fot. Vuelta Spagna 2014

Zapraszamy na drugą część rozmowy z Przemysławem Niemcem. Tym razem wychowanek Sokoła Kęty opowiedział nam o tym, jak:

  • Pomagał Michele Scarponiemu wygrywać Giro d’Italia
  • Zadecydował o zwycięstwie Lampre w „Świętej Wojnie” z Liquigasem
  • Wywróżył sukces Michała Kwiatkowskiego w Ponferradzie

Nie ma żadnych wątpliwości, że wyniki osiągane przez Przemysława Niemca w barwach Miche mogły robić wrażenie na polskim kibicu kolarstwa nieprzywykłym do sukcesów swoich rodaków. Mimo wszystko, w 2011 roku przechodził do Lampre jako 31-letni kolarz trzeciej dywizji, bez doświadczenia w największych wyścigach świata. Tymczasem już po kilku miesiącach miał stanąć przed największym wyzwaniem w swojej dotychczasowej karierze. Po raz pierwszy w życiu znalazł się na liście startowej wielkiego touru – Giro d’Italia.

– Pamiętam tamten wyścig. Byłem bardzo zestresowany, żeby dobrze wypaść. Do tego pierwszy etap to była jazda na czas, a ja w drużynie miałem tak: Scarponiego, Petacchiego, Cunego, Danilo Hondo… Ale to były nerwy! Na górskich etapach, zwłaszcza na Etnie, zrobiłem dobrą robotę. Michele skończył na drugim miejscu w “generalce”, które później, już przy tym zielonym stoliczku, zamieniło się na pierwsze… No fajny był to wyścig i naprawdę świetne przeżycie.

Te trzy tygodnie ścigania to był szok? Bo wcześniej takich długich wyścigów nie jeździłeś?

No nie jeździłem, ale jakoś to przetrwałem. W trzecim tygodniu rzeczywiście trochę cierpiałem, ale summa summarum dojechałem do mety, pomogłem Michele zająć miejsce na podium, a potem czułem niesamowitą satysfakcję. W tym samym roku przejechałem jeszcze Vuelta a Espana i później już co roku jeździłem na dwa wielkie toury.

Byłeś już wtedy najważniejszym pomocnikiem Scarponiego? Tym, który zostawał z nim najdłużej na podjazdach?

Tak. Już na treningach, jak robiliśmy ćwiczenia, to wychodziło nam, że to ja jestem tym najmocniejszym pomocnikiem. Tak już zostało do końca naszej współpracy i to mi zresztą pomogło wtedy, gdy zajmowałem 6. miejsce w 2013. Byłem ostatnim pomocnikiem Scarponiego i nawet jak w końcu, po wykonanej pracy, musiałem odbić, to w końcu dojeżdżałem do mety z wcale nie tak dużą stratą. I tak wyszło, że skończyłem wyścig na 6. miejscu.

Czyli ta pozycja ostatniego pomocnika Scarponiego została przez ciebie wywalczona. Gdy przechodziłeś do Lampre, nie było to jeszcze ustalone, prawda?

Nie, jak przechodziłem do Lampre, to jasne było to, że będę pomocnikiem Scarponiego, ale pozycję ostatniego gregario wywalczyłem na zgrupowaniach. Zresztą my się z Michele już na samym początku bardzo zakumplowaliśmy. Wcześniej owszem, znaliśmy się, ale to było tylko na takiej zasadzie, że mówiliśmy sobie “cześć” i koniec. A później ta przyjaźń się pogłębiła i tak już zostało do końca. [Więcej na ten temat relacji Michele Scarponiego i Przemysława Niemca przeczytasz w osobnej rozmowie – przyp. B.K.]

Po zajęciu 2. miejsca w Giro d’Italia 2011 on ci się odwdzięczył, pracując wtedy na ciebie podczas Tour de Pologne.

