Plebiscyt Redakcji Dziennika Ludowego na najlepszego sportowca LZS w roku 1974.Wygrywaja kolarze - St.Szozda (z prawej) przed J.Kowalskim.Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

Pięciu indywidualnych mistrzów świata doczekaliśmy się w ciągu długiej historii polskiego kolarstwa szosowego. Dziś będziecie mieli okazję przeczytać drugą część wywiadu z jednym z nich – Januszem Kowalskim. Przeczytacie w nim m.in.:

  • O konfliktach w kadrze w czasach „złotej dwunastki”
  • O tym, jak w ostatniej chwili stracił życiową szansę
  • O różnicy między amatorami, a zawodowcami

Kwestia mistrzostw świata z Montrealu zdecydowanie zdominowała pierwszą część mojej rozmowy z Januszem Kowalskim, z którą możecie zapoznać się pod tym linkiem. Tamten sukces miał podwójne znaczenie – pierwsze, bardzo oczywiste – teraźniejsze. Mistrzostwo świata dawało młodemu kolarzowi rozpoznawalność, o której wcześniej nawet nie marzył, nie tylko w Polsce. – Raz przyjechali do mnie nawet dziennikarze z Niemiec mama poczęstowała ich ciasteczkami i kawą* – odpowiedział, gdy zapytałem o wiszącą na jego ścianie gazetę z wielkim, okładkowym tytułem: “Kaffee und kuchen bei Kowalski*”.

Być może jeszcze ważniejsze było jednak drugie znaczenie – to wiążące się z przyszłością. Kanadyjski triumf był dla Kowalskiego obietnicą. Nadzieją na to, że, kto wie, być może w niedalekiej przyszłości zostanie mistrzem olimpijskim. Miał przecież 22 lata i wciąż był rozwijającym się kolarzem, a rozwój ten mógł ukazać się w całej pełni już za dwa lata, podczas rozgrywanych na tej samej trasie igrzysk olimpijskich. Tak się jednak nie stało – Kowalski nie tylko nie zdobył w Montrealu medalu – on tam nawet nie pojechał. A później, choć sięgał po kolejne zwycięstwa, to już nigdy nie zrobił wróżonej mu kariery. W niniejszym wywiadzie przedstawia swoją wersję wydarzeń, które sprawiły, że nigdy nie udało mu się wykorzystać pełni swojego potencjału.

*Sam również mógłbym zatytułować w ten sposób niniejszy wywiad, ponieważ sam także zostałem ugoszczony ciastkiem i kawą. Niektóre rzeczy pozostają niezmienne nawet mimo upływu lat i kolejnych pokoleń.

Jak to się stało, że dwa lata po mistrzostwie świata z Montrealu nie poleciał pan, wchodząc w najlepszy kolarski wiek, na igrzyska olimpijskie do tego samego miasta?

No cóż, w tamtych czasach kadrą właściwie rządził Rysiek Szurkowski i dla trenerów jego słowo to była świętość… Zabrakło szkoleniowców. Na początku mojej kariery żelaznym, posiadającym gigantyczny autorytet, trenerem, był Łasak, kierownikiem wyszkolenia – Wojciech Walkiewicz, a trenerem wspomagającym Andrzej Trochanowski. Problem jednak leżał w tym, że ta grupa szybko się rozpadła. Łasak zginął w wypadku, Walkiewicz też szybko odszedł, a wtedy Ryśkowi było łatwiej rządzić. On chciał przez cały czas być liderem mimo swojego wieku. A wtedy pod liderów jeździliśmy właściwie w każdym wyścigu – nie tylko w Wyścigu Pokoju, ale też w tych nieco mniejszych. To było absolutnym błędem, który bardzo hamował młodych zawodników –  nie tylko mnie, ale też później innych jak Lang, Sujka czy Charucki.

A pańska dyspozycja nie miała na to wpływu? W “Przeglądzie Sportowym” pisano, że przedstawianym przez sztab powodem pańskiego pominięcia było niskie miejsce w klasyfikacji Challange.

Mogę pana zapewnić, że to były kwestie pozasportowe. Nie wierzę, że to ranking Challenge miał decydować o tym, kto pojedzie na tamte zawody. Ja byłem wówczas w naprawdę dobrej formie i trenerzy musieli to widzieć. Przecież ja kilkanaście dni po igrzyskach wygrałem Tour de Pologne. Tymczasem trenerzy wzięli Szozdę, Szurkowskiego, Nowickiego i Matusiaka, a mnie pominęli. Z całym szacunkiem, bo ja nie chcę nikomu ujmować, ale to ja na tej trasie zdobyłem złoty medal. Trasa była wyjątkowo pode mnie.

Pan miał w pierwszych miesiącach roku jakąś kontuzję? 

Nie przypominam sobie niczego takiego, no, może na samym początku sezonu złapała mnie jakaś chwilowa niemoc, może jakaś drobna choroba, ale na pewno nie było to nic poważniejszego. 

To w takim razie, jak to się stało, że był pan w klasyfikacji Challenge tak nisko? Bo ja widziałem ten ranking i faktycznie był pan delikatnie pod czołówką.

Wtedy było tak, że ci starsi zawodnicy trochę się na mnie uwzięli. Nawet w oficjalnych wypowiedziach zdarzało im się przekazywać złowróżebne komunikaty w stylu: “No, zobaczymy, czy teraz ten nasz młody mistrz świata będzie wygrywał, zobaczymy…”. Rozumie pan, zamiast zrobić w moją stronę ukłon, przyznać, że jestem wyjątkowym talentem i pomóc mi w rozwoju – bo to przecież byli moi koledzy z kadry, to zaczęli mi utrudniać życie. A to, że byłem talentem, to nie jest tylko moja opinia. Sam Szurkowski ustawił mnie później w swoim rankingu kolarzy wszechczasów na czwartym miejscu za Królakiem, Piaseckim i Szozdą. Tłumaczył, że byłem kolarzem kompletnym, który potrafił jeździć dobrze zarówno na czas, jak i po górach…

No tak, a sprint też nie wychodził panu najgorzej!

Niech mi pan pokaże kolarza, który atakuje od startu, a potem dojeżdża do mety w czołówce i pokonuje rywali na finiszu, zdobywając tytuł mistrza świata – w tej chwili siedzi przed panem jeden, jedyny taki kolarz w historii! I za to byłem później zganiony przez samego mistrza Szurkowskiego. I to był kolarz wszechczasów? Nieprawda – wtedy w Polsce było tylu świetnych kolarzy… Był Stasiu Szozda, nawet Nowicki czy Brzeźny, którzy też potrafili wygrywać na wiele różnych sposobów. A Szurkowski? A Szurkowski był zawodnikiem pasywnym! Potrafił wygrywać tylko wtedy, gdy miał do dyspozycji cały mocny team. Bo gdy miał zespół słabszy, to już nie wygrywał. Proszę mi powiedzieć. Dlaczego Szurkowski nigdy nie wygrał Tour de Pologne?

Henryk Charucki mówił mi niedawno w wywiadzie, że to głównie dlatego, że był wtedy podwójnie pilnowany przez rywali.

No dobrze, a Szozda nie był pilnowany? A Brzeźny? A Nowicki? A Kowalski? To przecież wszystko kolarze ze złotej dwunastki i zawsze przeciwko nam się pozostali nastawiali. I jakoś, mimo tego wszystkiego, potrafiliśmy wygrywać. Moim zdaniem to nie jest tłumaczenie.

To jaka pańskim zdaniem była przyczyna?

Właśnie ta jego pasywność. To wcale nie jest mój wymysł, bo podobną opinię miał też były prezes PZKol – śp. prof. Gołębiewski. On powiedział mu zresztą kiedyś, że jedzie jak święta krowa. Nie zabierał się w żadną ucieczkę! Drużynie jadącej z takim liderem było wtedy bardzo trudno, bo oni wtedy muszą kasować wszystkie próby odjazdu, wszystkich 160 zawodników, tylko po to, żeby  jednego Szurkowskiego dowieźć, żeby on sobie mógł zdobywać bonifikaty. A jak go nie dowieźli, to Szurkowski miał kłopoty.

