Fot. Jan Rozmarynowski / naszosie.pl

Pomimo tegorocznych starań Stanisława Aniołkowskiego, Lech Piasecki wciąż pozostaje najsłynniejszym polskim kolarskim wąsaczem i zarazem jedynym zwycięzcą etapowym Giro d’Italia pochodzącym z naszego kraju. W drugiej części wywiadu z nim przeczytacie m.in.:

  • …o świetnym wejściu Joachima Halupczoka do peletonu zawodowego
  • …jak górował nad Maurizio Fondriestem
  • …o rowerze przygotowanym dla niego i Czesława Langa

W 1981 roku Czesław Lang został pierwszym w historii zawodowcem z bloku wschodniego, jednak jako że miał już wówczas 27 lat, możliwości osiągania przez niego wielkich sukcesów w kolarstwie zawodowym, nie były szczególnie duże. I choć radził sobie bardzo dobrze – był cenionym pomocnikiem, a sam od czasu do czasu potrafił wygrać czasówkę rozgrywaną na takich wyścigach jak Tour de Romandie czy Volta a Catalunya, to na swojego naśladowcę musiał czekać, aż do momentu, gdy na dobre rozbłysnął talent Lecha Piaseckiego. To właśnie amatorskie sukcesy osiągnięte przez niego w 1985 roku sprawiły, że już po kilku miesiącach w zawodowym peletonie pojawił się kolejny Polak.

– Po wygraniu Wyścigu Pokoju pojawiły się pierwsze sygnały. Już wtedy otrzymywałem pierwsze propozycje. Podczas mistrzostw świata – jeszcze zanim je wygrałem, na rozmowy, w których uczestniczył Ryszard Szurkowski przyjeżdżali przedstawiciele wielu zespołów:  z Holandii, Hiszpanii, Francji, Belgii i Włoch. A już po zwycięstwie, propozycji było dużo więcej i ostatecznie wybrałem drużynę włoską.

– Ta opcja wydawała mi się najbardziej sensowna. Był tam już Czesiek Lang, więc szlaki były przetarte, do tego Colnago… tak, Colnago to była wtedy marka, która przyciągała. To był wtedy rower marzeń dla każdego zawodnika – dziś jest trochę inaczej, choć oczywiście Colnago wciąż robi znakomite rowery.

No tak, jeździ na nich najlepszy kolarz na świecie.

Zgadza się, nawet niedawno mogliśmy zobaczyć, jak wygrał wielki tour. W każdym razie dziś Colnago nie ma już aż takiej pozycji. Do gry weszli choćby Amerykanie – Trek czy Specialized. W tamtych czasach każdy marzył o tym, żeby jeździć na Colnago. 

Wy byliście “tylko” jedynymi Polakami w peletonie zawodowym, czy po prostu jedynymi kolarzami z bloku wschodniego?

Jedynymi kolarzami z całego bloku wschodniego. Czesław przeszedł na zawodowstwo w 1982 roku i uchylił nam delikatnie drzwi, a kolejnym kolarzem, który przez nie przeszedł byłem ja. I dopiero 4 lata po mnie, do grupy Diana-Colnago – Animex, przyszła grupa moich kolegów z kadry – Marek Szerszyński, Marek Kulas, “Achim” Halupczok, Zenon Jaskuła. I dopiero mniej więcej w czasach, gdy na zachód przyszli oni, peleton zawodowy zaczął się szerzej otwierać na kolarzy ze wschodu, wtedy zaczęli się w nim pojawiać zawodnicy ze Związku Radzieckiego, Czech i NRD.

To jak to się stało, że tylko z Polski – z trudem, bo z trudem, ale dało się wydostać?

W Polsce powoli zaczynały się przemiany, Czesław w 1982 r. wywalczył sobie możliwość przejścia na zawodowstwo, a po zakończeniu w 1990 r. kariery sportowej, namówił  polską firmę Animex do dołączenia i  sponsoringu włoskiej grupy Diana-Colnago, do której dołączyła grupa moich kolegów z kadry. 

Ryszard Szurkowski odegrał w tym jakąś rolę? Podobno przekonywał działaczy, że warto was wypuszczać na zachód.

Chyba rzeczywiście tak było. Właściwie, to tak być nawet musiało, bo pamiętajmy, że sam Szurkowski w czasach swojej świetności nie mógł wyjechać na zachód i przejść na zawodowstwo, gdyż po prostu nie dało się tego zrobić. Ryszard wiedział najlepiej, że nie należy zawodnikom uniemożliwiać dalszego rozwoju. Nie blokować ich.