Właściwie, to myśmy na Tour de Pologne startowali razem kilka razy. To było zabawne, bo wtedy z jedynką jechałem zawsze ja i wszyscy byli zaskoczeni, bo przecież się przyzwyczaili już do tego, że właśnie on dostaje ten numer. To był często taki nasz temat do żartów, ale tak już na poważnie, to Michele faktycznie, jak tylko nadarzała się okazja, to pomagał mi osiągać dobry wynik w Polsce.

W 2011 zająłeś, mimo jego pomocy 11. miejsce. Ale lepiej poszło ci później, na Lombardii, gdzie zająłeś 5. miejsce. Nie byłeś wtedy liderem, prawda?

Nie byłem – był nim Cunego. Pracowałem na niego, ale pod którymś z ostatnich podjazdów, być może pod Ghisallo, poszedł taki gaz, że on zaczął puszczać koło. Ja zacząłem się oglądać za nim, myśleć, co dalej, co tu teraz robić, ale wtedy usłyszałem przez radio: “Nie patrz na Cunego! Rób swoje!”. No i pojechałem swoje, zająłem piąte miejsce na Lombardii, a zarobione w ten sposób 50 punktów pozwoliło nam wyprzedzić Liquigas w klasyfikacji World Touru i tym samym skończyliśmy przed nimi. W drużynie była euforia, bo to był ostatni wyścig sezonu, więc nie mogliśmy już tej przewagi stracić, a pokonanie wielkiego rywala zawsze smakowało wyjątkowo.

A pamiętasz, jak ułożył się tamten wyścig?

No my do mety dojechaliśmy w sześciu. Tam był Zaugg, który wygrał i odjechał od nas gdzieś na ostatnich kilometrach. Na finiszu przegrałem z Basso i paroma innymi zawodnikami, za to pokonałem Domenico Pozzovivo.

Za pokonanie Liquigasu była jakaś premia. Czy to była tylko kwestia prestiżu?

Nie, nie przypominam sobie żadnej nagrody, choć w zasadzie… teraz mi się wydaje, że wtedy ja sam dostałem jakiś bonus za wywalczenie tych punktów, które pozwoliły nam na wyprzedzenie rywali.

M-ce Drużyna Pkt
1. Omega Pharma-Lotto 1099
2 Sky ProCycling 1059
3 Leopard Trek 1024
4 HTC-Highroad 886
5 BMC Racing Team 877
6 Garmin-Cervélo 808
7 Lampre ISD 784
8 Liquigas-Cannondale 779
9 Saxo Bank SunGard 696
10 Rabobank Cycling Team 673
Klasyfikacja generalna UCI World Tour 2011. Jak widać, wystarczyło, by Niemiec w Lombardii był nie 5., a 6. i Lampre byłoby na koniec sezonu pod Liquigasem.
A tak właściwie, to dlaczego nie byłeś liderem zespołu od samego początku? jesienią 2011 to ty byłeś mocniejszy, nie Cunego.

No tak, ja prawie z piątki nie wypadałem. Byłem czwarty na Giro dell’Emilia, na Gran Piemonte… Miałem taki okres, że jechałem w tydzień trzy klasyki i każdy kończyłem na 4-5 miejscu. Tylko że Cunego to był Cunego. To był trzykrotny zwycięzca Il Lombardia, triumfator Giro d’Italia. Nie mogło być tak, że ja sobie przychodzę do zespołu i ot tak pozbawiam go roli lidera.

2011 to jednak nie był chyba dla ciebie najbardziej udany rok w karierze. Bo dwa lata później poszło ci jeszcze lepiej.

No tak, osiągałem wtedy bardzo wysokie miejsca na większości wyścigów, w których startowałem…

… mimo że nie byłeś liderem na żadnym z nich!

