Kolarski Wyscig Pokoju Warszawa 1974 r.Reprezentant Polski Janusz Kowalski. Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

Pięciu indywidualnych mistrzów świata doczekaliśmy się w ciągu długiej historii polskiego kolarstwa szosowego. Dziś będziecie mogli poznać drogę do życiowego sukcesu drugiego z nich – Janusza Kowalskiego. W wywiadzie z nim przeczytacie m.in.:

  • … jak przedsiębiorczy nastolatek kupił swój pierwszy rower
  • … o ostatnich godzinach Henryka Łasaka
  • … o przejechaniu trasy w Montrealu szybciej od Pogačara

O tym, że rower to naprawdę użyteczny wynalazek miałem okazję przekonać się w swoim życiu już wielokrotnie. Po raz ostatni podczas wizyty w Poznaniu w połowie kwietnia, gdzie nie wziąłem ze sobą swojego ulubionego środka transportu i w efekcie wcale nie krótką drogę z tamtejszego dworca do domu mojego kolejnego gościa musiałem pokonać komunikacją miejską. Opóźnienie jednego autobusu, po którym nastąpiło pomylenie przeze mnie przystanków, wystarczyło, bym na umówione spotkanie dotarł zdecydowanie po umówionej godzinie.

– Widzę, że błądził pan tak, jak my kiedyś, z Mietkiem Nowickim po Madrycie przed Montrealem… – tak brzmi jedno z pierwszych zdań wypowiedzianych do mnie przez człowieka, który w tym kanadyjskim mieście został w 1974 jednym z najmłodszych mistrzów świata w historii. A następnie z wypiekami na twarzy opowiedział mi anegdotę, którą być może już za kilka tygodni lub miesięcy będziecie mieli okazję przeczytać na łamach naszego portalu. Już wtedy wszystko wskazywało na to, że choć od tamtego momentu za chwilę minie dokładnie pół wieku, to wciąż zajmuje on bardzo ważne miejsce w jego sercu. 

Gdy w końcu wszedłem z nim do pokoju, w którym miałem z nim przeprowadzić dwugodzinną rozmowę, moje przewidywania tylko się potwierdziły. Za dębowymi drzwiami przywitał mnie bowiem obrazek, który zaparłby dech w piersiach prawdopodobnie każdego pasjonata historii kolarstwa. 

Fot. Bartek Kozyra

Bardzo duży, brązowy puchar za zwycięstwo w Tour of Bułgaria, koszulka mistrza świata, a do tego kilkanaście różnych zdjęć, dyplomów, nagród i wycinków gazet, zaś na eksponowanym miejscu rower. Rower, na którym 22-letni wówczas kolarz popędził po drugie w historii Polski indywidualne mistrzostwo świata. Rower ten rzucał się w oczy tak, że nie sposób było nie zacząć rozmowy właśnie od niego.

– Ten rower był prawdziwym ewenementem. A już dla nas była to prawdziwa nowość, bo my przed 1974 jeździliśmy na Jaguarach. To były rowery zdecydowanie gorsze, niż te, których dosiadali kolarze z zachodu. Oni jeździli wówczas na o niebo lepszych ramach, produkowanych przez Colnago, o których my mogliśmy tylko pomarzyć. To się zmieniło gdy pod koniec 1973 roku poznaliśmy takiego człowieka – Waltera Jakubowskiego. On stał się później naszym sponsorem, który takie rowery, na miarę tych zachodnich, nam zapewnił. On pochodził z Polski – jego dziadek był Polakiem. Sam zaś, choć był Niemcem, to był tak przywiązany do tego dziadka, że nie tylko znał polski, ale kibicował polskim kolarzom i postanowił nam zapewnić sprzęt.

– To [część roweru wskazana przez strzałkę – przyp. BK.] jest pompka, bo w dawnych czasach to jeszcze tradycyjnie trzeba było ją przy ramie wozić. A czasami nawet gumę. Kiedyś to nie było tak, jak kiedyś, że ma się wozy – jeden, piąty, dziesiąty. Teraz to sobie bez takich rzeczy poradzisz. A kiedyś to nie! To znaczy, w naszych czasach to może już tak, choć zdarzało się, że jak były ciężkie wyścigi, to trzeba było mieć ze sobą gumę. – Jak coś się stanie, to zostaniesz z tyłu albo nie ukończysz! – mówili trenerzy.
fot. Bartek Kozyra
– Mój rower ważył na mistrzostwach świata 6,8 kilograma! A dziś nie ma tak lekkich rowerów w World Tourze [to może być prawda – wg. niedawnych pomiarów GCN podczas ostatniego Tour Down Under rower najlepszej pod tym względem BORA-hansgrohe ważył 6,98 kg – przyp. BK]. Ten, który pan widzi może być odrobinę cięższy, bo są cięższe koła, a poza tym oryginalna rama pękła mi podczas Tour de Pologne – tamta była robiona stricte pode mnie i była nieco lżejsza.

Mimo wszystko, stara kolarska prawda mówi, że rowery same nie jeżdżą. Na szczęście tak się złożyło, że akurat w tym przypadku miał kto na nich wygrywać

To była złota dwunastka. Dwa składy po sześciu, które jeździły po całej Europie i sięgały po kolejne triumfy. Najlepszym dowodem na to, jak mocni byliśmy, niech będzie fakt, że aż trzykrotnie wygrywaliśmy Puchar AIOCC, taką ówczesną klasyfikację narodów. Zrobiliśmy to w 1973, 1974 i 1975 roku, dzięki czemu dostaliśmy ten puchar na własność, jako jedyna drużyna w historii.

Trochę jak Brazylia w piłce nożnej!

I to ja przypieczętowałem tamten sukces! Bo wywalczyliśmy go ostatecznie na Wyścigu Dookoła Bułgarii. Przed tamtymi zawodami prowadzili jeszcze Rosjanie i to właśnie od nich zależało to, czy prowadzenie utrzymają do końca, czy też my je przejmiemy. Stawka była ogromna, bo było wiadomo, że jeśli nam się to uda, to będziemy mieć Puchar Świata na stałe, no i udało się. Ja wygrałem cały wyścig i dostałem za to piękne duże trofeum, które pan tu widzi, a cała drużyna otrzymała na stałe najważniejszy puchar w kolarstwie amatorskim!

Oczywiście lubię żartować, że to dzięki mnie, bo to ja dołożyłem do tego ostatnią cegiełkę, ale tak naprawdę to był wyczyn całej drużyny, która była na tyle mocna, że w 1974 roku zaproszono nas na Paryż-Nicea.

A to było wtedy bezpośrednio dzięki temu, że wygraliście tę klasyfikację AIOCC?

Nie do końca. To była bardziej odpowiedź świata zawodowców na ten rozwój, który się w polskim kolarstwie dokonał w tamtym momencie. Tak, jak w piłce nożnej byli Deyna, Tomaszewski itd., tak w kolarstwie byliśmy my – Szurkowski i cały ten młody narybek – Szozda, Mytnik, ja i cała reszta.

Polscy kolarze oczywiście wcześniej też odnosili sukcesy – byli Kudra czy Magiera, ale tylko w Wyścigu Pokoju. Na mistrzostwa świata nie potrafili przygotować odpowiedniej formy i w efekcie nie osiągali sukcesów. To zauważył Henryk Łasak i dlatego jego wielkim marzeniem było to wywalczenie tęczowej koszulki – w końcu Wyścig Pokoju już wygrywał, i to nie raz z Szurkowskim. Dlatego zbudował młodą drużynę, odsunął starych, co było dobrą drogą, ale nad czym ubolewam, po jego śmierci trochę ją porzucono.

Do tego jeszcze jednak dojdziemy. Zanim ta polityka się zmieniła, pan trafił bowiem do kadry tuż po ukończeniu 20. roku życia.

