwie minuty, ale ani przez moment nie uciekałyśmy razem.

Piętnaście kilometrów przed metą niespodziewanie zostałam zatrzymana na około 2 minuty przez sędziów. Okazało się, że przed peletonem został zamknięty przejazd kolejowy i doszło do tzw. neutralizacji startu. Była to bardzo nietypowa sytuacja również dla sędziów, którzy ewidentnie spanikowali i podjęli krzywdzącą dla mnie decyzję. Według ówczesnych przepisów zatrzymanie peletonu przez zamykający się szlaban stanowiło tak zwaną sytuację losową – zwykły pech, który nie powinien powodować mojego przymusowego postoju. O tym dowiedziałam się jednak dopiero później. 

Dawałam z siebie wszystko, moje mięśnie były już bardzo zmęczone, bo przez ostatnie 55 kilometrów jechałam swojego rodzaju czasówkę. Po przymusowym postoju bardzo trudno było mi wrócić do wcześniejszego rytmu. 

Wobec tego, po restarcie moja przewaga nad główną grupą spadła i do mety dojechałam 1 minutę i 39 sekund przed Marsal, a nad grupą liderki miałam dwie minuty i 13 sekund przewagi. Jestem pewna, że gdyby nie ta sytuacja w końcówce, to mogłabym ukończyć wyścig na jeszcze lepszej pozycji w klasyfikacji generalnej, może nawet wskoczyć do czołowej “10”. W tamtym momencie cieszyłam się jednak z wygrania etapu i nie kalkulowałam, co by było gdyby…

Najważniejsze było to, że spełniłam swoje marzenie. To było Tour de France. Jechałyśmy tymi samymi trasami, co Indurain, Rominger, Pantani itd. I wspinałyśmy się często na te same podjazdy co mężczyźni. Dzięki udziałowi w sześciu edycjach Tour de France przejechałam zarówno Alpy, jak i Pireneje.

fot. La Grande Boucle Feminine Internationale

Z tego, co udało mi się zorientować, tamten sukces nie wzbudził zbyt dużego entuzjazmu wśród dziennikarzy. Więcej miejsca poświęcono tamtego dnia choćby Grzegorzowi Gwiazdowskiemu, który akurat awansował na 2. miejsce w “generalce” Tour de Limousin.

Nie odczułam tego będąc we Francji. Tamtejsze media relacjonowały wyścig na bieżąco, w polskiej prasie ukazała się jedynie wzmianka w „Przeglądzie Sportowym”, ale o tym dowiedziałam się już po powrocie do kraju.

Rozumiem, że nie udzieliła pani po tym wszystkim żadnego wywiadu.

Udzieliłam wywiadu francuskim dziennikarzom. Moje zwycięstwo pokazywały francuskie telewizje, zamieszanie wokół mojej osoby po wygraniu etapu w Tour de France sprawiło mi wiele radości i zmotywowało mnie do dalszej pracy. W Tour de France często jeździłam w koszulce mistrzyni Polski i byłam rozpoznawana przez kibiców, na trasach wypisywane było farbą moje nazwisko, a legendarny Didi zawsze jak mnie tylko widział krzyczał „Matusiak”. Trudno jest nawet porównywać popularność kolarstwa kobiecego na zachodzie do popularności tego sportu w Polsce. Zdecydowanie więcej o moim zwycięstwie mówiło się przy okazji etapowego zwycięstwa Rafała Majki, co nie ukrywam było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem i powrotem do przeszłości.

fot. La Grande Boucle Feminine Internationale

Pewnie cieszy panią to, że od tamtego czasu polskie kolarstwo znacznie się rozwinęło i teraz o sukcesach Polek mówi się coraz więcej. 

Tak, to prawda. Ostatnio sporo się pod tym względem zmieniło. Naprawdę fajnie, że kolarstwo kobiece jest coraz bardziej popularne, że pojawiły się transmisje telewizyjne, a przede wszystkim pojawiła się nowa generacja młodych i utalentowanych zawodniczek m.in. Katarzyna Niewiadoma, Marta Lach, Agnieszka Skalniak-Sójka, Marta Jaskulska czy siostry Pikulik. Już nie mogę się doczekać tego nowego Tour de France.

Trochę nie podoba mi się jednak to, że jego organizatorzy reklamują go jako pierwszą edycję wyścigu, bo tak jak pan sam widzi nie jest to prawdą. Czuję, że w ten sposób mnie i innym dawnym zawodniczkom odbiera się to, co osiągnęłyśmy. W moich czasach wyścig nie nazywał się oficjalnie “Tour de France”, a Grande Boucle tylko ze względu na prawa autorskie. Po prostu organizator oryginalnego wyścigu nie chciał przeprowadzić imprezy dla kobiet, więc ktoś zrobił to za niego. My pokonywałyśmy te same drogi, w znakomitej większości te same podjazdy, co mężczyźni, a w wyścigu startowały najlepsze zawodniczki na świecie. Idea wyścigu była taka sama jak teraz. Rozumiem jednak, że organizatorom jest łatwiej zdobyć sponsorów, przykuć uwagę młodych kibiców. Głos byłych zawodniczek, trenerów i innych organizatorów wydaje się nie mieć takiego przebicia. Nie jest to tak medialne. 

Mimo to, cieszę się, że wyścig został reaktywowany lub, jak wolą niektórzy, po prostu utworzony. Wiem, że to dobry krok ku popularyzacji kobiecego kolarstwa i oczywiście będę oglądać kolejne etapy, ściskając kciuki za Kasię. Byłabym niesamowicie szczęśliwa, gdyby kolejna Polka wygrała etap na Tour de France, a może i weszła na podium w klasyfikacji generalnej. 

Poprzedni artykułTour de Pologne 2022: Gwiazdy w składzie UAE Team Emirates
Następny artykułTour de France 2022: Wout van Aert i Jonas Vingegaard opowiadają o 20. etapie
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments