fot. Eric Houdas/Wiki Commons

Ostatnia dekada XX wieku fanom kolarstwa może kojarzyć się z dwoma wybitnymi kolarzami – Marco Pantanim i Miguelem Indurainem. Choć bardzo różnili się od siebie stylem, to łączyło ich jedno – gdy byli u szczytu formy, nie było na nich mocnych. Jednak jest kolarz, który pokonał ich obu podczas wielkiego touru – nazywa się Jewgienij Bierzin.

Rosjanin przyszedł na świat w 1970 roku w Wyborgu – kilkudziesięciotysięcznym mieście przy granicy z  Finlandią. Kolarstwo zajmowało tam bardzo ważne miejsce. Wyborg był jednym z miast-gospodarzy Baltiki – wyścigu prowadzącego z Helsinek do Leningradu (dzisiejszy Sankt Petersburg). To właśnie od tej imprezy rozpoczęło się zainteresowanie młodego Żenii jazdą na rowerze.

Miał z kogo brać przykład. Gdy był 18-latkiem mógł patrzeć przez ekran telewizora, jak kolejny znakomity występ zalicza Wiaczesław Jekimow. Jego starszy o 4 lata krajan z Wyborga, który w dodatku wyszedł spod ręki tego samego trenera – Aleksandra Kuźniecowa zdobył wtedy na torze złoty medal olimpijski w wyścigu drużynowym na dochodzenie. 

Po upadku Muru Berlińskiego, który umożliwił Rosjanom przejście na zawodowstwo, Jekimow praktycznie od razu podpisał kontrakt z Panasonikiem – jedną z czołowych kolarskich grup na zachodzie. Bierzin na podobne wyróżnienie był jeszcze zbyt młody – musiał sobie zapracować na nie dobrymi wynikami. 

Jednak bardzo zależało mu na wyjeździe. Ciężko pracował na treningach, aż w końcu dopiął swego – pod koniec 1992 roku po jego usługi zgłosiło się Mecair-Ballan. Jednym z powodów, dla których ekipa zwróciła uwagę na młodziutkiego Rosjanina był… jego świetny występ w Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków.

Na wyścig z Łodzi do Gdańska przyjechał wraz z reprezentacją Moskwy, która była jedną z dziesięciu zagranicznych ekip na starcie. O zwycięstwo zamierzali walczyć także kolarze reprezentacji Polski, wśród nich zaledwie 20-letni Dariusz Baranowski, który rok wcześniej wygrał Tour de Pologne i zajął 2. miejsce w Wyścigu Pokoju.

Już rok wcześniej zająłem drugie miejsce w Wyścigu Solidarności, więc w 1992 roku celowałem w zwycięstwo. Jednak wiedziałem, że nie będzie to łatwe, ponieważ impreza była nieźle obsadzona. Na starcie stanęły m.in Francja i Moskwa. Rosjanie mówili, że Bierzin jest bardzo mocny i rzeczywiście na najcięższych etapach bardzo się wyróżniał. W dodatku mógł liczyć na wsparcie Wiaczesława Bobrika, który był niesamowity – być może nawet mocniejszy od Bierzina. Zawodnicy innych ekip starali się atakować, ale Bobrik prawie wszystko spawał. Bardzo mocno pracował z przodu, a jego lider po prostu to wykańczał

wspomina po latach tamten wyścig.

Mimo że podczas drużynowej jazdy na czas jego ekipa straciła do pierwszej Francji ponad półtorej minuty, a później na żadnym z etapów nie zameldował się w czołowej trójce, to w całej imprezie nie miał sobie równych. Dwa kolejne miejsca zajęli Dariusz Baranowski i Marek Leśniewski, którzy stracili do niego kolejno 35 i 50 sekund.

Rosjanin w świecie zawodowców

W kolejnym roku życie Bierzina bardzo się zmieniło. Przeprowadził się do Włoch razem ze wspomnianym przez Baranowskiego Bobrikiem. Obaj panowie dostali do dyspozycji samochód i niewielki dom – na pierwszym piętrze mieszkał Bobrik, a on na drugim. Jednak mimo wszystko aklimatyzacja nie była prosta.