No tak, byłem pomocnikiem Scarponiego. Na Katalonii, to Scarponi był trzeci, a ja siódmy. Na Giro del Trentino też byłem wysoko, choć nominalnie byłem pomocnikiem. Tylko na Tirreno-Adriatico go nie było, ale za to był Cunego. A potem było Giro d’Italia…

No właśnie, biorąc pod uwagę wcześniejsze wyniki, jechałeś tam z myślą, że być może uda się zająć miejsce w czołowej “10”?

Nie, absolutnie nie. To wyszło dopiero w trakcie. Ja wiedziałem, że muszę pomagać Scarponiemu i zupełnie nie spodziewałem się, że i tym razem będę w stanie przy okazji sam wywalczyć dobry wynik. To w końcu wielki tour. Pamiętam, że jechał wtedy z nami Pozzato. I on na którejś kolacji mówi do Scarponiego:

– Ej, Michele, fajnie ci idzie, ale uważaj. Tam za tobą, niedaleko jest “Niemek” (bo oni tak na mnie mówili). Ten “Niemek” ci na plecach siedzi, żeby cię za chwilę nie przegonił!

No i właściwie to nawet były takie dwa etapy, że go prawie przegoniłem. Ale trzeba było czekać, żeby pomóc mu zminimalizować te straty i powalczyć o podium.

To się nie udało, bo zajął ostatecznie czwarte miejsce. Ty byłeś szósty, a różnica między wami nie była duża.

No nie była, to była niecała minuta.

Jak przygotowywałem się do wywiadu z tobą, to natknąłem się na wywiad “Przeglądu Sportowego” z Zenonem Jaskułą z początku XXI wieku. On tam mówił, że Baranowski jeździ jak panienka. Że jak czuje się mocniejszy od lidera, to powinien trochę oszukać szefów ekipy i nie czekać na niego. Ciebie nie korciło, żeby tak zrobić? Być może udałoby się skończyć tamten wyścig wyżej od Włocha.

Nie, ja zawsze chciałem być fair wobec kolegów z drużyny i ustaleń, które były z góry ustalone. Jak jechałem na wyścig jako lider, to zawsze moje własne ambicje schodziły dla mnie na dalszy plan.

Nie żałowałeś tego nigdy? Kto wie, może w zasięgu byłoby nawet podium, do którego straciłeś niecałe dwie minuty.

Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem. Może bym był na tym podium, a może i nie. Nie wiemy, jak wyścig by się potoczył. Nie, zdecydowanie nie było warto nadszarpywać zaufania ekipy i kolegów.

Archiwum prywatne Przemysława Niemca

A nie było trochę tak, że ty lepiej radziłeś sobie wtedy, gdy nie byłeś liderem? Bo wszystkie największe sukcesy w karierze osiągnąłeś jako pomocnik. Albo wtedy, gdy już nikt na ciebie nie liczył

Na pewno z tym się wiązała większa presja, więc może coś w tym być. Choć tak naprawdę, to w Lampre generalnie rzadko dostawałem tę rolę lidera. Ok, jak raz wygrałem pierwszy etap Tour of Turkey, to ekipa na mnie całkowicie postawiła i wiadomo, że jechali na mnie. No, i jeszcze jak jeździliśmy na Tour de Pologne, to też zawsze dostawałem zielone światło. Ale tak, to niemal zawsze był ktoś, na kogo trzeba było pracować.

A Giro 2014? Tam już nie było Scarponiego. Wtedy mówiło się o tym, że nie jesteś już pomocnikiem, a współliderem razem z Damiano Cunego.

Rzeczywiście tak było, że miałem walczyć, ale nie wyszło. Coś tam się posypało i nie byłem w stanie nic zrobić. Tak samo było zresztą w 2013, kiedy pojechałem na Tour de France, zaraz po Giro, które zakończyłem na 6. miejscu. Też startowałem z Cunego jako współlider w ogól mi nie szło.