No tak, bo pierwsze powołanie dostałem chwilę przed igrzyskami w Monachium w 1972. Oczywiście szans na wyjazd na do Niemiec nie miałem, bo to było wszystko dużo bardziej skomplikowane niż dzisiaj. Potrzebna była wiza, garnitury na igrzyska i tak dalej, dlatego skład trzeba było podawać 3 miesiące przed. Mimo to zabrał mnie do Szczecina na przygotowania przedolimpijskie i jakoś się to zaczynało toczyć. 

A jak to się w ogóle stało, że trafił pan do kadry?

Zacznę może krótko od tego, że rocznik 52 był tak ogólnie bardzo specyficzny. Ja jeszcze chodziłem do 7-klasowej podstawówki, a połowę rocznika wysłano do ósmej klasy. I tak samo było w kolarstwie, w juniorach. Juniorzy nie jeździli do 19 roku życia, jak wcześniej, tylko do 18. I to tak się stało, że jak my przeszliśmy do seniorów, mając 19 lat, to poczuliśmy taki straszny przeskok. Bo to zupełnie inne dystanse, inni przeciwnicy, generalnie – inny poziom. I to był taki moment przełomowy – albo to przetrzymywałeś, albo odpadałeś, bo po prostu szło się załamać! Masa osób się przez to zniechęcała. Brakowało okresu przejściowego.

Ja jakieś problemy miałem, ale ostatecznie udało mi się to przetrzymać i już w drugim sezonie było mi łatwiej. W 1972 roku zająłem drugie miejsce na górskich mistrzostwach Polski, gdzie jeździł wówczas m.in. Krzeszowiec – taki mocny zawodnik. A wcześniej był jeszcze Tour de Pologne i to tam chyba się tak naprawdę pokazałem. Zaczęło to się właściwie w Bieszczadach, gdzie premie wygrywałem, w Zakopanem byłem trzeci. W Częstochowie, na ostatnim etapie też byłem trzeci. No i wtedy Walkiewicz i Łasak do mnie podjeżdżają i mówią, że gratulują udanego debiutu, bo oni wtedy traktowali Tour de Pologne jako taki przegląd kadr, więc jeździli po trasie z notesikiem i zapisywali kolejne nazwiska, w tym moje.

Tam był wtedy taki Hiszpan – Viejo, który był zresztą bardzo mocny. Jak był jakiś etap w Bieszczadach czy do Przemyśla, to my tam pojechaliśmy w czwórkę – my, czyli: ja, on i jeszcze dwójka innych. Zrobiliśmy minutę przewagi. Wtedy dojeżdżają do nas Walkiewicz i Łasak i mówią: “Dobra Janusz, teraz żadnej zmiany. Brawo, świetna jazda! Jesteś już w notesie, ale to wystarczy. Ta ucieczka n i e może dojechać”. No to nie dojechała. Przestałem kręcić i koniec. Viejo, jak się zorientował, że tam nie ma kto kręcić, no to też zareagował. Ucieczka została dogoniona, ale on później i tak wygrał. Generalnie jeździłem aktywnie, to zostałem zauważony. Szybko to się potoczyło, bo trenować zacząłem może pięć lat wcześniej.

Późno.

Tak, choć zaraziłem się kolarstwem mając chyba cztery lata, bo jak później sobie sprawdzałem, to był 1956 rok. Czasy Staszka Królaka, który wtedy był taką prawdziwą gwiazdą polskiego kolarstwa i w tamtym roku wygrał Wyścig Pokoju. A ja mieszkałem wtedy w Świebodzinie i byłem zauroczony tym peletonem i mnie, młodemu bajtlowi, ci kolarze bardzo utkwili w głowie. Byłem zafascynowany tym kolarstwem i gdy tylko była gdzieś okazja, to jeździliśmy z ojcem oglądać. No miałem gdzieś te ciągotki, jeśli chodzi generalnie sport, ale kolarstwo było dla mnie zdecydowanym numerem jeden. Tylko że sam jeździć nie mogłem, bo do tego trzeba było mieć rower.

Ale w końcu go pan zdobył. Jak się to udało?

No różnymi sposobami. Na przykład hodowałem gołebie, choć prawda jest taka, że z gołębi nie ma nic, tylko pierze i nie wiadomo co. To był błąd, ale na szczęście lepiej mi poszło z królikami. Bo króliki też hodowałem i to za nie udało mi się kupić w końcu ten rower. 

Ile miał pan wtedy lat?

Czternaście. I sobie wtedy bardzo regularnie starałem dorabiać. I wszystko robiłem sam – rwałem trawę, pasłem, parzyłem króliki, montowałem klatki. Naprawdę w s z y s t k o absolutnie sam. Tylko po to, żeby kupić rower.

I w końcu, jak miałem 15-16 lat, mogłem zacząć trenować. Ale wcześniej, w sąsiedniej wiosce, miałem takiego kolegę – Romana Rojewskiego, który zaczął to robić przede mną. Zawsze mi się podobała jego sylwetka, imponowało mi, że wygrywał wyścigi czy to w Gnieźnie, czy w Pobiedziskach – on był już takim zupełnie dobrym zawodnikiem. Bardzo pomógł na początku kariery. On pomógł mi kupić rower, z nim później trenowałem, aż w końcu nasze drogi się rozeszły. Ja trafiłem do kadry, a jemu nie udało się trafić ani do Floty, ani do Legii – żadnego z tych dwóch wojskowych klubów. W efekcie musiał pójść do normalnej jednostki w Gnieźnie, a to oznaczało dla niego koniec kariery.

Do tej kadry ściągnął pana wspomniany już wcześniej Henryk Łasak. Jednak zanim zdążył się pan w niej rozgościć, trener zginął w wypadku samochodowym. Pan niestety z bliska widział tę tragedię. Pamięta pan, co się wówczas wydarzyło?

Byliśmy wtedy w Legii Warszawa i umówiliśmy się, że razem pojedziemy na zgrupowanie do tego Zakopanego. Wszystko zaczęło się od podziału miejsc w aucie, który na początku miał wyglądać nieco inaczej. Pierwszy wsiadał Żwirko, który wybrał miejsce z przodu, a ja usiadłem z tyłu, dokładnie za nim. Ale jak Łasak przyszedł, to mu powiedział: “Wiesz co, Jurek? Idź do tyłu, bo Krzysiek jeszcze z nami jedzie”. A Krzysiek Stec to był większy chłop od pana – miał tam prawie 1,90 m wzrostu. Żwirko musiał mu więc ustąpić, a że moje miejsce było zajęte, to on usiadł po lewej, obok mnie. I tam zginął, tak samo jak Łasak, który siedział bezpośrednio za nim. Auto – kufer cały, a dwa miejsca wycięte. Tak uderzył w bok samochodu autobus. 

Generalnie, przez cały dzień unosiła się nad nami jakaś taka atmosfera nieszczęścia. Chwilę po wyjeździe z Warszawy, zobaczyliśmy, jak idzie kondukt żałobny. Minęliśmy kondukt – złapaliśmy gumę. Oczywiście była nas czwórka chłopaków to sobie raz dwa poradziliśmy, no i jedziemy dalej. Aż w końcu znowu coś – jedziemy za autem, które wiezie trumnę – nie wiem, czy pusta, czy pełna, ale była. Tak generalnie przez całą drogę śmialiśmy się, że mamy pecha, to, tamto – wesoło było. Ale jak już zobaczyliśmy tę trumnę, to już nic nie mówiliśmy. Popatrzyliśmy na siebie, uśmiechnęliśmy się, ale zamilkliśmy. Jak były okolice godziny 17, a my byliśmy jeszcze przed Skomielną, to Łasak trochę zwolnił. Zaczęło się trochę ślisko robić.

No tak, bo to był przecież styczeń.