Dziś kolarze mają zdecydowanie łatwiej. Na początku dostają od zespołów olbrzymie wsparcie – wtedy tak nie było. Poza tym nie miałem też żadnej pomocy ze strony rosyjskiego związku kolarskiego. Trzeba było rozpychać się łokciami, trochę się bałem, ale byłem zdeterminowany, by osiągnąć coś w międzynarodowym peletonie, więc zacisnąłem zęby

– wspominał po latach w rozmowie ze sports.ru.

Nie ma co się dziwić, że pod względem sportowym 1993 rok nie był łatwy dla młodych Rosjan. Tak naprawdę obaj odpalili dopiero na początku kolejnego. Bobrik notował bardzo przyzwoite wyniki – choćby 10. miejsce w świetnie obsadzonym Wyścigu Dookoła Kraju Basków, ale to jego współlokator został nowym bohaterem Rosjan.

Jego forma wystrzeliła już na samym początku sezonu. Zajmował miejsca na podium m.in w Tour Mediterraneen, Giro di Laigueglia, Settimana Coppi e Bartali a nawet w Tirreno-Adriatico i Wyścigu Dookoła Kraju Basków. W tamtym momencie był jednym z najlepszych kolarzy świata. Tyle że nie miał na koncie choćby jednego zwycięstwa.

To zmieniło się dopiero po Liege-Bastogne-Liege – wyścigu, w którym kilka lat wcześniej przodował jego zespołowy kolega – Moreno Argentin. Jednak teraz doświadczony Włoch musiał uznać wyższość Bierzina, który zniszczył rywali – drugiego Lance’a Armstronga pokonał o ponad półtorej minuty. 

Co ciekawe niewiele brakowało, aby w ogóle nie wystartował w tym wyścigu. Gdy przekroczył granicę z Belgią, okazało się, że nie ma odpowiedniej wizy. Niestety, straż graniczna była czujna i zatrzymała Bierzina. Gdy Rosjanin wyszedł z autokaru wokół niego zgromadziło się kilkunastu fanów.

Stróże Graniczni powiedzieli mi “człowieku, czy ty wiesz, że nie masz prawa tutaj być?”. Odpowiedziałem im, że mam wyścig i muszę w nim wystartować. Potem poprosiłem ich o to, by zrobili dla mnie wyjątek i mnie wypuścili. Początkowo nie chcieli się zgodzić, ale w końcu powiedzieli “w porządku, ale najpierw podpisz autografy tym wszystkim ludziom, którzy tutaj stoją”

– wspominał w rosyjskim Sport Expressie.

Różowy sen

W kolejnych wyścigach także osiągał duże sukcesy. Zajmował wysokie miejsca m.in w Giro dell’Appennino, Giro del Trentino i Strzale Walońskiej, dzięki czemu przed rozpoczęciem Giro d’Italia większość gazet wymieniała go w gronie faworytów. Dla Rosjanina musiało być to olbrzymie wyróżnienie – jego nazwisko stało obok m.in Gianniego Bugno, Claudio Chiappucciego czy przede wszystkim Miguela Induraina.

Hiszpan był wówczas najlepszym kolarzem świata. Odkąd w 1991 roku przejął rolę lidera Banesto od Pedro Delgado, był nie do pokonania w wielkich tourach. Wygrał trzy ostatnie edycje Tour de France i dwie ostatnie edycje Giro d’Italia. Tuż przed przylotem na Półwysep Apeniński triumfował także w rozgrywanym we Francji Tour de l’Oise. Mimo wszystko nie był w pełni zadowolony z okresu przygotowującego go do startu w wyścigu o róż.

Zapalenie ścięgien zmusiło mnie do odpuszczenia Wyścigu Dookoła Kraju Basków. Dopiero około tydzień po zakończeniu tamtej imprezy, zacząłem powoli wracać do normalnych treningów, przez co teraz jestem w gorszej formie niż zwykle o tej porze. Mimo wszystko wierzę w swoje możliwości i daję sobie 15 dni na dojście do topowej formy

– mówił przed wyścigiem El Mundo Deportivo.

