Fot. Przemysław Niemiec w barwach Miche

Kilka tygodni po Tomaszu Marczyńskim nadszedł czas na rozmowę z kolejnym przedstawicielem złotej ery polskiego kolarstwa zawodowego. Moim kolejnym rozmówcą okazał się Przemysław Niemiec. W pierwszej części rozmowy z 6. kolarzem Giro d’Italia 2013 przeczytacie m.in…

  • …  o wizytach u Jana Pawła II
  • … jak przechytrzył Ivana Basso
  • … dlaczego utknął w Miche. I dlaczego utknął w Polsce

W ostatnią sobotę w Piemoncie rozpoczęła się 107. edycja Giro d’Italia. A skoro tak, to moim rozmówcą powinien być ktoś związany w Włochami i Giro d’Italia. Padło na Przemysława Niemca, tym bardziej, że przełom kwietnia i maja to całkiem dobry moment na odwiedzenie Bielska-Białej – miasta położonego nieopodal miejsca zamieszkania wieloletniego kolarza Lampre.

Giro d’Italia zawsze kojarzyło mi się właśnie z Niemcem – w końcu kolarstwem zacząłem się interesować także dzięki jego 6. miejscu w “generalce” tego wyścigu. Być może jednak był to zły trop. Być może lepiej byłoby przyjechać do niego w trakcie trwania Vuelta a Espana?  To przecież właśnie tam, dokładniej na Lagos de Covadonga odniósł swoje najważniejsze zwycięstwo w karierze. Gdy go o to pytam, on mnie uspokaja: – Nie, to Giro zawsze było i jest moim ulubionym wyścigiem – mówi. 

Chwilę później pokazuje mi w telefonie swoje zdjęcie w stroju Amore&Vita – swojego  pierwszego zawodowego zespołu. – Proszę zobaczyć – to jest mój pierwszy rok zawodowstwa – jeszcze bez kasku żeśmy jeździli. Ot, stawaliśmy na startu i ogień – nie baliśmy się, że coś nam się stanie w razie wypadku – mówił.

Rozmowa schodzi więc na pierwszą część kariery 44-latka. Nie było w niej miejsca na Giro d’Italia, ponieważ zespoły, w których się wtedy ścigał, w nim po prostu nie uczestniczyły. Nie byłoby jednak sześciu startów wychowanka Sokoła Kęty w różowym wyścigu, gdyby nie osiągnięte wówczas sukcesy.

Niektórzy z was jeździli w kaskach, prawda?

Zdecydowana mniejszość. A młody zawodowiec nie myśli o takich rzeczach, no chyba że musi. Tak jak podczas etapów sprinterskich. Gdy one się odbywały, to na 15 kilometrów przed metą zjeżdżało się do wozu technicznego, aby zabrać stamtąd 5 kasków i rozwieźć po kolegach, którzy będą finiszować. Zakładali je tylko na sprint, ale poza tym, to mało kto się na to decydował.

To się zmieniło dopiero po śmierci Kiwilewa.

No tak, niestety on, tak jak większość peletonu nie założył kasku, upadł i skończyło się źle – być może gdyby ten kask miał na głowie, to obrażenia nie byłyby aż tak poważnie. Niestety wtedy o tym nie myśleliśmy. Można było jeździć bez kasku i po prostu z tej możliwości się korzystało. Głupi byliśmy i tyle.

Ale właściwie to dlaczego? Lepiej się wtedy jeździło? Było wygodniej?

No właśnie nawet nie do końca. To były zupełnie inne czasy. Kiedyś się wydawało, że jazda w kasku to był obciach.

Takie trzepactwo.

No tak, a teraz trzepak to jest ten, kto jeździ bez kasku. I dobrze, czasy zmieniły się pod tym względem na lepsze i mam nadzieję, że tak już zostanie

Przemysław Niemiec w AmoreVita – jeszcze bez kasku
fot. Przemysław Niemiec/Archiwum prywatne

Ale cofnijmy się jeszcze do początków twojej kariery. Jak to się stało, że tak wcześnie trafiłeś do Amore&Vita – wówczas drużyny drugiej dywizji?

Trochę tak jak większość – po różnych układach. Ale też trzeba pamiętać, że ja miałem dobre wyniki we włoskich wyścigach amatorskich, gdzie ścigałem się przez dwa lata. W tych trudnych wyścigach, do których się przygotowywałem, to nie wypadałem z dychy i na pewno zostało to zauważone. Jak już podpisałem ten zawodowy kontrakt, to miałem 21 lat.