Ale on wiedział, jak się w takich sytuacjach zachowywać. W pewnym momencie powiedział do nas – chłopaki, przytrzymajcie się teraz – trochę mocniej przyhamuję, żeby zobaczyć, jaka jest przyczepność. – I jak już to zrobił, to okazało się, że generalnie z przyczepnością jest nie najlepiej. – No, to chłopaki, musimy chyba trochę zwolnić. Ale nie martwcie się, jest 17, to na kolację zdążymy. A 15 czy 20 minut później był wypadek. I pamiętam tylko ostatnie słowa Łasaka: “O Jezu, co ja zrobiłem!”, a potem było już tylko światło i nic więcej. Bo Łasak i Żwirko byli po wszystkim w stanie ciężkim i ostatecznie zmarli, a ja i Krzysiek straciliśmy przytomność, mieliśmy wstrząs mózgu. Generalnie, dobrze, że między mną, a Jurkiem był jeszcze taki neseser wielki z ciuchami, bo to pewnie mocno zamortyzowało uderzenie. 

Pewnie po czymś takim trudno było wam się pozbierać…

Oczywiście, że trudno. To był wybitny trener i świetny człowiek, któremu nigdy nie zapomnę tego, że na mnie postawił. Uważam, że trójka, która rządziła wtedy polskim kolarstwem – trener Łasak, szef wyszkolenia – Walkiewicz i prezes PZKol – Gołębiowski to było najlepsze, co mogło się nam wtedy przydarzyć. To oni zrobili w Polsce takie kolarstwo, jakie wtedy, w latach 70. było.

Reprezentanci Polski na Kolarski Wyscig Pokoju 1974 r.Od lewej :Stanislaw Szozda,Jozef Kaczmarek,Janusz Kowalski,Bernard Kreczynski,Tadeusz Mytnik i Jan Brzezny.Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

I to właśnie Walkiewicz przejął po Łasaku waszą kadrę. Ten człowiek rzeczywiście był, tak jak mówił mi Henryk Charucki, geniuszem?

Oczywiście – potwierdzam absolutnie słowa Henia. On wtedy, w tym 1979 roku, wygrał ze mną Tour de Pologne, a Wojtek Walkiewicz prowadził drużynę jego i Szurkowskiego. On był wcześniej szefem wyszkolenia PZKol i ja, przyznam szczerze, wcześniej takiego szkoleniowca nie znałem. A o tym, jakim szacunkiem go darzyłem niech świadczy historia z Tour de Pologne 1979. Mimo że byłem wówczas w innym zespole niż on, to zaprasza mnie na rozmowę i pyta:

– Ty się Janusz już pogodziłeś ze zwycięstwem Charuckiego?

– Oczywiście trenerze, pogodziłem się ze zwycięstwem Charuckiego

– To doskonale. A pamiętaj – ostatni etap ma wygrać Szurkowski. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– W porządku

– A ty będziesz go rozprowadzał.

– Nie ma problemu

– Doskonale, w takim razie postanowione. Dwóch mistrzów świata wygra ostatni etap Tour de Pologne w Lesznie na stadionie. I jak ktoś będzie z nimi potrafił wygrać, to niech wygra, ale założenia są właśnie takie.

I ja go rozprowadziłem. Na tyle dobrze, że na mecie miał 20 czy 30 metrów przewagi nad drugim zawodnikiem.

Nie rozumiem, dlaczego się pan na to zgodził? Przecież wiem, że nie przepadał pan za Szurkowskim

Bo to mój kolega, a ja trenera Walkiewicza bardzo szanowałem – choćby za to, że zrobił ze mnie mistrza świata, bo to on mnie powołał w 1974 do kadry do Montrealu. Ja z nim później utrzymywałem kontakt i nawet byłem z nim do ostatnich chwil życia.

Henryk Charucki opowiadał mi o genialnej taktyce Walkiewicza, która doprowadziła go do wygrania Tour de Pologne. A panu trener wygrał kiedyś jakiś wyścig? I obstawiam, że raczej trudno byłoby tu umieścić mistrzostwa świata, skoro tu planu na pana zwycięstwo nie było.