To oznaczało, że tym razem Hiszpan może być do ogrania. Jednak to, że rękawicę słynnemu kolarzowi rzuci akurat Rosjanin nie było wcale przesądzone. Mimo jego świetnej postawy na początku sezonu. Przed wyścigiem w peletonie mówiło się o tym, że liderem ekipy jest Argentin. Wprawdzie Włoch swoje najlepsze lata miał już za sobą, ale marzył o zwycięstwie w Giro d’Italia i w ostatniej edycji największego włoskiego wyścigu zajął niezłe szóste miejsce. Tyle że według Bierzina była to zwykła zasłona dymna.

On od razu wiedział, że nie jest gotów na walkę o zwycięstwo. Na początku graliśmy na dwa fortepiany. Chodziło tylko o to, by zmusić Induraina do jak największego wysiłku.

– wspominał w rozmowie ze sports.ru.

Wyścig rozpoczął się od minuty ciszy ku pamięci Luisa Ocani, który kilka dni wcześniej zmęczony długą chorobą popełnił samobójstwo. W końcu jednak sędzia zasygnalizował, że czas ruszać i kolarze wystartowali. Po dwóch godzinach i dziesięciu sekundach dotarli do mety. Jako pierwszy zrobił to Endrio Leoni, tyle że dla rywalizacji o zwycięstwo w całym wyścigu nie miało to wielkiego znaczenia.

Ważniejsze rzeczy działy się po południu, na 7-kilometrowej, płaskiej czasówce. Jej faworytem był rzecz jasna Indurain, choć w związku z jego zapowiedziami nie można było wykluczać, że tym razem znajdzie pogromcę. Został nim Armand de las Cuevas – zwycięzca ostatniego Chrono des Nations. Hiszpan zajął trzecie miejsce, a pokonał go jeszcze nie kto inny, jak Bierzin.

Następnego dnia Gewiss-Ballan rozpoczął realizację swojego planu dotyczącego roli Argentina. W końcówce etapu Włoch przeprowadził niesamowity atak z czołowej grupki. W ostatniej chwili doścignął niemal pewnego zwycięstwa kolegę z ekipy – Piotra Ugrumova. Czterokrotny zwycięzca Liege-Bastogne-Liege wjechał na metę 6 sekund przed drugim Andreą Ferrigato i 8 sekund przed młodym Davide Rebellinem (tak, on też kiedyś był młody), utalentowanym Włochem, młodszym o rok od Bierzina. Kilkanaście minut później odbierał z rąk hostess różową koszulkę.

Dwa dni później kolarze mieli do pokonania 204 kilometry, zakończone pierwszym większym podjazdem – Campitello Matese, w dodatku zlokalizowanym na ostatnich kilometrach wyścigu. 

Mniej więcej w połowie tego wzniesienia na mocny atak zdecydował się Bierzin. Szybko dopadł najlepszego z uciekinierów Oscara Pelliccioliego. Obaj panowie utrzymali wysokie tempo aż do finiszu, na którym szybszy okazał się Rosjanin – Włoch nawet nie próbował z nim walczyć. Dopiero 47 sekund za nim na mecie pojawiła się grupka faworytów, w której zabrakło Argentina. Jadącego w Maglia Rosa Włocha podjazd zdecydowanie przerósł, więc pojawił się na mecie dopiero 3 minuty za Bierzinem.

Choć słabsza forma doświadczonego kolarza sprawiła, że plany Gewissa musiały zostać nieco zmodyfikowane, to jego szefowie i tak mogli być zadowoleni. Dzięki swojemu zwycięstwu Bierzin został nowym liderem wyścigu, z przewagą 57 sekund nad drugim Bugno. Indurain tracił do niego minutę i pięć sekund. Przewaga była dość spora, jednak do rozegrania pozostało jeszcze 17 etapów, a dla Bierzina trwający wyścig był pierwszym wielkim tourem przejechanym w roli lidera. Nie było wiadomo, jak jego organizm będzie zachowywać się w kolejnych dniach.

Indurain szansę na odrobienie części strat dostał ósmego dnia rywalizacji, podczas długiej, 44-kilometrowej czasówki. Od rozpoczęcia Tour de France 1991, tylko raz przegrał tego typu etap – podczas zeszłorocznej Wielkiej Pętli pokonał go będący w życiowej formie Tony Rominger. Zwykle to podczas prób czasowych zapewniał sobie zwycięstwa w trzytygodniowych wyścigach.