Dlaczego na Tour de Pologne się to nie udawało, a na Wyścigu Pokoju już tak?

Bo na Wyścigu Pokoju miał zdecydowanie lepszych pomocników. Mieć wówczas w zespole pięciu najlepszych zawodników w kraju i jechać z nimi Wyścig Pokoju, to już wtedy miało się ten wyścig prawie wygrany.

A jednak Szozda w 1976 roku nie zdołał tego zrobić

No tak, jechałem ten wyścig, Hartnick wygrał. Ale wygrałby Szozda, gdyby nie to, że szybko się roztrzaskał na jednym z etapów. Nawet było pod znakiem zapytania, czy pojedzie dalej. Ale tak czy inaczej zakończyliśmy ten wyścig drużynowo na podium, Staszek Szozda był drugi, więc znowu był jakiś sukces, mimo niedosytu związanego z tą kraksą i drobną kontuzją.

To był przypadek, że pan w składzie na Wyścig Pokoju pojawił się dwa razy – akurat wtedy, gdy w składzie nie było Szurkowskiego?

Żaden przypadek. Rysiek miał ze mną problem, czuł się przeze mnie zagrożony. Pamiętam, jak w 1973 roku wygrałem w Międzyrzeczu jeden z etapów Tour de Pologne. On do mnie wtedy podszedł i powiedział: “Gratuluję i udzielam nagany”. Był niezadowolony, że na niego nie poczekałem, a ja kompletnie nie wiedziałem co on sobie w tamtym momencie wyobrażał. Przecież on wtedy w zasadzie nie miał prawa w ten sposób do mnie mówić.  Nie był ani moim trenerem, ani kolegą drużyny, bo ścigaliśmy się w dwóch różnych zespołach.

Na szczęście dla mnie on już wtedy powoli schodził ze sceny. Trzymał się jej bardzo mocno, wciąż miał dużo do powodzenia, ale sportowo był coraz słabszy. Szozda natomiast zaczynał być naprawdę poważnym zagrożeniem. I rok później był ten Wyścig Pokoju, a on go celowo odpuścił, bo wiedział, co się święci. Powiedział: “Zobaczymy, jak oni sobie poradzą beze mnie”. A Wojtek Walkiewicz od razu wziął Szozdę jako lidera i pięciu debiutantów wokół niego. Wszyscy chwytali się za głowę – kibice, dziennikarze…. Że jak to? Że taki wyścig i taki młody skład? Że to jakiś absurd! A my wygraliśmy!

Reprezentanci Polski na Kolarski Wyscig Pokoju 1974 r.Od lewej :Stanislaw Szozda,Jozef Kaczmarek,Janusz Kowalski,Bernard Kreczynski,Tadeusz Mytnik i Jan Brzezny.Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

Szozda wygrał sześć etapów. A pozostali? Pozostali nie wygrywali nawet górskich premii, czemu kibice bardzo się dziwili. A my po prostu byliśmy tak oddani Staszkowi, że kompletnie zrezygnowaliśmy dla niego z własnych ambicji. I to w ten czas było najważniejsze. Pracowaliśmy dla niego na etapach, rozprowadzaliśmy, bo tylko to się liczyło – musiało być miejsce na podium, bo jeśli nie, to nie będzie bonifikaty. Trzeba było je zbierać jak leci. Wyścig Pokoju wygrywamy drużynowo i indywidualnie. Pięciu debiutantów i Szozda. A później mistrzostwa świata – ja, a nie Szurkowski. No i to była dla niego bardzo nietypowa sytuacja, bo on nie dość, że miał tego Szozdę, to był jeszcze ten Kowalski.

Przyszedł w końcu ten 1975 i media naciskały, że musi Szurkowski pojechać. On miał, po prostu musiał wygrać po raz czwarty Wyścig Pokoju. Było z tym dużo zachodu, ale w końcu zgodził się pod warunkiem, że będzie absolutnym liderem. No i owszem, wygrał, ale to był jego ostatni taki sukces.