Widać było, że przejechałem te trzy tygodnie w Giro d’Italia. To pozostało w nogach. Startowaliśmy na Korsyce i to były płaskie etapy. Później była drużynowa czasówka w Nicei, którą skończyliśmy na 6. miejscu… Nie, na początku było naprawdę dobrze. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Niestety, jak wjechaliśmy w te konkretne góry, to poczułem, że moja noga nie kręci się tak, jak w maju. Poszedł gaz i zdecydowanie brakowało mi pary, żeby pojechać za najlepszymi.

Nie jesteś pierwszą osobą, która mówi mi o tym, że po przejechaniu Giro d’Italia trudno nie odczuwać zmęczenia już na początku Tour de France. Wcześniej to samo mówił Chris Froome. 

No tak. Zobaczymy, jak w tym roku spisze się Pogačar. Próbuje w tym roku dokonać tej sztuki i będzie o to pewnie bardzo trudno. Ale Pogačar to jest jednak Pogačar. To jest kolarz absolutnie wyjątkowy. To jest kolarz jeden na tysiąc. Ja go zresztą znam, bo jak już byłem w trakcie swojego ostatniego roku w UAE, to on przyjeżdżał do nas na zgrupowania i jeździł coś tam z nami. Tak było choćby przed Vueltą, gdy przyjechał do nas na zgrupowanie na Sycylii. Widać było, że jest dobry, ale tego, że będzie tak dobry, jak teraz, to się nie spodziewałem. 

Czytałem nawet wywiad z tobą świeżo po zakończeniu kariery. Mówiłeś tam, że w przyszłym roku Pogačar będzie się ścigał w UAE. Że to jest bardzo dobry i bardzo zdolny kolarz. Ale nie wspominałeś, że w wieku 26 lat już będzie legendą kolarstwa!

No tak. To trudno było to przewidzieć, a może nawet się nie dało. Niesamowite jest to, co robi, ale to dobrze. Dzięki temu kolarstwo jest ciekawe! 

Wracając do 2014 roku. Co się stało, że tym razem nie odniosłeś sukcesu? Przyjeżdżałeś na tamten wyścig jako lider, po 3. miejscu w Giro del Trentino.

Kiepsko zaczęliśmy, bo wyścig zaczynał się drużynową jazdą na czas. Lampre nigdy nie było szczególnie dobre, jeśli chodzi o tę konkurencję, a wtedy pojechaliśmy w takim składzie, gdzie brakowało czasowców. Skończyło się tak, że zajęliśmy miejsce pod koniec drugiej dziesiątki, z dużą stratą do najlepszych. Tak to wyszło…

Tak, jak lubiłem indywidualne czasówki, tak w tych drużynowych nigdy nie czułem się najlepiej. To było 20 minut jazdy, a wcześniej tydzień przygotowań. Naprawdę, przed samym wyścigiem, to właściwie co tydzień trzeba było to trenować, żeby się zgrać. Braliśmy kozę, a potem, obok tego klasycznego treningu, dokładaliśmy właśnie tę drużynową czasówkę. Trzeba było ułożyć drużynę, dopasować się, także wzrostowo,  tak, by wiedzieć, kto, co gdzie ma jechać. Jak się zmieniać, bo w jeździe drużynowej na czas chodziło też o regularność – żeby nie szarpać, ale cały czas jechać mniej więcej równo. Jak ktoś chce podkręcać, to może to robić, ale stopniowo. 

A potem były te etapy z typowo brytyjską pogodą, na które narzekałeś. I straciłeś kolejne sekundy.

No tak, ja nigdy nie lubiłem zimna i deszczu. Choć z drugiej strony… dużo zwycięstw właśnie w taki sposób odniosłem. Na Vuelcie, co wygrałem etap, też jechaliśmy długo w deszczu. Na Trentino, jak w 2005 roku po raz pierwszy wygrałem, to też padało. Zresztą, niedawno dowiedziałem się, że miejscowość, w której wtedy wygrałem etap, to ta sama, w której mieszkał Cesare Benedetti – dopiero nie tak dawno się zgadaliśmy i mi to powiedział. 