Jednak nie tym razem. Bierzin wcielił się w rolę Szwajcara i pokonał czwartego Hiszpana o 2 minuty. Jego zwycięstwo było coraz bliżej. Wprawdzie Rosjanin był po czasówce bardzo zmęczony, ale na szczęście przed nim było kilka łatwiejszych etapów, na których musiał jedynie zachować koncentrację i nie wziąć udziału w jakiejś kraksie. 

Do kolejnego starcia górali doszło dopiero na 14. etapie. To właśnie wtedy na horyzoncie Rosjanina pojawiło się nowe zagrożenie. Słaba forma Claudio Chiappucciego sprawiła, że dyrektorzy jego zespołu – Carrera Jeans postanowili nieco zmienić swoją strategię. Dali wolną rękę Marco Pantaniemu, co miało okazać się strzałem w dziesiątkę.

Starszy od Rosjanina o kilka miesięcy kolarz był nadzieją Włochów na przejęcie pałeczki po Chiappuccim i Bugno odkąd w 1992 roku wygrał Baby Giro. Trwające Giro d’Italia było dla niego drugim wielkim tourem w karierze. Pierwszego nie ukończył, ale teraz szło mu całkiem nieźle. Po ostatnim etapie wskoczył do pierwszej “10” klasyfikacji generalnej. 

Jednak do Bierzina tracił aż 6 minut, więc peleton nie przejął się tym, że Włoch postanowił wziąć udział w sporej ucieczce. Na 30 kilometrów przed metą, na zjeździe z Giovio Pantani odjechał Paulowi Richardowi i rozpoczął solową akcję, którą zakończył dopiero po przekroczeniu linii mety. Bierzin, Indurain i reszta czołówki wpadli na kreskę 40 sekund później.

Kolejny etap zapowiadał się zdecydowanie ciężej. Kolarze mieli do przejechania Stelvio, które było tak zaśnieżone, że organizatorzy rozważali skrócenie etapu, a także Mortirolo i Santa Cristinę. Tym razem Włoch pozostał w grupie z resztą faworytów. Stelvio czołówka przejechała wspólnie, ale już na Mortirolo utworzyła się mała grupka z Bierzinem i Pantanim na czele. Nie było w niej Miguela Induraina, który przespał decydujący moment.

Sytuacja była dynamiczna. Tuż przed szczytem Pantani zaatakował. Bierzin robił wszystko, by utrzymać mu koła, ale jego nogi nie były w tak dobrym stanie, jak na poprzednich etapach. W końcu został z tyłu i kolejni kolarze zaczęli go doganiać. Najpierw de las Cuevas, później Chiappucci, aż w końcu Indurain. 

Pantani wjechał na Mortirolo samotnie, w rekordowym tempie. Pokonał legendarny podjazd ze średnią prędkością dochodzącą do 17 km/h i zdecydowanie pobił rekord Franco Chioccoliego. Jednak po zjeździe dał się dogonić Indurainowi i Nelsonowi Rodriguezowi, ponieważ dyrektorzy sportowi powiedzieli mu, że lepiej będzie poczekać na wsparcie.

Hiszpan okazał się wdzięcznym partnerem. Chętnie współpracował z Pantanim, dzięki czemu obaj panowie i wiozący się na ich kołach Rodriguez do Apriki dojechali dwie minuty przed Bierzinem. Jednak po chwili, na podjeździe pod Santa Cristina Włoch znów odpalił petardę. Zarówno Indurain, jak i Rodriguez stracili z nim kontakt, a przewaga “Pirata” błyskawicznie rosła. Gdy niecałą godzinę później Kolumbijczyk i Hiszpan dojechali do mety, ich strata wynosiła trzy i pół minuty.

Cierpiący katusze Bierzin dojechał ponad pół minuty za nimi. Utrzymał koszulkę lidera, ale stracił mnóstwo sił. Jego zwycięstwo stanęło pod znakiem zapytania. Strata Pantaniego wynosiła już tylko 1 minutę i 18 sekund, co wobec jego coraz lepszej dyspozycji i kilku trudnych etapów na horyzoncie mogło stanowić dla Rosjanina nie lada zmartwienie.