Szybko

No tak, wtedy to było szybko, a dziś to nawet trochę późno. Myślę, że byłem wtedy jednym z najmłodszych neo-pro we Włoszech.

Duża była w tym zasługa braci Kohut?

W przejściu na zawodowstwo może nie do końca. Myślę, że tam decydujące były moje wyniki w wyścigach amatorskich. Jednak nigdy w życiu nie dostałbym szansy w tych imprezach, gdyby nie oni. Do dziś mam z nimi bardzo dobry kontakt, a przy moim angażu w Amore&Vita pewnie powiedzieli o mnie niejedno dobre słowo, bo też się tam ścigali. Jednak najbardziej im jestem wdzięczny za to, co zrobili wcześniej, jak ściągnęli mnie do włoskiego peletonu amatorskiego.

Skąd ich pan wtedy znał?

Oni mieszkali bardzo blisko mnie, zaraz za Bielskiem

Ale nie ścigali się z panem w Sokole Kęty?

Nie, oni byli w konkurencyjnych zespołach – Krupiński Suszec, Pszczyna i okolice. Ale spotykaliśmy się regularnie – nie tylko na zawodach, ale też na treningach. Oni są wprawdzie starsi ode mnie, ale tak od słowa do słowa się zakumplowaliśmy. A w 1999 roku, jak już byłem w orlikach, to jechaliśmy razem w wyścigu “Cztery asy Fiata” – takiej etapówce, która zawsze odbywała się w maju, a meta jednego z odcinków była na Żarze. Ja ten wyścig ukończyłem wtedy, jako pierwszoroczny orlik w starciu z seniorami, na 5. miejscu. I to mimo tego, że na liście startowej znajdowała się też drużyna amatorska, w której jeździli Kohutowie.

Po jednym z etapów podjeźdżam do Seweryna Kohuta, czy mógłbym dołączyć do tej drużyny, a on obiecał mi, że zobaczy, co da się zrobić. Następnego dnia, przed startem on podjeżdża do mnie i mówi, żebym po wyścigu nie uciekał, bo się spotkamy i chwilę pogadamy. I tak, w trochę przypadkowy sposób rozpoczęła się moja przygoda we Włoszech.

… Gdzie już po dwóch latach podpisałeś zawodowy kontrakt. Amore&Vita to już wtedy była polska drużyna? A może miała polskich sponsorów? Bo wiem na pewno, że później jeździła z polską licencją.

Tak, ale to dopiero później. Za moich czasów to była stuprocentowo włoska drużyna. Typowe made in Italy. Później natomiast faktycznie, ścigało się tam wielu Polaków, bo był taki wymóg, że aby ekipa ścigała się na licencji danego kraju, to musiała się tam ścigać określona liczba zawodników stamtąd. Natomiast jak ja się zaczynałem tam ścigać, to był razem ze mną tylko Sławek – młodszy z braci Kohutów. A później, w drugim roku przyszli do nas jeszcze Mateusz Mróz i Marek Wesoły i tak w trójkę się ścigaliśmy. Dopiero później, jak ja odszedłem, to ekipa zmieniła licencję na polską.

Co nie zmienia faktu, że już wtedy i tak miała swoje związki z Polską, bo jej właściciel był zapatrzony w Jana Pawła II.

No tak… Ivano Fanini – we Włoszech bardzo kontrowersyjna postać. A przez jakiś czas zresztą jego ekipa była jakoś powiązana formalnie z Watykanem. I dlatego wszystkie prezentacje ekipy były w Watykanie, na audiencji u papieża. Ja byłem tam u niego trzy razy z rowerem. Najpierw dwa razy jako zawodnik tego Amore&Vita, a później jeszcze raz, “po znajomości” w pierwszym roku w Miche.

A miał pan okazję rozmawiać z Ojcem Świętym? Czy mimo audiencji nie było takiej możliwości?

Stałem zaraz obok niego. To było ogromne przeżycie, mnóstwo emocji, ale okazji do rozmowy nie miałem. Tam było wokół mnóstwo ludzi, było duże zamieszanie, niemniej, wspomnienia zostają. On tam też zresztą był w podeszłym wieku, więc kontakt też był trochę utrudniony, ale był chyba świadom tego, co się wokół niego dzieje. 

Przemysław Niemiec przed pierwszym wyścigiem w karierze
Fot. Przemysław Niemiec archiwum prywatne

A kwestie sportowe? Jak ci się jeździło w tym zespole?

Ja tam wygrałem jeden wyścig, czasem byłem w czołówce, ale później drużyna zaczynała delikatnie podupadać, a w drugim sezonie, to już w ogóle byliśmy w trzeciej dywizji, bo wcześniej spadliśmy. Na szczęście zostałem zauważony przez Miche, które robiło wtedy zawodową drużynę, od razu w drugiej dywizji. Tam na początku było wszystko fajnie, ale jak się skończyło, to wszyscy wiedzą. Z roku na rok było coraz gorzej i w końcu stamtąd też musiałem uciekać.

Nie zasiedziałeś się tam? Mówił o tym m.in. trener Klęk, którego znałeś ze wspólnych zgrupowań Sokoła Kęty z Krakusem Swoszowice.

No tak, trenera Klęka znam, zresztą do dziś utrzymujemy kontakt. Ale nie tylko on mi to mówił – praktycznie każdy tak uważał. Ja już kilka lat wcześniej miałem propozycję z Lampre, ale nie mogłem jej przyjąć, bo miałem podpisany kontrakt. Dopiero później się okazało, że on nie był do końca legalny.

Jak to? O co dokładnie poszło?

Szczerze mówiąc, to nie pamiętam, jak to dokładnie było – jakieś formalne sprawy. Wiem, że były tam jakieś dziwaczne historie, które odkryłem, jak już desperacko walczyłem o pozwolenie na odejście. Wtedy zacząłem wyciągać dziwne rzeczy w tej papierologii i wtedy wyszło, że oni nie do końca byli tam wobec mnie uczciwi.

A co masz na myśli mówiąc, że klub podupadał i trzeba było z niego uciekać? 

Przede wszystkim kwestie sportowe. Klub był już w trzeciej dywizji od dwóch lat i nic nie wskazywało na to, żeby wróciła do drugiej. A ja tu nagle dostaję ofertę z ekipy World Touru. Z podpisaniem kontraktu wiąże się zresztą śmieszna sytuacja, bo z włodarzami Lampre spotkałem się wtedy, gdy Miche było… w Polsce. Przyjechali do nas na Wyścig Solidarności, a ja broniłem się rękami i nogami, że nie chcę tam jechać, bo wyścig płaski, że trasa mi nie pasuje, że bez sensu, żebym jechał…

Domyślam się jednak, że nie to było powodem…

No nie. Bo wtedy, kiedy Miche było u nas, w Polsce, ja leciałem do Włoch, do Lampre, podpisać kontrakt. Wiadomo, że to wszystko było w tajemnicy przed ówczesnymi szefami zespołu, ale w końcu się wydało. A jak się dowiedział o tym szef, to za karę przestałem dostawać koła karbonowe i musiałem ścigać się na tych zwykłych, aluminiowych – pół peletonu się wtedy z tego śmiało.

Wcześniej jednak regularnie przedłużałeś kontrakt, bo do pewnego momentu w Miche było ci całkiem dobrze.

Nie ukrywam, że zarabiałem niezłe pieniądze, które zresztą mi wypłacali. Nikt mnie tam nie okradał, ani nie próbował tego robić, przynajmniej do czasu. Przede wszystkim chciałem jednak odejść ze względów sportowych. Chciałem mieć perspektywę rozwoju i już przed tym 2011 rokiem chciałem odejść, ale jakoś cały czas coś mnie w tym Miche trzymało. Nie chciałem przedłużać kontraktu o rok, tylko od razu o dwa, bo chciałem mieć zapewnioną przyszłość. Nie lubiłem martwić się tym, co będzie po zakończeniu sezonu, dlatego, szczególnie jak już byłem w Lampre, to zdarzało się, że podpisywałem kontrakt o dwa lata, a później, już po roku, przedłużałem go o rok. To mi zapewniało taki spokój.

Ale wracając do Miche, jak już ci się ten kontrakt kończył, to nie korciło, żeby pójść wyżej?

No właśnie to niestety nie było tak, że ja w Miche każdy sezon miałem rewelacyjny. Raz było lepiej, raz było gorzej i często wypadało tak, że ten słabszy rok miałem akurat wtedy, gdy kończył mi się kontrakt. A wtedy oferty już się się nie sypały.

Chyba przemawia przez ciebie skromność! Gdy patrzę w wyniki, to widzę, że co roku miałeś przynajmniej jedno zwycięstwo w jakimś prestiżowym wyścigu. Zresztą wszystko zaczęło się od Tour de Pologne w 2004, gdzie wygrałeś koszulkę górala.

Co do koszulek górala, to ja mam w domu taką szafę, a w niej chyba z pięćdziesiąt różnych koszulek górala. Bo był czas, kiedy właściwie z każdego wyścigu wracałem z koszulką górala. Najcenniejsza, bo mająca wartość historyczną, to ta, którą zdobyłem podczas ostatniej edycji Wyścigu Pokoju. To była koszulka taka jak na Tour de France – biała w czerwone grochy, tylko sponsorem był jakiś browar, którego nazwy niestety nie pamiętam. To był mój cel na każdy wyścig.

Ale fakt, często wygrywałem. Ja byłem jednym z pierwszych Polaków, którzy zwyciężali we Włoszech. Wygrałem etap Settimana Coppi e Bartali, Giro di Toscana i paru innych klasykach.

Do tego Wyścig Dookoła Słowenii z Janezem Brajkoviciem…

Tak, cała generalka plus jeden etap… Potem był jeszcze Route du Sud w Pirenejach, a w całej karierze wygrałem tam trzy etapy.

Jako Miche nie jeździliście na Giro d’Italia, prawda?

Niestety nie, za to raz dostaliśmy zaproszenie na Mediolan-San Remo w 2008, wtedy jak Cancellara wygrał. A tak, to wiadomo – jeździliśmy te wszystkie wyścigi we Włoszech, czasem gdzieś w okolicznych krajach, ale na te większe wyścigi trudno się było dostać. Nawet wtedy gdy byliśmy ekipą prokontynentalną było o to trudno. Kolarstwo włoskie było wtedy bardzo silne, dużo silniejsze niż teraz, więc była większa konkurencja o to kilka miejsc na dzikie karty. Dziś wiadomo, są te trzy prokontynentalne drużyny, ale w World Tourze nie ma nikogo, a w moich czasach były te wojny Liquigas vs. Lampre, o to, kto będzie najlepszy w kraju.

Myślisz, że to z tego wynikał fakt, że Miche tak często zmieniało licencję – za duża konkurencja? Bo przez moment jeździli nawet z polską.

To były głównie te kwestie sponsorskie. Ale na szczęście w ostatnim roku, gdy się tam ścigałem, znów mieli włoską licencję i chyba to mnie uratowało. Bo przez to, że drużyna była włoska, to nawet mimo tego, że ścigaliśmy się w trzeciej dywizji, to musieliśmy mieć gwarancje bankowe na pensje dla zawodników. I ja z tej gwarancji wziąłem pieniądze, bo oni, gdy tylko dowiedzieli się o moim odejściu, to przestali mi płacić. 

Właściwie, to okradziony zostałeś już na samym początku przygody z Miche, tylko że nie przez zespół. Bo podczas Tour de Pologne 2004, chwilę przed wygraniem klasyfikacji górskiej, straciłeś dokumenty.

No tak, etap zaczynał się w Piechowicach. Ja tam atakowałem, uciekałem przez cały etap, nastukałem tych punktów w klasyfikacji górskiej, zadowolony wchodzę do samochodu, a tam… nie ma plecaka. Dopiero później, po dwóch tygodniach, ktoś znalazł moje dokumenty w skrzynce pocztowej

Tylko to już było późno. Ja na te dwa tygodnie po prostu utknąłem w Polsce, bo wtedy, żeby gdziekolwiek wyjechać za granicę, to trzeba było mieć paszport. A ja go nie miałem bo mi go ukradli.

A były jakieś plany startowe?

Nie pamiętam już dokładnie, ale jakieś na pewno były. Tour de Pologne był wtedy rozgrywany we wrześniu, więc później niż dzisiaj, ale przecież we Włoszech ten wrzesień i październik są bardzo bogate w klasyki. Zresztą – to nie tylko to. Ja miałem we Włoszech żonę, która tam musiała czekać, a ja tysiąc kilometrów od niej.