No, jeżeli chodzi o założenia, to nie, bo on zawsze uważał, że końcówkę to kolarze i tak rozgrywają po swojemu. On miał przygotować nas na to, co wcześniej. I w 1973 roku, na mistrzostwach w Barcelonie zrobił to perfekcyjnie. On poprowadził odprawę, a potem my, metr po metrze, rozgrywaliśmy wszystko tak, jak on nam wcześniej powiedział. Jak z zegarkiem w ręku. Mieliśmy rozegrać wyścig na 80 kilometrze, bo później każdy zaczyna się pilnować i być czujnym. I wtedy nie kto inny, tylko ja – Janusz Kowalski, miałem rozprowadzić chłopaków pod górę. Następnie miał być zjazd i poprawka na rancie, bo wiał wiatr od morza. I tak było. A potem odjechała czwórka: Francuz, Duńczyk, Szurkowski i Szozda. Do 80 kilometra rozegraliśmy wyścig tak, jak powiedział Walkiewicz – co do centymetra.

A potem Szurkowski i Szozda rozegrali między sobą wyścig tak, że zajęli dwa pierwsze miejsca. Natomiast rok później w niesamowitym stylu wygrał pan mistrzostwa świata. Zaczęło się niemal od kilometra zero.

Tak dokładniej, to od dwunastego kilometra. Tak jak za każdym razem na mistrzostwach świata, tak i wtedy dzień wcześniej mieliśmy odprawę taktyczną. I moja rola, ustalona przez trenera Walkiewicza była taka, że atakuję. Znaliśmy ówczesny peleton międzynarodowy i po prostu wiedzieliśmy, że Rosjanie są bardzo mocni, więc będą atakować od początku i w ten sposób mieszać nam szyki. Miałem pilnować szczególnie Czapłygina, bo to był taki typowy skoczek, który uwielbiał zabierać się w odjazdy. No i na te 12 km przed metą faktycznie zaatakował, a ja jechałem za nim. Zresztą, musiałem to zrobić, bo to było przed startem jasne – ja muszę być do 50. kilometra w każdym ataku, bo jeśli nie, to będę ponosił konsekwencje.

Jakie konsekwencje?

Różne – niepowołanie na kolejne imprezy itd. No, ale na szczęście się wywiązałem – w stu procentach, a właściwie, to w 200. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Myśmy właściwie mieli nad grupą faworytów maksymalnie minutę – no może minutę i pięć sekund przewagi. A przez większość czasu to oscylowało między 20 a 50 sekund. I mimo to byliśmy w stanie utrzymać się z przodu do dwóch okrążeń przed metą i dopiero wtedy doszła nas grupa faworytów, w której byli i Szozda, i Szurkowski. No trudno było sobie wyobrazić lepszy scenariusz – dwóch liderów w kilkunastoosobowej grupie. Mogli między sobą rozegrać wyścig tak, jak chcieli. A ponieważ mieli wcześniej umowę z Barcelony, to Szozda dojechał do Ryśka na 7 km przed metą z pytaniem, czy go rozprowadzi.

Zaraz, zaraz, jaką umowę?

No Szurkowski nigdy w życiu nie wygrałby Mistrzostw Świata w Barcelonie, gdyby nie Szozda. Szozda był w 1973 roku w życiowej formie, wygrał zresztą wcześniej wyścig w Toledo. No ale tak się ułożyło między nimi, to jest ich sprawa, że to Rysiek wygrał wyścig. Po prostu podjechał do Staszka i powiedział mu, że teraz zaatakuje, odjedzie rywalom, a on ich później ogra na finiszu.  – Tak zrobimy, bo to będzie najlepsze dla drużyny, a za rok to ty zdobędziesz mistrzostwo świata, bo ja tobie pomogę. – I te słowa wywołały rok później, po Montrealu, taką burzę, że po wszystkim zaczęli sobie udowadniać, jacy to oni są. Bo Szurkowski, gdy w Montrealu ten Szozda do niego podjechał, odpowiedział mu: – Nie, nie będę cię rozprowadzał. Jak chcesz, to pokonaj mnie na finiszu.

Trochę podobna sytuacja do tej między Hinaultem, a LeMondem podczas Tour de France 1986.