W peletonie zawodowym był pan znany jako jeden z najlepszych czasowców na świecie, bo wygrywał mnóstwo czasówek. W amatorach też tak było? Czy nie był pan aż tak sprofilowany – w końcu mistrzostwo świata wygrał po finiszu z grupy?

W peletonie amatorskim byłem kolarzem kompletnym. Potrafiłem wygrywać  w górach, na finiszu i na czas. W peletonie zawodowym te predyspozycje zostały,  choć czasem na finiszu z grupy brakowało tej bandyckiej odwagi. Bo  “rasowy’ sprinter w kolarstwie zawodowym to musi być taki trochę “bandyta”.

A w amatorskim nie?

Tam się jeździło trochę inaczej. Wolniej na finiszach. Do tego czułem, że jestem najlepszy, a po zdobyciu koszulki mistrza świata często nawet nie wstawałem do finiszu z siodła. Po prostu patrzyłem rywalowi w oczy, dokręcałem i potrafiłem wygrać bez najmniejszych kłopotów. W zawodowcach często było tak, że finiszowałem z drugiego rzędu i czułem, że mógłbym wszystkich ograć, ale nie byłem na tyle “bandytą” , żeby pchać się na zabój.

Nie byłem typowym sprinterem w peletonie zawodowym, pewnie miałbym dziś na koncie jeszcze więcej zwycięstw. Ale taki jest już zawodowy peleton, każdy musi w nim znaleźć swoje miejsce. Są sprinterzy, są czasowcy, są górale. Takich kolarzy jak Merckx już nie ma. No, obecnie poza Pogačarem, bo on jest ewenementem. Wygrywa czasówki, wygrywa w górach i na finiszach (choć też nie sprinterskich, a z nieco przerzedzonej grupy).

W waszych czasach też już był taki podział, prawda?

Tak, w mojej grupie liderem był Saronni i to pod niego ułożona była drużyna i większość  wyścigów. Miałem pozycje tzw. wolnego strzelca, mimo to angażowałem się w pracę dla zespołu. Bywały też wyścigi w których to Saronni pracował dla mnie. 

A pamięta pan konkretny wyścig, w którym Saronni na pana jechał?

Najlepiej wspominam chyba Tour de l’Aude. To był krótki wyścig z prologiem i trzema etapami. Na prologu byłem chyba trzeci. Na pierwszym etapie wszystko układało się całkiem dobrze, aż złapałem gumę na 5 km do mety. Została mi do pomocy wtedy cała drużyna łącznie z Saronnim. Dociągnęli mnie do grupy, która wtedy szła już 60 km/h. Szybko doprowadzili mnie też na jej czoło, a ja wygrałem finisz.

Niestety, Jacques Anquetil, który był wtedy dyrektorem wyścigu, stwierdził, że to absolutnie niemożliwe, żeby mając gumę 5 km przed metą, dojechać do peletonu i jeszcze wygrać. Uznał, że skoro to zrobiłem, to na pewno musiałem się holować, więc przesunął mnie na ostatnie miejsce w peletonie, a ja powróciłem  do czołówki całkowicie legalnie – chłopaki, przede wszystkim Saronni, który wykonał  kapitalną pracę, mnie tam po prostu doprowadzili.

To chyba mam materiał na tytuł. “Saronni dał mi zwycięstwo, a Anquetil je odebrał”!

Właściwie to tak było. Oczywiście straciłem też bonifikatę i, co za tym idzie, koszulkę. Kolejnego dnia znów wygrałem i pokazałem im gest Kozakiewicza – proszę zobaczyć [mówiąc to, pokazuje mi zdjęcie – przyp. B.K]. za ten gest  dostałem karę – 500 franków szwajcarskich.


Szczególnie dobrze szło panu na czasówkach – łącznie aż pięciokrotnie wygrywał etapy Giro d’Italia – czterokrotnie właśnie po jeździe indywidualnej na czas. A zdarzało się, że nie mógł pan dać z siebie wszystkiego, by później mieć siłę, by pomagać Saronniemu?

Do wygranych etapów Giro d’Italia należy też doliczyć dwa zwycięstwa podczas etapów jazdy drużynowej na czas. Żałuję, że nigdy mi się nie udało ukończyć tego wyścigu w pierwszej dziesiątce. Byłem kolarzem, który źle znosił niskie temperatury i dlatego też podczas takich dni traciłem kilka minut do czołówki.