Ale rower był, więc można było trenować, prawda?

Tak, jakiś rower zawsze tutaj miałem, więc z tym nie było problemu. Wokół też są góry, więc możliwości treningu też były…

Chociaż tyle. Generalnie dobrze radziłeś sobie w tych edycjach Tour de Pologne, w których startowałeś. Do czołowej “10” wskoczyłeś dopiero w 2014 roku, ale wcześniej, jako zawodnik Miche regularnie się meldowałeś w czołówkach etapów. 

No tak, na czasówce pod Orlinek byłem trzeci. Raz, już jako kolarz Lampre zająłem 11. miejsce w “generalce”, było to piąte miejsce, ale na etapach to najczęściej byłem… czwarty. Jakoś tak zawsze brakowało mi czegoś do tej najlepszej trójki. No co mogę powiedzieć? Lubiłem ten wyścig – gdyby nie to, nie startowałbym w nim 12 razy. Zresztą, moja koszulka górala z logiem Poczty Polskiej, która wtedy była sponsorem wyścigu, wciąż leży we wspomnianej już przeze mnie szafie.

Wyścig jednak nie był pod ciebie, prawda?

Muszę przyznać, że brakowało trudniejszych podjazdów. Niby była ta Bukowina, gdzie faktycznie nie było łatwo. Tylko że to wszystko były hopy, po 500 metrów, po kilometr. A ja nie lubiłem takich podjazdów.

Brakowało ci dynamiki, prawda?

Myślę, że tak. Ja byłem trochę takim dieslem. Mogłem jechać, jechać jak najdłużej, równym tempem. Zawsze to wychodziło mi lepiej, niż takie zrywy. Dzięki temu wygrałem kiedyś Route du Sud w Pirenejach. Tam były podjazdy po 15-20 kilometry. Tam było wszystko tak, jak lubiłem. Tam trzeba było wytrzymywać te kolejne metry przewyższenia, liczyła się umiejętność rozkładania sił. W takich warunkach byłem najlepszy.

Pewnie dlatego zdecydowanie lepiej szło ci w Giro del Trentino, gdzie zdarzyło ci się pokonać Ivana Basso na Alpe di Pampeago.

Tak, ja Giro del Trentino bardzo lubiłem. Wygrałem tam dwa etapy i dwa razy skończyłem na podium w “generalce”. A ta sytuacja miała miejsce w 2009 roku Ja wtedy jadę w Miche, Basso w Liquigasie, do tego kilka innych ówczesnych gwiazd kolarstwa. Kręcimy, kręcimy, zostaje nas najpierw dziesięciu, później pięciu, potem trzech, aż ten jeden jeszcze strzela i zostajemy w dwójkę – ja i Basso.

I ten Basso cały czas jedzie i jedzie. Zupełnie się na mnie nie ogląda. W ogóle nie chce zmian. To ja się nie wychylam, korzystam na tym i staram się oszczędzać siły. Dałem mu zmianę dopiero na jakieś 800 do mety. Na tyle mocną, że zostawiłem go z tyłu i pojechałem.

Miał pretensje?

Nawet nie. Ale na drugi dzień do mnie podjechał i takim bardzo prostym, nawet trochę łamanym włoskim, bo on chyba nie wiedział, że ja mówię w tym języku, zaczyna tłumaczyć – Ej, mogłeś mi powiedzieć, że chcesz wygrać etap, to bym ci dał, a sam bym zgarnął koszulkę lidera. Bo on wtedy tej koszulki lidera nie wziął – utrzymał ją Brajković. A ja nic wtedy nie przeliczałem.

A jeszcze taka ciekawostka – jak przejechałem wtedy przez linię mety, to nie podniosłem rąk w górę.

Dlaczego?

Bo Miche już wtedy mi nie płaciło. Powiedziałem sobie: “Dobrze, jak wy mi tak, to ja też”. Więc jak wjeżdżałem na metę, to skuliłem głowę w dół, podniosłem już tylko delikatnie rękę do góry, tak, że właściwie nie było widać koszulki z logotypami. Potem się mnie pytali:

– Dlaczego nie podniosłeś do góry obu rąk?

– Byłem już tak zmęczony…

A prawda była nieco inna. Później oczywiście mi zapłacili, ale co musiałem się namęczyć, to moje.

Giro del Trentino, to był twój ulubiony wyścig?

Bardzo możliwe. Też wiele razy tam jeździłem – nie wiem, z sześć, siedem [tak naprawdę, to jeszcze więcej, bo dwanaście – tyle samo, co Tour de Pologne – przyp. BK] bo nie tylko z Miche, ale też później w Lampre. Oprócz tych etapowych zwycięstw, byłem też na podium “generalki”, zajmowałem też 6. i 7. miejsce, byłem w czołówkach etapów… lubiłem tam jeździć

Po opuszczeniu Miche Niemiec trafił do Lamprez gdzie nir był już rywalem, a zespołowym kolegą Scarponiego
Przemysław Niemiec/archiwum prywatne

Głównie z powodu tych górskich odcinków

To też. Tamte podjazdy bardzo mi odpowiadały, ale też po prostu lubiłem jeździć do Trydentu. Bardzo mi się to miejsce podobało – także wizualnie. Nawet podczas Giro d’Italia, jak przejeżdżaliśmy Monte Bondone, to czułem się jak w raju. Włochy to generalnie piękny kraj. Trydent szczególnie, ale nie tylko.

Była jakaś różnica między tamtym Miche, a Lampre do którego pan przechodził? Było widać, że jedna ekipa to World Tour, a druga to upadająca drużyna kontynentalna?

Oczywiście. To był inny świat. Jak ja pod koniec 2010 roku przyjechałem tam na pierwsze zgrupowanie, zobaczyłem te wszystkie ciężarówki, autobusy, to byłem w wielkim szoku. Niesamowite było to, jak to wyglądało od środka.

A jak to wyglądało od środka?

Wszystkiego było full. Dostawałeś wszystko, co chciałeś od razu – praktycznie na zawołanie. Samych rowerów miałem sześć – cztery na start wspólny, dwa na czasówki. Organizacyjnie wszystko było przygotowane perfekcyjnie.

A w Miche jak to było? Ile tam miałeś rowerów?

Dwa i to wszystko – no może jeszcze jakiś tam rower czasowy. Ale też ta jakość rowerów znacząco odbiegała od tego, co było w Lampre. No, w Lampre to na początku ścigaliśmy się na Willierach i dopiero później przesiedliśmy się na Meridę. I pamiętam, że wtedy, to już był naprawdę duży przeskok. 

A pod względem finansowym?

Tu też była ogromna różnica. Nie tylko pod względem kwot, które dostawałem, choć i tu przeskok był bardzo duży, ale przede wszystkim ze względu na to, że tu wszystko odbywało się w zdecydowanie bardziej cywilizowany sposób. Nie trzeba było się o nic prosić. Tak, pod każdym względem było czuć, że trafiam do innego, lepszego kolarskiego świata…

 

Gdy w 2011 roku Przemysław Niemiec trafiał do Lampre, miał już 31 lat. Czasu na osiągnięcie sukcesów na najwyższym kolarskim poziomie miał więc niewiele, jednak otrzymany czas osiągnął w 100 procentach. Sukcesy na Vuelta a Espana i Giro d’Italia, ale także 5. miejsce w Il Lombardia czy udział w mistrzostwie świata Michała Kwiatkowskiego, a do tego możliwość obserwowania z bliska pierwszych chwil Tadeja Pogačara w UAE Team – tak, kolarz z Pisarzowic swoje ostatnie kolarskie lata wykorzystał niemal w 100 procentach, ale o tym przeczytacie już w drugiej części naszej rozmowy, która ukaże się w przyszłym tygodniu.

Zobacz też:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Poprzedni artykułGiro d’Italia 2024: Tadej Pogačar wykańcza świetną pracę Rafała Majki
Następny artykułTadej Pogačar: „Rafał Majka świetnie mnie wyprowadził na ostatnich kilometrach”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Jose Jimenez
Jose Jimenez

Do klasy w liceum z nim chodziłem. Wtedy miał pseudonim „zielonka”. Jak wygrał mistrza Polski juniorów to w kronice beskidziej (taka gazeta lokalna) był artykuł pt Beskidzka lokomotywa;) z tego co pamiętam nad drugim miał 6min przewagi..

M@o2.pl
M@o2.pl

Wywiad redaktora Kozyry z Ivano Faninim bardzo chciałbym przeczytać!