Mieliście również okazję zmierzyć się z zawodowcami. To było trudne zetknięcie, bo poza Szurkowskim, który wielokrotnie meldował się w czołowej “10” etapów, nie byliście w stanie nawiązać równorzędnej walki z najlepszymi. W “generalce” najlepszy był pan z 26. miejscem.

Po pierwsze – kolarstwo zawodowe było wtedy o niebo silniejsze, niż dzisiaj. A druga sprawa jest taka, że ja się dziwiłem zgodą związku na ten start. Ja może nakreślę teraz, w jaki sposób przygotowywaliśmy się do sezonu. W grudniu, to my byliśmy na nartach. W styczniu są przygotowania, ale głównie siłownie, “zabawa rowerowa” itd. Treningi stricte rowerowe zaczynają się dopiero w lutym, tak samo jak przygotowania kondycyjne. A 6 marca nagle mamy jechać do Francji walczyć z zawodowcami!

Oni już wtedy, rzadziej niż dzisiaj, ale też siedzieli w ciepłych krajach i mieli tam 25-30 stopni – a my w tym czasie w Zakopanem przy minus 18, czy tam -10/-5. A poza tym spędzali mnóstwo czasu na torze, którego u nas nie było. Widać różnicę, prawda? Dlatego właśnie im łatwiej było wchodzić sezon niż nam i w efekcie w marcu staliśmy na z góry przegranej pozycji. Może w kolejnych miesiącach byłoby nam łatwiej?

Poza tym, myśmy nie byli organizacyjnie przygotowani na ściganie z zawodowcami. Myśmy nawet kurtek nie mieli, butów! Oni wręcz się śmiali z nas – z tego naszego zaopatrzenia, z tego, że przyjeżdżaliśmy z jednym samochodem i jednym wozem technicznym. A oni mieli przynajmniej dwa autokary – jeden osobowy, a drugi z pralnią, suszarnią i tak dalej. Właśnie, suszarnia! Myśmy po etapie ściągali mokre buty, a przed kolejnym, nieraz kilka godzin później, te same mokre buty zakładaliśmy. Bo tak też się zdarzało – etap 160 kilometrów do południa, potem 120 kilometrów po południu – w tym samym, mokrym obuwiu. I od rana do wieczora jeździliśmy przemoczeni.

I co, i nie przeziębialiście się po czymś takim?

No widzi pan, właśnie nie – takie zdrowie miała wówczas polska drużyna. Jakimś cudem wszyscy ukończyliśmy ten wyścig, a ja nawet całkiem dobrze poradziłem sobie na górskiej czasówce pod Mont Faron, a do tego dochodziły te dobre miejsca Ryśka.

Czuliście, że jest przepaść między wami, a zawodowcami?

Tak i nie. Przede wszystkim, te zawody były kompletnie nie pod nas. Nasze, amatorskie wyścigi, niemal zawsze miały po 120, 150, może 180 kilometrów. Powyżej 200 nie miały właściwie nigdy – może poza jakimiś drobnymi wyjątkami. A przecież samo siedzenie na krześle 6 godzin, a 4 godziny to jest dla kręgosłupa duża różnica. Tymczasem tu trzeba było jeszcze kręcić. W różnych warunkach – czasami ciepłych, ale nierzadko zimnych, w deszczu, a nawet śniegu. No i kręgosłup później bolał – nie dało się tego uniknąć. My do tych dystansów byliśmy zupełnie nieprzygotowani. 

Takie etapy powyżej 200 kilometrów kiedykolwiek wcześniej zdarzało wam się przejeżdżać?

Bardzo, naprawdę bardzo rzadko, ale się zdarzyło. Nawet w 1974, jak byliśmy we Francji, to wystartowaliśmy też w takim czterodniowym wyścigu dla amatorów trafił się etap, który miał 230 kilometrów. Ale to był ewenement. Mi się wydaje, że wtedy mogła być nawet regulacja, która to jakoś ograniczała, ale co do tego nie jestem przekonany. Czasem mogły się zdarzać jakieś wyjątki z uwagi na miasto, na sponsora, ale z reguły tak długich wyścigów albo nie mogło być, albo po prostu nie było.

W 1975 zabrakło nawet tych pojedynczych akcentów. W tamtym sezonie przejechaliście wyścig kompletnie niewidoczni.

Ja się tam nawet wycofałem po jednym etapie. Po prostu uznałem, że nie chcę jechać dalej. Uważałem, że ten wyścig jest nam zupełnie do niczego niepotrzebny. Moja, osobista opinia była taka, że to było prawdziwe zabójstwo dla naszych organizmów. To trzeba się ubrać, to trzeba zrobić obóz wytrzymałościowy w Bułgarii. Nie w lutym, a może już w grudniu, zamiast się bawić z nartami biegowymi. I wtedy można przystępować do starcia z zawodowcami. Później szło mi już lepiej – wygrałem Wyścig Dookoła Bułgarii, a potem były mistrzostwa świata.

Zakopane 1976r.Zimowe zgrupowanie kolarzy. Janusz Kowalski(zlewej) i Mieczyslaw Nowicki sprawdzaja swoje rowery przed wyruszeniem na trening,Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

I jak panu poszło?

No znowu uciekaliśmy razem z Czapłyginem – niesamowite to jest. Teraz, jak tak myślę o tej swojej karierze, to widzę, że to cały czas tak było, że od zawsze atakowaliśmy razem – on i ja! Tak samo było w 1972, podczas Wyścigu Dookoła Bułgarii. A jeśli chodzi o mistrzostwa świata w Mettet, to tam zaatakowałem. A wie pan, kto wtedy zlikwidował ucieczkę ze mną w składzie?

Kto?

Mytnik i Szurkowski z drużyną. Przecież ja uciekałem 80 km. Byłem ustępującym mistrzem świata, a na 9 km przed metą nas doszli. I to było niesamowite, bo niemal od razu po tym, jak nas doszli, to Mytnik się wycofał. Co to było? Nie znam przyczyny, może się pan go kiedyś zapytać, jak to było. Ja wiem, co widziałem – jak na jednym z zakrętów popatrzyłem za siebie, to zobaczyłem polskie koszulki na czele. Zresztą, w pewnym momencie nawet to samo powiedział mi brat Staszka Królaka, który stał na mecie i obserwował wyścig. “Uważaj, bo cię gonią” – mówił!

A co się stało, że tak wcześnie pan z tej kadry wypadł?

Zacznijmy od początku, który był całkiem obiecujący. W 1978 roku Rusin objął kadrę, pozbierał sobie chłopaków. Nie ma “Szura” – jego czas się skończył, teraz pora na młodzież. To był Lang, Sujka, Jankiewicz, Janek Krawczyk… wiele tych młodych, ale to są tylko ci, których jestem w stanie wymienić od razu. Dobrych zawodników było więcej. Razem z nimi byłem ja. I na początku przygotowań prawie zdobyłem międzynarodowe mistrzostwo Włoch, gdzie cała Europa startowała, a Czesiek Lang mnie rozprowadzał. I po wszystkim Czesiek mówi: “No, jak ty to zrobiłeś, to ja nie wiem!” Tyle że mi Szwajcar wystawił koło na ostatniej prostej i ostatecznie to on wygrał.

No ale dobrze, stało się, jak się stało. Potem było Bergamo. Tam już typowo przygotowywałem formę, trenowałem ciężko, bo wiedziałem, że przede mną  życiowa szansa. Mnie Wyścig Pokoju nigdy nie wychodził – zawsze byłem kolarzem drugiej części sezonu, a teraz miałem być liderem. Miałem nadzieję, że uda mi się to wykorzystać. Jesteśmy na przygotowaniach. Zupełnie nieźle sobie radzimy. No i stało się to, czego oczekiwałem – po zakończeniu słyszę: – “Kowal” – bo taką miałem ksywę – będziesz kapitanem drużyny na Wyścig Pokoju. Niech ci przywiozą ubrania itd. bo do domu już przed wyścigiem nie wracamy. – Już się cieszyłem, marzenia się spełniają. To przecież była taka drużyna…, tak zgrana, tak mnie fantastycznie wspierająca. 

Wszystko układało się po prostu idealnie. “Szur” był przez Rusina skreślony, Szozdę też starał się odsuwać, dlatego on przygotowywał się dwutorowo i pojechał na przygotowania do Bułgarii, z daleka ode mnie i mojej drużyny. Tyle że jakoś doszło do tego, że po przygotowaniach wróciliśmy do Warszawy, ostatnie posiedzenia rady PZKol, żeby zatwierdzić drużynę i nagle okazuje się, że Rusin, koło godziny 23, w każdym razie, późno już było, przychodzi do mnie do pokoju i mówi –Janusz, proszę, tylko się nie denerwuj – i ja już wiedziałem, o co chodzi. 

– Co się stało panie doktorze?

– Nie jedziesz na Wyścig Pokoju

– Dlaczego?

– Albo Szozda, albo ty. I związek uznał, że skoro Szozda jest bardziej utytułowany, to pojedzie on. 

A wcześniej, jak rozumiem, było przesądzone, że Szozda nie pojedzie.

No, przesądzone może nie. Ale z tego, co ja wiedziałem, to miał nie jechać. Dlatego go wzięli na Bułgarię, a mnie i resztę przygotowywano tym głównym torem, którym jechali ci, co mają jechać na Wyścig Pokoju.

To co się w takim razie zmieniło?

No chyba Rusiński tam mówił, że Szozda jest w takim gazie w tej Bułgarii. Że wygrywa i to, i tamto. Nie wiem, o co tam poszło. Mnie to już nie interesowało. Ja byłem po prostu załamany. Byłem w bardzo dobrej formie. Byłem wybrany przez tę kapitalną młodzież kapitanem drużyny. Miałem wyjazd obiecany. A koniec końców nie pojechałem.

Było to dla mnie, nie powiem, dużym zaskoczeniem. Czemu tak się stało? Niby człowiek sobie w głowie zadawał to pytanie, ale kulis nie znał. To było zbyt bolesne, żeby się tym zainteresować, dociec, co się wydarzyło. 

A nie mogliście razem pojechać? Przecież pan mówi, że z Szozdą nie miał żadnego problemu, on z panem też. Razem jeździliście w udanych dla Szozdy Wyścigach Pokoju. No to czemu teraz też nie mogliście?

Wie pan co? Nie znam przyczyny. Nie mam pojęcia. Może on powiedział: “No dobrze, pojadę, ale tym razem bez Kowalskiego”. I nawet bym to zrozumiał. O Szurkowskim mówiłem, że w pewnym momencie przestał wygrywać i ta jego wielka kariera po prostu się kończyła, a on nie potrafił tego zaakceptować. Z Szozdą w zasadzie było podobnie. On też nigdy nie chciał się pogodzić z tym, że ktoś był lepszy od niego.

Jak był w 1975 roku Wyścig Dookoła Bułgarii i ja zostałem liderem, to on go później za żadną cenę nie chciał skończyć, tłumacząc się tym, że jest w katastrofalnej formie. No ale w końcu mu wytłumaczyłem, że zależy mi na tym, żeby jechał dalej i ostatecznie pojechał dalej. W końcu to był kluczowy wyścig, żeby go wygrać, bo puchar na nas czekał. I dobrze, że go przekonałem, bo dzień później była kraksa i wypadł nam Matusiak, więc gdyby Szozda wcześniej się wycofał, to zostałaby nas trójka i moglibyśmy nie dać rady tej kamandzie ze Związku Radzieckiego, bo to był zespół numer jeden na tamte czasy, któremu na zwycięstwie zależało tak samo, jak nam.