No tak, ale nie zawsze kończy się tak, jak w przypadku LeMonda. Częściej jest tak, że gdy ten oddany zawodnik, jakim był wtedy Szozda spotykał się z taką odpowiedzią – brakiem spełnienia obietnicy… No pan musi rozumieć, jak on się wtedy poczuł. Momentalnie stał się zdecydowanie słabszy. No chłopak po prostu siadł psychicznie.

To miał być finisz z 12-osobowej grupki, tak?

To się cały czas zmieniało. Ja byłem przez moment tylko z Włochem Alghierim, później nas doszli, później coś się jeszcze raz rwało – zjeżdżało – istny chaos. Rozgrywki między poszczególnymi kolarzami. Dlatego trudno mi powiedzieć, jaka tam była dokładna liczba kolarzy. 

Ale czy nie było lepiej, żeby w tej sytuacji na finiszu walczył Szurkowski, który był kolarzem szybszym?

Powiem tak, nawet zakładając, że nie miałbym siły na rozprowadzanie Szozdy, bo przecież po 170 kilometrach ucieczki było to bardzo prawdopodobne, pomoc Ryśka pozwoliłaby Szoździe uzyskać taką przewagę, że spokojnie by wygrał.

A gdyby Szurkowski rozprowadzał Szozdę, pan też by się zaangażował?

Myślę, że byśmy się wtedy łatwiej zmobilizowali. Tylko to też nie było wszystko takie oczywiste. Jakby pan zobaczył tamtą końcówkę… Tam przez ostatnie kilometry co chwila szedł atak. Był wielki galimatias. Natomiast w końcówce, praktycznie na 350 metrów do mety zaatakował… Czapłygin.

Ten sam, który uciekał z panem od początku wyścigu.

Dokładnie. Nie drugi zawodnik ze Związku Radzieckiego, zresztą bardzo dobry, Gusatnikow, tylko właśnie Czapłygin. Nie wiem, o co tam chodziło. Może miał być takim zającem dla swojego lidera? Nie mam pojęcia. W każdym razie, to był taki chaotyczny finisz i bardzo długi. 350 metrów… to jest bardzo dużo. Mało kto rozpoczyna sprint tak wcześnie. I jeśli ktoś na krótko go pokryje, to wtedy ten śmiałek jest bez szans.

I rozumiem, że pan za tym Czapłyginem pojechał…

Nie, za nim pojechał Szurkowski. Tylko popełnił błąd. Bo nie pojechał od razu. Spóźnił się o ułamek sekundy. Widział go, bo tak jak Czapłygin ruszał z tyłu. Ale nie zareagował odpowiednio szybko. Dlatego nie udało mu się schować wystarczająco dobrze za cieniem aerodynamicznym, za to inni schowali się za Szurkowskim. Od lewej strony szli więc kolejno: Czapłygin, Szurkowski i pozostała część ludzi, która tam finiszowała. Ja byłem po prawej, gdy to się zaczęło dziać i nawet przez moment byłem zamknięty. Wtedy tylko czekałem, aż w końcu pojawi się luka. A jak na 180 m przed metą się ona pojawiła, to byłem już czwarty. Jak już zacząłem ten ostateczny sprint, to jeszcze sobie wrzuciłem na przerzutkach trzynastkę. I wtedy normalnie mijałem rywali jak samochód. W takich sytuacjach pojawia się niesamowita koncentracja, niesamowita adrenalina, która prowadzi do tego, że zawodnik chce wykrzesać z siebie tyle, ile tylko może. Chce wykorzystać całą swoją formę.

A ja byłem wtedy w formie wyjątkowej. Pamiętam, że dzień wcześniej, na odprawie tych głównych oficjeli przyszedł do mnie o godzinie 23 właśnie ten nasz sponsor – pan Jakubowski. Pyta się: – Dlaczego nie śpisz? – A ja przykręcałem sobie tam tę dodatkową przednią tarczę, co mi później zapewniła zwycięstwo. Zawsze jechałem na 53, to teraz sobie zmieniłem na 54. Po prostu po analizie różnych rzeczy doszedłem do wniosku, że na finiszu może nie mam szans, ale może na trasie, na którymś ze zjazdów, pomoże mi to wywalczyć sobie jakąś przewagę. I jak analizowałem ten finisz później, właśnie dzięki temu wygrałem ten wyścig.