Do tego to Giro di Toscana – też było rozgrywane w deszczu… dużo było tych etapów. Tak że to z tym deszczem nie do końca tak było, że uniemożliwiał mi osiąganie dobrych wyników.

Ale utrudniał, prawda?

No tak, na pewno przeszkadzał. Ja jestem chudziutki i jak padało, to po prostu bardzo marzłem. Tak samo ze śniegiem. Zresztą, śniegu do dziś nie lubię, a zima to dla mnie najgorsza pora roku. Po prostu jestem ciepłolubny.

Na szczęście w tym 2013 sobie poradziłeś.

No tak, a tam przecież przez połowę Giro padało. Na Tre Cime di Lavaredo to w śniegu jechaliśmy – to był już taki hardcore’owy etap! No ale to był wyścig. Gdyby to był trening, to po prostu byśmy odpuścili, poszukali alternatywy. Na wyścigu nie było wyjścia – trzeba było jechać.

Podobno twój licznik w pewnym momencie pokryła kilkucentymetrowa warstwa śniegu.

No tak, ale to nie był jedyny raz. Pamiętam, że na zakończenie kariery Merida dała mi zdjęcie, jak w marcu jadę Tirreno-Adriatico. Krótkie spodenki, krótka koszulka, a wokół, cała droga zasypana śniegiem.

Nie było ci zimno?

No było, ale trzeba było jechać – do mety zostały dwa kilometry. To było na Blockhausie, tam, gdzie Quintana wygrał. Niestety w samej końcówce przyszła taka śnieżyca – całą drogę momentalnie zasypało. Nie było już czasu wracać do samochodu, po jakąś kurtkę, więc trzeba było jechać na krótko. Szczęście, że to był podjazd, bo przecież bym zamarzł, gdyby nie to że jazda pod górę jest naprawdę rozgrzewająca. Tak naprawdę człowiek też nie myślał wtedy o takich rzeczach – po prostu trzeba było przejechać tę górę i to było najważniejsze. A potem w ciepły samochód i zapominamy o zimnie.

A po tych wszystkich trudnych temperaturowo wyścigach pojawiały się u ciebie jakieś przeziębienia?

Nie, ja nigdy nie miałem problemów z infekcjami. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem chory. Organizm się przyzwyczaił i tak się składa, że ostatni raz chorowałem jakieś 15 lat temu.

A co się stało na Vuelcie? Że nie udało ci się zająć wysokiego miejsca “generalce”.

Najbliżej byłem w 2012, gdy walczyłem z Tomaszem Marczyńskim o miano najlepszego Polaka. Ja tam, na Sierra Nevada, byłem 5. na jednym z etapów. Tak że nie było tak najgorzej. A w 2014 pojechaliśmy na Vueltę takim mieszanym składem i nie nastawialiśmy się na “generalkę”, tylko na etapy i to nam wyszło bardzo dobrze, bo najpierw etap wygrał Anacona, a tydzień później ja.

Zresztą, nie tak dużo brakowało, żeby cię dogonili.

Tak, bo w końcówce poszedł taki gaz… Rodriguez, Contador i Valverde tak przyspieszyli. Mnie uratowało to, że tę Covadongę znałem, bo w 2011 też tam jechałem, więc pamiętałem, że w końcówce są te takie zjazdy. To było dla mnie bardzo dobrze, bo na tych zjazdach trudno było stracić. Ostatecznie więc mi się udało.

Po tym sukcesie wywróżyłeś mistrzostwo świata Michała Kwiatkowskiego w Ponferradzie. W wywiadzie z “Przeglądem Sportowym” mówiłeś o tym, że to naprawdę udany rok dla polskiego kolarstwa, a już idealnie byłoby, gdyby został spuentowany sukcesem “Kwiatka” w Ponferradzie. 