I on się mógł obawiać, że teraz będzie tak samo. Wiedział, w jakiej jestem formie, więc może obawiał się, że Wyścig Pokoju wygram ja, a dla niego byłoby to coś w rodzaju upokorzenia. Ja, a nie on, jeśli chodzi o polski zespół. To generalnie była taka chora rywalizacja między nami. Wiem, że jest takie zdjęcie po jednym z etapów Tour de Pologne. Na podium stoimy ja, Szozda i Szurkowski. I widać na nim panujące między nami napięcie – Tuszyński napisał nawet, że to “najcięższe podium w historii polskiego kolarstwa”, właśnie ze względu na atmosferę. O to wszystko oskarżam jednak wyłącznie polskich trenerów, którzy nie potrafili nad tym wszystkim zapanować. Media oczywiście też zrobiły swoje, ale taka była już ich praca.

A później wypadł pan z kadry?

Nie tyle wypadłem, co się z niej wypisałem, bo nie chciałem już dłużej być w takiej reprezentacji. Ale jeszcze chciałbym wrócić do tego, co mówiłem wcześniej. Bo tam, w Wyścigu Pokoju 1978 okazało się, już po 5. etapie, karierę kończy Stanisław Szozda. On mi o tym później wspominał: “Janusz, ja byłem wtedy tak słaby, że postanowiłem, że jak tylko będzie okazja. Jak będzie kraksa, to wycofam się z wyścigu i kończę karierę.” On to niby żartem mówił, ale tak ze mną rozmawiał, że ja wiem, że mogło być tam ziarenko prawdy.

A jak to się stało? Czemu nagle stracił formę? To było wciąż tylko 28 lat.

Wie pan, po takich harcach, jakie tam wtedy u nas były… On od 16 roku życia naprawdę zapieprzał. To jest sport niesamowicie wymagający, a wtedy nie było żadnych odnów biologicznych i tak dalej. Nie wiedzieliśmy, co to żel. Myśmy obciążali nasze organizmy schabowymi, kanapkami, byle tylko jechać do przodu. A organizm się w ten sposób eksploatuje. Tym bardziej, że byliśmy z Szozdą, na tamte czasy, takimi chucherkami – ważyliśmy po 64 kg. Dziś jak kolarz ma 64 kg to sobie dobrze radzi, bo dzięki temu może jeździć po Alpach czy Pirenejach, a jakby ważył więcej, to byłby problem, bo każdy kolejny kilogram, to dodatkowy bagaż. Ale wtedy, gdy my się po takich wzniesieniach nie wspinaliśmy, to to było naprawdę mało.

WDP 1974r.Rynek w Rawiczu.Tadeusz Mytnik (z lewej) i Janusz Kowalski przed startem do nastepnego etapu.Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

Dobrze, mówi pan, że atmosfera między całą waszą trójką była bardzo ciężka. Wydaje mi się jednak, że do Szozdy podchodzi pan ze zdecydowanie większym respektem i sentymentem.

Tak naprawdę ze Staszkiem nie miałem nigdy większego konfliktu. Wręcz przeciwnie, on ze mną wielokrotnie wchodził w koalicję, żeby zwiększyć szansę na pokonanie Szurkowskiego. Szozda był zresztą dużo innym zawodnikiem, niż Rysiek. Szurkowski był pasywny, jeździł wyścigi bardzo ekonomicznie, a Staszek był zawsze nastawiony bardzo bojowo. Miał niesamowity temperament – zupełnie inny typ człowieka.

Te ich temperamenty pokrywały się ze sposobem ścigania?

Tak, absolutnie – Szurkowski zawsze był bardzo opanowany, wyrachowany, a Szozda trochę bardziej porywczy. Niespokojny duch. Bardzo sprawny zawodnik, wszechstronny, waleczny… nieprzeliczający. I myślę, że to trochę pokazały mistrzostwa świata w Barcelonie, które Szozda miał wygrane. Sam Szurkowski mówił mu wtedy: “Ty jesteś tak mocny, że ja odjadę, a ty ich później ograsz”. No i dobrze wtedy zrobili – opłaciło się, były później dwa pierwsze miejsca, tylko szkoda, że później Rysiek postanowił wycofać się z deklaracji.

A teraz wróćmy do pana. Po swoim odejściu miewał pan momenty chęci powrotu do kadry?