Co ciekawe, dziś na tej samej trasie jest poprowadzony ten wyścig GP de Montreal. Dokładnie, co do joty – identyczna runda. I oni te rundy pokonują na takim wspaniałym sprzęcie, o jakim my nie śniliśmy, mają takie wspaniałe odżywianie, odnowa jest inna. A mimo to, gdy porówna się prędkość, jaką w 1974 roku wykręcił Eddy Merckx podczas mistrzostw świata zawodowców (38,3 km/h) i tę moją (37,08 km/h), to nie ma wcale przepaści.

Wycinek z jednej z francuskojęzycznych gazet. Jak widać, prędkość Kowalskiego rzeczywiście wynosiła 37,08 km/h
fot. Janusz Kowalski

Raz widziałem na przykład, jak kolarze mieli tam problem z przekroczeniem 36 km/h. Tam można to łatwo było wytłumaczyć deszczem. Wiadomo – trasa trudna, kręta, na śliskim traci się sporo, ale na przykład rok temu [chodzi tu o 2022 rok, gdy wygrał Tadej Pogačar – przyp. red.] było cieplutko, słoneczko, a tu średnia 36,9. Tak naprawdę nie ma większej różnicy między tymi prędkościami, a tamtą moją. Świat się zmienia, idzie do przodu, a one się niemal nie zmieniły! No, jedynie w jeździe na czas, gdzie ta aerodynamika zmieniła naprawdę wiele – sylwetka, kierownica do jazdy na czas, rama – to wszystko składa się na to, że akurat tam widać postęp. Ale w wyścigach ze startu wspólnego? Nie widzę go.

Zresztą, w innych wyścigach też tak było. Te średnie prędkości naprawdę zdarzały się bardzo wysokie – nieraz wyższe niż w dzisiejszych wyścigach. Jeden etap Wyścigu Pokoju przejechaliśmy z prędkością 49 km/h, a ludzie dziś podziwiają, zresztą słusznie, Mathieu van der Poela, który przejechał trasę Paryż-Roubaix z prędkością 47 km/h.

Ale wy chyba nie pokonywaliście po drodze brukowanych sektorów?

Raczej nie. W 1974 roku się może jeszcze zdarzały jakieś bruki po drodze, ale incydentalnie i chyba nie na tym konkretnym etapie. Warunki też były sprzyjające, ale taka była średnia, która dziś, mimo tego, że etap był łatwy, też byłaby imponująca. W każdym razie, nie chcę przekonywać, że byliśmy lepsi od Mathieu van der Poela. To co zrobił, było imponujące – naprawdę chylę czoła, bo po 60-kilometrowej ucieczce utrzymać takie tempo, po takich bezdrożach potrafią tylko najwięksi. Dążę jedynie do tego, że my też byliśmy szybcy – wcale niewiele wolniejsi od dzisiejszych kolarzy. I chcę, żeby dzisiejsi kibice to wiedzieli.

*Rzeczywiście, choć trudno w to uwierzyć, czytając przeróżne sprawozdania prasowe, ale też wyniki zawodów bardzo regularnie można natknąć się na informacje na temat etapów poszczególnych wyścigów z tamtych czasów, choćby Tour de Pologne, gdzie kolarze jechali z prędkością zdecydowanie przekraczającą 40 km/h. Nie weryfikowałem jednak wiarygodności tych danych, więc co bardziej dociekliwi czytelnicy mogą zrobić to na własną rękę.

Zobacz również:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Poprzedni artykułVuelta Asturias 2024: Rafał Majka drugi w generalce, UAE Team Emirates zabawiło się z rywalami
Następny artykułPolska młodzież powalczyła z sukcesami na szosach Europy
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
M@o2.pl
M@o2.pl

Chyba 12 km po starcie powinno byc 🙂