No tak, bo wtedy, w tych latach 2013-14 tak się mówiło o nas – o mnie, o Kwiatkowskim i o Majce, że jesteśmy takim polskim supertrio. Wtedy osiągaliśmy naprawdę świetne wyniki i bardzo sobie wzajemnie kibicowaliśmy. Pewnie stąd ta moja wypowiedź. Pamiętam jak dziś tamtą odprawę w wieczór przed startem w Ponferradzie. Michał wtedy wstał i zapytał: – Czy jakbym chciał jutro wygrać, to wy mi pomożecie? – popatrzyliśmy wtedy po sobie, trochę zdziwieni, a trochę podekscytowani… nas tam wtedy było dziewięciu, bo mieliśmy takie dobre wyniki, że mogliśmy w Hiszpanii wystawić komplet. 

No i tak patrzymy po sobie, ale oczywiście mówimy: “Nie ma problemu!”. To było dla nas oczywiste, bo już przy ustalaniu składu Wadecki do nas zadzwonił i się pytał, czy bylibyśmy gotowi poświęcić się dla Michała. No i powiedzieliśmy sobie, że oczywiście, że możemy to zrobić. Stało się tak, że po parunastu kilometrach wyścigu ruszyliśmy na całość, a po jakimś czasie włoscy komentatorzy zaczęli się zastanawiać: “Na kogo pracuje Polska?!”. – myśleli, czy to może na Boonena, z którym w Quick-Stepie jeździł Kwiatkowski. 

W sumie brzmi to trochę absurdalnie. W końcu on był wtedy jednym z najlepszych kolarzy świata.

Może to dziś brzmieć dziwnie, ale rzeczywiście tak mówili, zresztą ludzie do dziś się tam z tego śmieją. Bo to jest fakt, “Kwiatek” miał wtedy wyniki, które pozwalały mu myśleć o walce z najlepszymi na Mistrzostwach Świata. No ale tak było. Mogę nawet pokazać nagranie – jest na YouTube.

A co tak właściwie dawało wam to gonienie ucieczki?

Przede wszystkim, trzeba było to zrobić. Ucieczka miała w pewnym momencie 15 minut różnicy, więc trzeba było cały czas, przez te 200 kilometrów tyrać, żeby to zniwelować.

A Włosi albo Belgowie?

Nie było dużego zaangażowania, może też dlatego, że widzieli, jak my jesteśmy zdeterminowani. No to wzięliśmy wszystko w swoje ręce i wyszło nam nie najgorzej, bo ta przewaga spadała, spadała. A “Kwiatek” mógł sobie jechać z przodu, nie ryzykował upadku i go praktycznie doprowadziliśmy do tej ucieczki. On skoczył i od razu był tuż za ich plecami, a potem mógł pojechać po mistrzostwo świata.

W kolejnych latach odnosiłeś kolejne sukcesy, ale już nie aż tak regularnie, jak wcześniej. Aż w końcu, w 2018 roku zakończyłeś karierę. Podobno najlepsze pożegnanie miałeś w Turcji. Jak ono wyglądało?

No ja tam jechałem z myślą, że to będzie mój ostatni wyścig, a organizatorzy o tym wiedzieli i, jako że we wcześniejszych latach pokazywałem się tam z bardzo dobrej strony – wygrałem tam etap, byłem liderem wyścigu i zajmowałem miejsce w czołowej “10” klasyfikacji generalnej, to przygotowali mi niespodziankę. Przy podpisywaniu listy normalnie dostałem tort i mnóstwo gratulacji. Generalnie bardzo fajnie to wyszło.

A przez tureckich kibiców byłeś rozpoznawany? 

Szczerze mówiąc, to nie wiem. Nawet nieszczególnie na to patrzyłem. Tych kibiców było dużo, ale nie mam pojęcia, czy wiedzieli kim ja jestem. Ja zawsze byłem bardziej skupiony na ściganiu, niż na tym, co się działo wokół. Bardziej chodzi mi o organizatorów i kolarzy. Na tym ostatnim etapie, jak już jechaliśmy, to co chwila ktoś do mnie podjeżdżał, gratulował, mówił, że za mną fajna kariera – to było naprawdę bardzo miłe i fajnie to wspominam.