Żadnymi ograniczeniami nie musiałem się przejmować szczególnie podczas jazdy indywidualnej na czas. Dyrektor sportowy nie narzucał “Dziś jedź spokojnie, bo jutro trzeba będzie ciężko pracować”. Zawsze jechałem czasówki na maksa. Owszem, nie zawsze wygrywałem, ale słabszy wynik nie był spowodowany tym, że ktoś z góry kazał mi się oszczędzać. Dziś faktycznie tak się zdarza, Zresztą – moje zwycięstwo było sukcesem moim, ale też drużyny.

– Pamiętam taki bardzo trudny etap na Giro d’Italia. Mieliśmy do pokonania cztery podjazdy, w tym Passo di Gavia. Gdzieś od połowy góry zaczyna padać śnieg z deszczem, na górze jest 10 centymetrów śniegu… Trzeba było dojechać do tego Bormio, a zawierucha była taka, że nie było widać na metr drogi. Masażyści dawali nam na górze ubrania, ale to nic nie dawało. W pewnym momencie Leszek był już taki zdesperowany, że wskoczył do samochodu i mówi, że nie jedzie. Ja do niego mówię, tłumaczę mu, że trzeba jechać dalej, a on, że nie ma takiej możliwości. W końcu mnie jednak posłuchał i dojechaliśmy do mety, a później, jak już byliśmy w hotelu, w wannie, do której masażyści napuścili nam wody. Ja siedzę po jednej stronie, on po drugiej i przez dwie godziny patrzyliśmy się na siebie i się śmialiśmy. Ja z niego, a on ze mnie – może pan sobie wyobrazić, komicznie to musiało wyglądać, tym bardziej, że byliśmy wciąż jeszcze cali przemarznięci

~ Czesław Lang

W odjazdy też się pan zabierał, prawda?

No tak, często się to zdarzało. Wygrałem tak nawet etap na Giro d’Italia w Trento. Pokonałem tam na finiszu Gelfiego i Rossignioliego.

Jeszcze lepszego rywala miał pan w odjeździe na Giro del Friuli, gdzie pokonał pan na finiszu Maurizio Fondriesta. To też potwierdzenie tego, że był pan wyjątkowo dynamiczny. 

Tak, Fondriest był bardzo szybki, choć nie był typowym sprinterem. Nie był Bontempim, Freulerem, Abdużaparowem czy Cipollinim, ale tak, był bardzo dynamiczny. Często rywalizowaliśmy – zresztą już od czasów amatorskich. 

No tak, bo wy się spotkaliście już w peletonie amatorskim!

I w 1985 roku wygrałem wyścig o mistrzostwo świata a Fondriest zajął 5 miejsce. To my byliśmy od niego lepsi na większości wyścigów. Mówię “my”, bo Rysiek zrobił z nas prawdziwą drużynę. Nie byliśmy tylko kolegami – byliśmy przyjaciółmi. Tak naprawdę nie liczyło się to, kto wygrywa, tylko to, że wygrywa któryś z nas. Wygrywała zawsze cała drużyna. Zwycięstwo w mistrzostwach  świata, to olbrzymia zasługa Marka Szerszyńskiego, który odstawił na bok własne ambicje i chęć zdobycia medalu czy dobrego miejsca, na moją rzecz. Zawsze będę powtarzał – połowa mojego medalu należy właśnie do niego!

A czym się aż tak zasłużył? 

Na dwie rundy do końca doszedłem samotnie kilkuosobową ucieczkę, w której zresztą jechał Fondriest, a na kilka kilometrów przed metą doszła nas kolejna grupa z Markiem w składzie. Gdy w rozgrywce finiszowej zaczęły się skoki – głównie Duńczyków i Szwedów, to on kasował dosłownie każdy z nich. Tylko dzięki temu do mety dojechała cała około 40 osobowa grupa. Marek gonił i kasował ucieczki za każdym razem, gdy ktoś próbował się od nas oderwać. Tych ataków skasował naprawdę wiele, a przecież tempo było bardzo wysokie – wtedy to było już chyba pod 60 km/h. Dał z siebie wszystko, żebym mógł powalczyć o medal i się udało. Niesamowicie jestem mu za to wdzięczny, bo wiem, że to dzięki niemu mogłem wygrać ten wyścig.

Jak to się stało, że w zawodowym peletonie w mistrzostwach świata szło panu zdecydowanie gorzej? 3 starty, dwa razy DNF, raz 35. miejsce.

W Stanach Zjednoczonych w Colorado Springs byłem po kontuzji. Startowałem wcześniej w wyścigu Coors Classic, przewróciłem się na jednym z etapów. Miałem 9 szwów na łokciu, straciłem dużo krwi. Drużyna dalej uczestniczyła w wyścigu, a ja trenowałem, czekając na mistrzostwa świata.

Mimo wszystko doszedłem do formy, zresztą całkiem niezłej. Czułem się naprawdę mocny, ale niestety źle rozegrałem tamten wyścigi w efekcie nie odegrałem większej roli. Podobnie w Austrii. Tam chciałem się zabrać w ucieczkę, która potem dojechała do mety, ale chwila zawahania i szansa przepadła. Takie już te wyścigi jednodniowe są. Wystarczy jedna zła decyzja, odrobina pecha i wszystko stracone.

O niebo lepiej było w Trofeo Baracchi – “Nieoficjalne mistrzostwa świata w jeździe parami” wygrywał pan dwa razy. Jednak dopiero za drugim razem z Langiem. Jak to się stało, że dopiero od 1988 połączyliście siły w tym wyścigu?

Zabiegaliśmy z Cześkiem o to, by móc razem pojechać ten wyścig. Pierwszą edycję mojego startu wygrałem z Giuseppe Saronnim i dzięki temu sukcesowi zostałem najpopularniejszym obcokrajowcem ścigającym się we włoskiej drużynie. Dwa lata później mogliśmy wystartować razem z Cześkiem, wygrywając ten prestiżowy wyścig  na specjalnie przygotowanych na te zawody prototypowych rowerach Colnago. 

fot. bdc-mag.com

No tak, widzę – zwłaszcza te koła wyglądały bardzo specyficznie. Widać na nich cztery okrągłe otwory.

Wtedy czasówki jeździło się zazwyczaj na pełnych kołach. One oczywiście zapewniały lepszą aerodynamikę, ale może jeszcze ważniejsze było ich znaczenie psychologiczne. Te koła wydawały taki bardzo przyjemny dźwięk – tym przyjemniejszy, im szybciej się jechało. Pojawiała się, więc dodatkowa motywacja, żeby jechać najszybciej, jak tylko się da. 

Niestety, rodziło to pewne ryzyko. Gdy kolarz wyjeżdżał z jakichś większych zabudowań i był wyeksponowany na wiatr, to każdy boczny, nawet lekki, podmuch powodował, że cały rower przesuwał się o dwa metry w jedną bądź drugą stronę. Te pełne koła były przyczyną mojej porażki na jednym z etapów Giro d’Italia. Gdy wyjeżdżałem zza zabudowań na pewnym odcinku trasy mocniej zawiało i przednie koło mojego roweru podniosło mi się do góry, a po chwili opadło na asfalt, … niewiele brakowało, żebym wylądował na asfalcie.

Zaraz zaraz, utrzymał pan równowagę?!

Równowagę utrzymałem, ale i tak musiałem się zatrzymać. Wymieniłem to przednie koło na normalne szprychowe i tym samym straciłem sekundy, których później zabrakło mi do zwycięstwa. Wtedy, przed tym naszym Trofeo Baracchi, Ernesto Colnago znalazł rozwiązanie na tamten problem. Cztery otwory w przednim kole  zwiększały nieco stabilność roweru. Te podmuchy już nie powodowały, aż tak dużego zamieszania.

A wracając jeszcze do zdjęcia – widzę, że nie macie na nich kasku!

Zazwyczaj jeździło się bez nich, choć zdarzały się wyjątki. We Włoszech czasami się je zakładało. Zwłaszcza wtedy, gdy finisz był w trudnym technicznie miejscu, albo po mokrym asfalcie. Wtedy podjeżdżało się do samochodu i brało się kaski. Było to dla nas, zawodowców dużą  niedogodnością.

W amatorach jednak kaski zakładaliście.

Zakładaliśmy, bo były obowiązkowe. Tylko, że nie były to takie kaski jak dzisiaj, myślę ,że wtedy dużo mniej bezpieczne. 

Dlaczego amatorzy kaski musieli nosić, a zawodowcy nie? Amatorzy byli mądrzejsi?

Myślę, że nie chodziło o mądrość. Zresztą, amatorzy też kiedyś jeździli bez kasków, dopiero po jakimś czasie weszły przepisy, które nakazały im ich zakładanie. Po prostu w tamtym czasie wejście do zawodowstwa to było wejście do absolutnej elity. Coś, co u amatorów było nakazane, tu było jedynie opcją. Czasami trzeba było je jednak zakładać. Wspominałem o finiszach i o deszczu, ale czasem było to konieczne niezależnie od sytuacji na szosie. W Belgii i Holandii wymuszały to przepisy. Chcąc – nie chcąc, trzeba się było dostosować. 

W Tour de France wystąpił pan raz – i szybko wywalczył koszulkę lidera.

Zdobyłem koszulkę lidera po pierwszym etapie i miałem ją przez dwa dni. Oczywiście wyścig dopiero się zaczynał, więc nie było sensu na siłę jej utrzymywać. Stąd na którymś z kolejnych etapów została mi ona odebrana przez Machlera z teamu Carrera – nie zabijaliśmy się o to, żebym pozostał liderem. Zwyczajnie nie miało to sensu.

Podczas tej edycji cierpiał pan również na kłopoty żołądkowe. To było przed czy po tamtej utracie koszulki?

Zaraz po. Były dwa etapy tego samego dnia i po pierwszym z nich wyścig miał bazę w koszarach wojskowych w Stuttgarcie. Co ciekawe, dowódcą tej jednostki był Polak o nazwisku Czarnecki, służący w armii amerykańskiej, bo to było wtedy RFN, gdzie stacjonowali żołnierze z USA, Francji i Niemiec. Coś mi tam chyba nie posłużyło, zatrułem się, podobnie jak kilku innych zawodników.  Dojechałem do mety, ukończyłem jeszcze jeden etap, ale na już na kolejnym się wycofałem.

Na torze też osiągnął pan sukces – i to niemały, bo mistrzostwo świata w wyścigu na dochodzenie. Często jeździł pan na welodromie?

To był trochę taki jednorazowy wyskok. W tamtym roku wystartowałem w otwartych mistrzostwach Włoch na torze i pokonałem Duńczyka – Jespera Worre, który był wówczas wicemistrzem świata. Zmierzyliśmy się w walce o finał i zdecydowanie go pokonałem, a później o tytuł mistrza świata pokonałem  Anglika – Tony’ego Doyle’a, który dwa lata wcześniej był mistrzem świata.

Gdy akurat pan nie wygrywał, to pomagał pan wspomnianemu Giuseppe Saronniemu. I to tak, że razem z Czesławem Langiem tworzyliście słynny duet “Moto Uno, Moto Due”. Pracowaliście głównie na płaskim, czy w górach też się wam to zdarzało?

Zależało od potrzeby. W górach też się zdarzało. Była taka edycja Il Lombardia, gdzie walczyć miał któryś z naszych kolegów – chyba Gianbattista Baronchelli. żeby ułatwić mu zadanie, mieliśmy do 120 kilometra “rozwalić” wyścig i tak się stało. Została grupka – 30-40 zawodników. Jednak niestety Baronchelli nie zwyciężył w tej edycji wyścigu. 

Il Lombardia to trudny, górzysty wyścig. Rywali zdarzało wam się także zrywać na całkowicie płaskim terenie?

Jak najbardziej. Potrafiliśmy tak napędzić peleton, że gubiliśmy rywali nawet na płaskim terenie. Nie byli nam w stanie utrzymać koła, co potrafiło dać nam naprawdę ogromną satysfakcję.. Bali się nas zwłaszcza na wiatrach – tu byliśmy prawdziwymi mistrzami. Nauczyliśmy się tego na Wyścigu Pokoju, gdzie to właśnie jazda na wiatrach często decydowała o losach zwycięstwa.

W 1990 roku do Diana-Colnago, o którym już pan mówił, dołączył Joachim Halupczok. Jak pan go wspomina?

“Achim” był niesamowitym talentem, co w czasach amatorskich pokazywał raz za razem. Wygrywał mnóstwo wyścigów w Polsce, wygrał mistrzostwo świata w Chambery – w pięknym stylu. O jego talencie słyszał cały kolarski świat. Dużo dała mu ta koszulka mistrza świata – inaczej patrzy się na kogoś, kto przed chwilą ją wywalczył, nawet w amatorach. Sam się o tym przekonałem, bo przecież byłem w dokładnie takiej samej sytuacji i wiem, że mi to pomogło.

Ważnie jest, że Achim w zawodowcach też pokazywał, że ma duży talent. Pamiętam Paryż-Roubaix, którego mi się nie udało ukończyć – on przyjechał tam pierwszy raz, w pierwszym roku  po przejściu na zawodowstwo i zajął 14. miejsce. Był świetnie zapowiadającym się zawodnikiem, miał papiery na wielkie wyniki także w peletonie zawodowym, ale niestety – zdrowie mu nie pozwoliło.

To prawda, przedwcześnie zmarł, a wcześniej miał problemy z kontuzjami. Jedna z nich zabrała mu szansę na świetny wynik w Giro d’Italia – po dwóch tygodniach rywalizacji był 5. w klasyfikacji generalnej.

Pamiętam etap, na którym zostałem z nim ja i Maurizio Piovani. Jeśli dobrze pamiętam, miał wtedy problem ze ścięgnami albo kolanami. Pomagałem mu, żeby zminimalizować straty, ale ostatecznie nie udało się tego zrobić, a dzień później wycofał się z wyścigu.

Ten ból był rezultatem jakiejś kraksy?

Wydaje mi się, że nie – po prostu w pewnym momencie jego organizm zwyczajnie nie wytrzymał tego wysiłku i odmówił posłuszeństwa.

Wierzyliście w to, że “Achim” jest w stanie utrzymać się w “10” do końca wyścigu? Bo w pewnym momencie stał się na to waszą ostatnią nadzieją.

Na pewno o tym myśleliśmy, bo to przecież byłby sukces całej drużyny. Tylko raczej podchodziliśmy do tego spokojnie. Naszym liderem na ten wyścig był jeden z Włochów – chyba Franco Chioccioli, ale w pewnym momencie odnotował stratę, a Joachim wyglądał naprawdę dobrze, nie było nacisku, że koniecznie musi utrzymać tę pozycję. Wiedzieliśmy też, że wyścig jest długi – trwa trzy tygodnie, więc dobre miejsce po drugim nie musi oznaczać wcale końcowego sukcesu. Mimo wszystko bardzo szkoda, że mu się wtedy nie udało. Wielki tour ma to do siebie, że jeden słabszy dzień może zniweczyć wszystko.

Czemu tak wcześnie skończył pan karierę?

Ogólnie rzecz ujmując – zmęczenie materiału. Myślę, że gdybym przetrzymał jeszcze, nie wiem, 2-3 miesiące, to ścigałbym się jeszcze kilka kolejnych lat. Nie żałuję jednak tej decyzji, nawet mimo tego, że chwilę wcześniej podpisałem najlepszy kontrakt w życiu. Drużyna ciągle we mnie pokładała nadzieje, na sam byłem zżyty ze sponsorem zespołu – Colnago. 

Całkiem kolarstwo chyba pana nie znudziło, bo z tego co słyszę, to wciąż śledzi, co się dzieje. I pewnie wie pan, że niestety znów żadnemu Polakowi nie udało się powtórzyć, po 35 latach oczekiwania, zwycięstwa etapowego w Giro d’Italia. Stanisławowi Aniołkowskiemu nie pomogło nawet zapuszczenie wąsa!

No niestety, bardzo trzymałem kciuki za to, żeby mu się udało. Jest dobrym sprinterem i ma szansę wreszcie pokazać się na tych finiszach z dobrej strony. Mimo tego, że drużyna nie pomaga mu na finiszach, to walczy o dobrą pozycję Potrafił wykorzystać siłę innych ekip i – prawie udało mu się wygrać. Śledzę również Rafała Majkę i Michała Kwiatkowskiego . Jeśli nie oglądam wszystkich etapów od startu do mety, staram się na bieżąco śledzić co się dzieje w peletonie.


Zobacz też inne wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Marek Leśniewski – długa droga do zawodowstwa 

Tomasz Marczyński – 60 minut z Loco

Janusz Kowalski – Szybszy od Pogačara

Janusz Kowalski – opowieść o niewykorzystanym potencjale

Przemysław Niemiec – Droga do Giro

Przemysław Niemiec – W kolarskim raju

Lech Piasecki – zanim został zawodowcem

Poprzedni artykułMateusz Gajdulewicz z brązem po ciężkim taktycznie wyścigu i nietypowym finiszu [wypowiedzi]
Następny artykułNikodem Siałkowski: „To złoto zdobyłem dzięki Ignacemu. Poświęcił się w 100%”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Marcraft
Marcraft

Włosi to są ziomki, w przeciwieństwie do tych wrednych żabojadów.