W 1979 roku trochę mnie kusiło, ale to też była trudna sytuacja. Nawet mimo tego drugiego miejsca w Tour de Pologne. Nieee, chyba nawet za bardzo nie chciałem się tam już pchać. Ja już wtedy całkowicie się odizolowałem od kadry, od całego tego kolarstwa… Nawet nie wiem, kto był wtedy trenerem. A w 1979 roku była jeszcze taka sytuacja, że byłem 2. w Wyścigu o Puchar Karkonoszy. Przed Szurkowskim! Przegrałem tylko z Sujką. Ale tak generalnie, to z wiekiem siły opadały. Tak właściwie, to nie jestem nawet panu w stanie odpowiedzieć, jak to faktycznie wtedy było. Byłem już trochę jakby w… takim bezwładzie, zniesmaczony tym wszystkim co się wokół mnie wydarzyło. 

Karierę zakończyłem w 1980 roku. Tak jak Staszek Szozda miałem 28 lat i uznałem, że to dobry wiek, żeby się pożegnać. Ciągnięcie tego nie miało już żadnego sensu. Dziś mogę powiedzieć, że wejście do kadry, a później zdobycie mistrzostwa świata pozbawiło mnie tej dziecięcej naiwności. Poznałem inne życie. Wcześniej myślałem, że jak jest jakiś młody talent, to inni będą pomagali mu się rozwijać. Tymczasem prawdziwe życie pokazało, że takiego kolarza się tłamsi, nie pozwala się mu rozwinąć skrzydeł.

Tak było ze mną, ale też z innymi – Nowickim, Charuckim… z naprawdę wieloma zawodnikami. Dlatego cieszę się, że Piaseckiemu się powiodło. Że Lang wyjechał na zachód i chwała mu za to, że otworzył tam drzwi polskim kolarzom. Że oni poznali w końcu to zawodowe kolarstwo. I że dziś Lang potrafi w dalszym ciągu podtrzymać tę tradycję, Tour de Pologne i jakoś zachęcać młodzież do tego kolarstwa. Że jest Kasia Niewiadoma, która potrafi sobie tak dobrze radzić, choć szkoda, że ona nie jest taka dynamiczna, żeby więcej wygrywać, bo szkoda, że taka zawodniczka ma tak mało zwycięstw.*

*Naszą rozmowę przeprowadziliśmy jeszcze przed wygraną Kasi Niewiadomej w Strzale Walońskiej

No to widzę, że śledzi pan obecne kolarstwo! A sam pan jeździ?

Niby jeżdżę, ale tylko sobota/niedziela i to jest koniec mojej jazdy, bo w tygodniu wciąż jeszcze pracuję zawodowo.

Ale pewnie nie jeździ pan na tym swoim rowerze z Montrealu!

Nie, choć w zasadzie… też się przejechałem niedawno. Wymieniłem koła i trochę pokręciłem. Ale nie, to jest przede wszystkim super zabytek, pamiątka. Dzięki temu ja na ten rower mogę popatrzeć i powspominać, że na takim sprzęcie też się dało szybko jeździć.

Ale chyba gorzej niż na tych nowych?

No właśnie nie. Ja mam do tego roweru taki sentyment, że jakbym jeszcze startował w zawodach, to tylko na nim!

Zobacz również:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Poprzedni artykułLa Vuelta Femenina 2024: Demi Vollering przejmuje prowadzenie w wyścigu
Następny artykułProsto z Alp do Grudziądza – Marcin Włodarski drugi w Chełmży [wypowiedzi]
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Gosc
Gosc

Pamietam ten start polsich kolarzy w Paryz Nicea.Na plaskich etapach Szurkowski walczyl ale jak wjechali w wysokie gory to tylko Kowalski dawal sobie rade.

Zamorano
Zamorano

Matusiaka nie w ogóle nie było na Igrzyskach w Montrealu w 1976 roku. W szosowym wyścigu indywidualnym startowali Nowicki, Szozda, Szurkowski i Brzeźny.

M@o2.pl
M@o2.pl

Fantastyczny wywiad, no to teraz czas na Tadzia Mytnika 😛