A sam wyścig jak ci się podobał?

Fajne były te trasy. Zdarzały się też takie etapy, gdzie jechaliśmy 50 kilometrów po autostradzie. Często wtedy wiał czołowy wiatr i w efekcie my po tej autostradzie poruszaliśmy się 30 km/h. Było też dużo mówione, że asfalty w Turcji są bardzo specyficzne, że chropowate, że to, że tamto, ale ja nie narzekałem. Mi się tam dobrze jeździło.

Ale wiatru też nie lubiłeś, prawda?

No tak, za lekki byłem, to mnie odhaczali.

Tak chyba straciłeś czas na Vuelcie 2014, prawda?

Być może. Ale to tak było właściwie na każdym wyścigu, w którym startowałem. Zawsze – co wiał zawiał mocniej, to ja lądowałem z tyłu, za grupą. 

A może to była też kwestia zespołu? Bo np. kolarze Quick-Stepu albo INEOS-u jeszcze do niedawna byli znani z tego, że w takich sytuacjach potrafią zadbać o swojego lidera.

No tak. Myśmy nigdy nad tym nie pracowali, nie trenowali tego, jak sobie radzić na rantach. Nie, dyrektorzy po prostu dawali nam jedną receptę – jedź z przodu. Czasami się tam zdarzały jakieś pojedyncze przypadki, że gdzieś się zahaczyłem na tym rancie i jakimś cudem się znalazłem z przodu, ale z reguły zostawałem w takich sytuacjach daleko z tyłu.

fot. Michał Kapusta / naszosie.pl

Dwa ostatnie lata spędziłeś już nie w Lampre – 100-procentowo włoskim zespole, a w UAE Team. Ale tożsamość ekipy raczej się po tym nie zmieniła, prawda?

No tak. To wciąż było i jest tak naprawdę Lampre i nic się nie zmieniło. Ten zespół, w którym jeździ dzisiaj Pogačar, który jest dziś jedną z najlepszych ekip na świecie, to jest wciąż to moje Lampre, z siedzibą w tym samym miejscu, co wtedy.

W czasach twojej jazdy dla Lampre mówiło się, że kapitalnie mówisz po włosku. Masz talent do języków?

Raczej nie, mówię jeszcze po angielsku, ale na pewno nie tak dobrze, jak po włosku. Jakoś przez te wszystkie lata we Włoszech oswoiłem się z tym językiem. Teraz to się przydaje, jakieś kontakty mam i mogę sobie normalnie z Włochami rozmawiać, tak, jak teraz z tobą.

Wykorzystujesz to jakoś biznesowo?

Nawet nie, ale korzystam z tego prywatnie. Praktycznie co roku jeździmy z rodziną na wakacje do Włoch, a moja znajomość języka ułatwia komunikację.

Nie pracujesz już przy organizacji Tour de Pologne, prawda?

Nie, w tym roku zakończyliśmy współpracy. Czułem, że potrzebowałem jakiejś zmiany. To była stresująca praca, na moich barkach spoczywała duża odpowiedzialność. Układałem i zabezpieczałem trasy. Rozmowy ze strażą pożarną, policją – praktycznie wszystko było na mojej głowie.

A jak to wyglądało w praktyce – musiałeś sam dzwonić do poszczególnych jednostek?

Do jednostek, to nie, ale do wszystkich wójtów, burmistrzów – generalnie każdego włodarza, przez którego miejscowość przejeżdżał wyścig, już jak najbardziej. Z każdym musiałem się spotkać, poprosić o wsparcie straży, bo jej jednostki, jak wiadomo, podlegały właśnie im. Potem, już w trakcie etapu, jechało się po trasie i z ręką na ramieniu patrzyło w jedną, drugą stronę, czy wszystko działa tak, jak należy. Za wszystko odpowiedzialny byłem ja.

Ale rozumiem, że w razie problemów niczego nie dałoby się już zmienić? Czy zdarzały się jakieś awaryjne sytuacje, gdy w trakcie wyścigu trzeba było szybko reagować?

No tak, wszystko było ustalane na długo przed wyścigiem i na szczęście nie było żadnych sytuacji, w których coś by zawiodło. Wszystko się sprawdzało i nie było takich sytuacji, że trzeba było wprowadzać jakieś zarządzanie kryzysowe.

Za twoich czasów na trasie Tour de Pologne pojawił się m.in. piękny podjazd pod Przymyśl. Miałeś na to jakiś wpływ?

Nie, po prostu dogadali się tak z miastem. Ale fakt, meta bardzo fajna. Meta jest wprawdzie przy ul. Przemysława, ale ja na to nie miałem żadnego wpływu. Mi tylko powiedziano, że tam będzie meta, a ja miałem ogarnąć później kwestie logistyczne.

A generalnie wpływałeś jakoś na kształt trasy?

Jak robiłem etap, to musiałem go przejechać i zobaczyć, czy jest odpowiedni dla kolarzy. Czy nadaje się na wyścig i potem na podstawie tego układaliśmy trasy. Czasem faktycznie coś sam znajdowałem. W zeszłym roku, jak kolarze przejeżdżali przez Szczyrk, Wisłę i Istebną, to większość podjazdów właśnie ja włączyłem do trasy. Albo tę ściankę, jak się wracało na Ochodzitą. Generalnie, jak jakaś wspinaczka wpadła mi w oko, to rozmawiałem z Czesławem i próbwaliśmy to jakoś dołączyć do trasy.

A podjazdu pod Orle Gniazdo w Szczyrku czemu tak dawno nie było?

Tam jest trudna sprawa, bo miasto nieszczególnie chce u siebie Tour de Pologne. To całkiem zrozumiałe. Tam jest tylko jeden podjazd i koniec – żadnych rund. Przez miasto prowadzi tak naprawdę jedna droga i dla tego krótkiego przejazdu zamykać ją na cały dzień… No jest to trochę problematyczne. Fajnie, że w zeszłym roku udało się chociaż przejechać przez ten Szczyrk, a co do podjazdu pod Orle Gniazdo, to nie wiem, czy są jakiekolwiek widoki na jego powrót. Tym bardziej, że tam jest teraz wszystko rozkopane, z powodu budowy hotelu. Ale to jest tylko moje zdanie – nie wiem, jakie plany ma Czesław Lang, bo teraz już wyścigu nie organizuję.

Zobacz także:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Przemysław Niemiec – Droga do Giro

Poprzedni artykułORLEN Wyścig Narodów 2024: Mathys Rondel wygrywa generalkę, mocny Filip Gruszczyński
Następny artykułBartosz Rudyk autorem pierwszego polskiego męskiego zawodowego triumfu w sezonie 2024
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Jacek
Jacek

Dziękuję za bardzo ciekawy wywiad. Chciałem go uzupełnić o pokazanie przykładu (zdjęcie mojego autorstwa), jak Pan Przemo przykładał się do tego, żeby trasa TdP była bezpieczna dla kolarzy, jego kolegów. To zdjęcie z 2023 roku, z końcówki „tej ścianki, jak się wracało na Ochodzitą”, czyli na końcu Kamesznicy. Proponowaliśmy Panu Przemo pomoc, ale z uśmiechem podziękował – chyba nie miał już mioteł. Serdeczne pozdrowienia dla Pana Przemka, którego kiedyś miałem też przyjemność spotkać na rowerze, w centrum Żywca: on z kolegami na przejażdżce, a ja tym razem tylko na sobotnie zakupy 😁, ale chwilę jechaliśmy razem i pogadaliśmy.

DSC01994-1-1-1-1