Tyle że po czasówce na 18. etapie Bierzin znów odskoczył rywalom, a na kolejnych górskich etapach czujnie podążał za każdym atakiem Induraina i Pantaniego. Dzięki temu 12 czerwca mógł świętować największy sukces w swojej krótkiej zawodowej karierze.

Smutny epilog

To był jego ostatni spektakularny występ w tamtym sezonie. Olbrzymia ilość dni wyścigowych w końcu dała mu się we znaki. Mimo nie najlepszej formy Rosjanina jego grupa nie zwalniała tempa. W październiku Bobrik sensacyjnie wygrał Il Lombardia i szefowie Gewissa mogli zakończyć sezon z uśmiechem na ustach.

W ciągu siedmiu miesięcy zawodnicy włoskiej ekipy wygrali m.in Giro d’Italia, Liege-Bastogne-Liege, Il Lombardia i Mediolan-San Remo (za ten ostatni sukces odpowiedzialny jest Giorgio Furlan). Łącznie kolarze w błękitno-czarnych strojach aż 34 razy przekraczali linię mety jako pierwsi. 

O ich dominacji kibice najmocniej przekonali się podczas Strzały Walońskiej, gdy Furlan, Argentin i Bierzin uciekli peletonowi na 50 kilometrów przed metą i na metę wjechali minutę przed czwartym Bugno. Po tamtym wyścigu lekarz zespołu – (nie)sławny Michele Ferrari wypowiedział słynne słowa, w których porównał EPO do soku pomarańczowego.

Te słowa, choć krótko po ich wypowiedzeniu Ferrari stracił pracę, sprawiają, że ciężko patrzeć na wyniki Gewissa, a więc także Bierzina bez pewnego niesmaku. Co prawda jego kolarzy nikt nie złapał na zażywaniu substancji, która później zapewniła Armstrongowi 7 zwycięstw w Tour de France, ale mogło być to spowodowane choćby tym, że wówczas EPO było praktycznie niewykrywalne.

Zwłaszcza, że następne sezony były w wykonaniu Berzina zdecydowanie gorsze. Jeszcze w 1995 roku zajął 2. miejsce w Giro, ale każdy kolejny rok był w jego wykonaniu coraz słabszy. Gdy w 1998 roku Pantani wygrywał Giro i Tour, on był już cieniem kolarza. W końcu, po zakończeniu sezonu 2000, podczas którego ukończył jedynie Henninger Turm i Volta ao Portugal, postanowił powiedzieć “pas” i mając ledwie 30 lat na karku zakończył swoją karierę.

Źródła: Sport Express, Sports.ru, Bike Race Info, El Mundo Deportivo, Wikipedia, Archiwa Wyścigu Solidarności

Zobacz także:

Toni Rominger: Szwajcar, który pokazał, że życie zaczyna się po trzydziestce

Dino Zandegu: Śpiewający sprinter

Bernard Hinault: Trudna miłość Borsuka

Jan Raas: Amstel Gold Raas

Stan Ockers: Idol Merckxa

Olaf Ludwig: Legendarny amator, który stał się świetnym zawodowcem

Giovanni Battaglin: Pechowiec, który powtórzył wyczyn Merckxa

Luis Ocana: Kolarz przeklęty

Jewgienij Bierzin: Od zwycięstwa w Wyścigu Solidarności do ogrania Induraina i Pantaniego

Vittorio Adorni: Od bohatera do zera i z powrotem

Martin Alonso Ramirez: Kolumbijski rewolwerowiec z dwoma nabojami

Hugo Koblet i Ferdi Kubler: Ogień i woda

CCC: Pierwszy wielki wyścig

Francois Faber: Świetny kolarz, dobry żołnierz

Lucien Van Impe: Ostatni belgijski zwycięzca Wielkiej Pętli

Firmin Lambot: Opowieść o 36-latku, który wygrał Wielką Pętlę

Joop Zoetemelk: Wiecznie drugi, który stał się pierwszym

Poprzedni artykuł„Marco Pantani. Ostatni podjazd” – książka kompletna [recenzja]
Następny artykułChallenge of The Stars: Ciccone ze zwycięstwem, Majka odpadł z De Gendtem
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments