fot. Tour de Pologne.pl
11 lat – tyle czasu minęło między wygraną przez Cezarego Zamanę edycją Tour de Pologne, a kolejnym polskim zwycięstwem w tym wyścigu. Dziś bohaterem naszego cyklu będzie właśnie zwycięzca wyścigu z 2003 roku. Porozmawialiśmy z nim m.in. o tym, jak to się stało, że triumf w wyścigu z 10 podjazdami pod Orlinek zapewnił sobie atakiem na płaskim odcinku trasy. O zmianach, które na przestrzeni lat zaszły w Tour de Pologne i o tym, jak jego karierę zakończył… Robert Kubica.

W całej karierze wystartował pan w 13 edycjach Tour de Pologne. Pojawił się pan na trasie w 1989 roku, gdy wyścig miał status amatorskiego. W 1993, gdy jego organizacją zajął się Czesław Lang też pan startował, natomiast ostatni występ zaliczył w 2006 roku, gdy znajdował się on już kalendarzu Pro Tour [dawny World Tour – przyp. red.]. Jak na przestrzeni tych wszystkich lat zmieniał się wyścig?

Myślę, że Tour de Pologne zmieniał się tak, jak zmieniała się Polska. W 1989 roku mieliśmy przecież jeszcze w naszym kraju komunizm. Wyścig kojarzył się wtedy z wiejącym mocno wiatrem, padającym deszczem i przede wszystkim drogami słabej jakości. Mnie to nie przerażało, bo byliśmy przyzwyczajeni do takich warunków. 

Wtedy wyścig, jak sama jego nazwa wskazywała, rzeczywiście prowadził dookoła Polski. Był bardzo długi, nieraz miał 10, czy nawet kilkanaście etapów. Gór praktycznie nie było. O jego losach decydowały często ranty tworzące się na wietrze. Zresztą wiatr odegrał swoją rolę m.in. podczas czasówki kończącej wyścig z 1989 roku.

Jeździliśmy wtedy na pełnych kołach – bardzo aerodynamicznych, ale za to zdecydowanie mniej stabilnych niż te, z których kolarze korzystają obecnie. Zakładanie ich zawsze wiązało się z pewnym ryzykiem. Dopóki jechało się po lesie, zamkniętej przestrzeni, wszystko było w porządku. Tylko że na około 5 kilometrów przed metą, gdy wyjeżdżało się na otwartą przestrzeń i nic nie osłaniało od wiatru, kolarze, także ci walczący w klasyfikacji generalnej, przewracali się jak na lodzie. Na tych kołach takie nagłe uderzenia podmuchów były bardzo niebezpiecznie. Niestety ja również byłem jednym z tych, którzy tamtego dnia leżeli na ziemi i w ten sposób straciłem szansę na zwycięstwo w wyścigu. Ryzyko się nie opłaciło.

A jeśli chodzi o kwestie organizacyjne? Z tego, co udało mi się wyczytać w prasie z tamtego okresu, organizatorzy zwracali uwagę na najmniejsze szczegóły. Wy też to tak odbieraliście?

Faktycznie, Czesław Lang wykorzystywał swoje możliwości, by zapraszać ekipy z zachodu, przede wszystkim z Włoch, więc musiał zatroszczyć się o zwiększenie komfortu towarzyszącego zawodnikom podczas wyścigu. Takich warunków jakie mieli u siebie, nie udawało im się przygotować. Choćby z fatalnymi drogami niewiele można było zrobić. Oni rozumieli, że przyjeżdżają do kraju postkomunistycznego, więc też szczególnie nie narzekali. Zresztą, narzekać nie było na co. Wyścig się rozwijał, oprawa była coraz lepsza, samochody w nas nie wjeżdżały. Tylko te nieszczęsne drogi… one faktycznie były zmorą obcokrajowców, ale z kolei my, Polacy, potrafiliśmy to wykorzystać.

Gdy patrzę na pańskie wyniki w Tour de Pologne, to widzę, że potrafił pan dość dobrze przygotować formę na ten wyścig. To były dla pana najważniejsze zawody sezonu?

Na początku mojej kariery najważniejszym wyścigiem dla Polski był Wyścig Pokoju. Wyścig Dookoła Polski nie miał szansy na taką ekspozycję, jaką dawała ta impreza – nie tylko w Polsce, ale też za granicą. WDP nigdy nie miał takiej rangi – Wyścig Pokoju przyćmiewał go tak, jak Zakopane przyćmiewa Nowy Targ, tak jak Tatry przyćmiewają Pieniny itd. Miał jednak swoją wartość, choćby jako sprawdzian dla młodych zawodników, wchodzących dopiero do kadry.

W 2003 roku było już jednak trochę inaczej, prawda?

Tak, po upadku komunizmu Wyścig Pokoju bardzo stracił na znaczeniu. Siłą tej imprezy było to, że przejeżdżał przez trzy stolice, a po 1989 roku, nie udawało się już jej przeprowadzić w takiej formule – w ogóle rzadko przejeżdżał przez trzy kraje. Tour de Pologne rzeczywiście był więc już wtedy najważniejszym wyścigiem w naszym kraju, nawet jeśli miał przyznaną taką samą rangę, jak Wyścig Pokoju. To właśnie tam przyjeżdżali lepsi zawodnicy.

Pan przyjechał na tamten wyścig w fantastycznej formie. Wygrał Memoriał Łasaka, Małopolski Wyścig Górski… to był najlepszy rok w pańskiej karierze? Czuł pan, że oto nadeszła druga młodość?

No, coś w tym jest. A tamten rok mógł być jeszcze lepszy, bo na wspomniany przez pana Wyścig Pokoju również przyjechałem w bardzo dobrej dyspozycji. Niestety szybko złamałem sobie tam nadgarstek i wycofałem się po pierwszym etapie, a żałowałem, bo czułem się wcale nie gorzej, niż przed Tour de Pologne. I mimo tych dwóch miesięcy przerwy spowodowanej kontuzją, cały sezon był dla mnie bardzo dobry.  Wydaje mi się jednak, że nie najlepszy w karierze. Bardziej cenię to, co udało mi się zrobić w 1993, gdy jako zawodnik Subaru-Montgomery, pojechałem na Criterium du Dauphine – jeden z najważniejszych sprawdzianów przed Tour de France i wygrałem ostatni etap.

Wracając do tego 2003 roku. Po wyścigu powiedział pan, że od razu wiedział, że będzie dobrze. “Skąd takie przeczucie? Po wadze – przy 185 centymetrach wzrostu ważę 70 kilogramów” – to cytat z wywiadu, którego udzielił pan “Przeglądowi Sportowemu”. O co chodziło w tej wypowiedzi? Co sprawiło, że ta konkretna waga napawała takim optymizmem? To był efekt, nie wiem, jakiegoś zbijania masy?

Raczej nie, kolarze przecież nie celują w konkretną wagę. Ona sama przychodzi. Zbijanie jej byłoby dość niebezpieczne, bo ucierpiałaby na tym masa mięśniowa. Ja po prostu zawsze najlepiej czułem się mając 70 kilogramów. Wtedy, gdy wygrałem etap Criterium du Dauphine, ważyłem dokładnie tyle samo. A skąd to pamiętam? Bo po dojeździe na mety musiałem stanąć na wadze, żeby organizatorzy mogli sprawdzić ile przysługuje mi… czekolady. Zwycięzca dostawał jej wtedy tyle, ile sam waży.

Kiedy ważyłem nieco więcej, potrafiłem nawet finiszować na łatwiejszych etapach Wyścigu Dookoła Polski. Przy wadze 70-71 kilogramów nie dało się tego robić, ale za to dużo lepiej radziłem sobie w górach, a w drugiej części swojej kariery to właśnie w góry i klasyki celowałem. Przy tej masie, którą wtedy miałem, spokojnie można było powiedzieć, że jestem góralem, bo i rok wcześniej wygrałem koszulkę górala Tour de Pologne, Memoriał Łasaka, a do tego zająłem 2. miejsce w Małopolskim Wyścigu Górskim.., Dzięki temu wiedziałem, że jeżeli nie stracę nigdzie po drodze czasu, to będzie dobrze.

Czyli celem na tamten wyścig było zwycięstwo w klasyfikacji generalnej?

Dokładnie, po tych wszystkich zwycięstwach, ale też świetnym występie w Wyścigu Dookoła Słowacji, gdzie też niedużo zabrakło mi do wygranej [Zamana zajął w nim 2. miejsce – przyp. red.], czułem się bardzo mocny. Nie tylko ja i moja ekipa, ale także rywale, wiedzieli, że trzeba na mnie uważać. Zależało nam na tym, żeby osiągnąć jakiś dobry wynik. My – Action-Nvidia-Mróz, byliśmy bardzo młodą drużyną, która dopiero rozpoczynała działalność. Zwycięstwo mogło nam otworzyć wiele drzwi, a na liście celów drużyny znajdował się nawet występ w Tour de France.

Pan był wyraźnym liderem? Bo w zespole był jeszcze Zbigniew Piątek.

Byliśmy na tyle doświadczonymi zawodnikami, że nie musieliśmy przed startem ustalać tego, kto jest liderem. Natomiast ja byłem w tak dobrej formie, że koledzy szybko zaczęli na mnie pracować. Zresztą, mieliśmy w czasie wyścigu taką sytuację, że Zbyszek Piątek był w ucieczce dnia. Jechał bez zmian i wszyscy się dziwili, skąd taka postawa. W końcu mógł wygrać etap. Jednak w tamtym wyścigu to mój dobry wynik był priorytetem.

Swoje znaczenie miało tutaj m.in. to, że byłem dynamiczniejszym zawodnikiem, niż Zbyszek. On był takim naprawdę mocny i rzetelny, ale za to ja byłem dynamiczny i potrafiłem zafiniszować z mniejszej grupki. Byłem trochę bardziej wszechstronny.

W tamtym wyścigu startowało jeszcze wielu innych mocnych zawodników. Dufaux, Konyszew, Pellizotti, Voigt. Kogo pan najbardziej obawiał się przed startem?

Szczerze? Lista startowa faktycznie była mocna, ale ja byłem w takiej dyspozycji, że inni po prostu nieszczególnie mnie interesowali. Już na pierwszym górskim etapie do Szklarskiej Poręby zająłem trzecie miejsce, choć w dość newralgicznym momencie złapałem defekt. Wtedy wiedziałem już, że nie muszę się nikogo obawiać. Tym bardziej, że doskonale znałem ten wyścig, wiedziałem, gdzie powinienem zaatakować, no i uwielbiałem Orlinek, czyli podjazd w Karpaczu. Wygrałem tam nawet etap rok wcześniej, zdobyłem koszulkę górala…

O, czyli rzeczywiście jest tak, jak przeczytałem, przygotowując się do wywiadu. Bo natknąłem się na opinię któregoś z dziennikarzy, że bardzo lubi pan Orlinek. Z czego to wynikało?

Przede wszystkim z tego, że ten podjazd był bardzo urozmaicony. Nigdy nie radziłem sobie zbyt dobrze na podjazdach, które były jednostajne, cały czas utrzymywały to swoje średnie nachylenie. A Orlinek był ich przeciwieństwem. Miał takie “schodki” – raz mieliśmy większą stromiznę, innym razem mniejszą… Tam jest taki moment, gdzie jest 20% nachylenia. Idealnie mi to pasowało, zwłaszcza, że później był moment, gdy można było znowu na moment odpuścić.

Czyli jak rozumiem, nie przeszkadzał panu fakt, że przez trzy ostatnie dni jeździliście praktycznie po tej samej trasie, zawierającej właśnie ten podjazd?

Podobało mi się to. Lubiłem jazdę po rundach. One sprawiały, że ściganie było bardziej dynamiczne. Zawsze bardziej obawiałem się etapów z punktu A do punktu B. Wiadomo było, że jak ktoś kogoś odpuści, to trzeba będzie kontrować. Jazda po takich rundach sprawiała, że wyścig toczył się trochę na wymęczenie, trudniej było go kontrolować mocnym drużynom.

Ile razy wy w ogóle przejechaliście podczas tamtego wyścigu przez ten Orlinek?

Pierwszego dnia [czyli na 5. etapie wyścigu] padał mocny deszcz, więc etap został skrócony. W związku z tym podjazd pokonywaliśmy nie osiem, a sześć razy. Następnego dnia to były trzy podjazdy przed południem, na etapie ze startu wspólnego, a wszystko kończyło się 20 kilometrową czasówką z metą na Orlinku. Łącznie wyszło więc 10 wspinaczek.

To pewnie zna pan teraz tamten podjazd na pamięć.

Nie wiem, czy ja tam jakiegoś rekordu nie pobiłem. Nawet na tym ostatnim etapie pojechałem czasówkę życia. Wtedy gdy wygrał Contador, ja byłem drugi. Jak dojechałem do mety, to pomyślałem sobie: “Co to za Hiszpan”. Aż nie chciałem wierzyć. Dla mnie to było niemożliwe. Byłem przekonany, że ktoś się pomylił. Przecież wcześniejsze etapy były w zimnie, w deszczu… zdziwiło mnie to, że jakiś Hiszpan w ogóle był w stanie to wszystko przetrwać i dojechać na start tego etapu. A tu gość pokonuje mnie na czasówce. 

Czyli był pan na początku trochę zły, że pokonał go jakiś anonimowy Hiszpan?

Nie, właściwie to ja byłem nawet bardzo szczęśliwy. Po prostu zszokowało mnie to, że przegrałem właśnie z jakimś młodym Hiszpanem.

No tak, powodów do radości było w końcu zdecydowanie więcej. Przejeżdżając linię mety wiedział pan już, że nikt nie odbierze mu już zwycięstwa w klasyfikacji generalnej wyścigu. A wygraną etapową już pan zdążył ustrzelić. I to w dość nietypowy sposób…

Tak, zaatakowałem w płaskim terenie.

Po co, skoro można było to zrobić na którymś z 10 podjazdów pod Orlinek?

Po prostu miałem na ten wyścig inny plan, niż reszta rywali. Padał wtedy rzęsisty deszcz i teoretycznie każda runda miała dwa kluczowe momenty. Podjazd i zjazd – bardzo niebezpieczny, bo spadała na niego nie tylko woda, ale też liście, bo mieliśmy już przecież jesień. Asfalt się zmienia. Każdy zakręt jest inny. Ma inną przyczepność. Jakichś ruchów można było spodziewać się albo na podczas wspinaczki albo później, sunąc w dół. 

Z podjazdami nie miałem problemów. Czułem się mocny, ale wiedziałem, że obok mnie jadą bardzo mocni zawodnicy, jak Brochard czy Pellizotti. Nie było możliwości, żeby oni mnie odpuścili, żebym sam pomknął w kierunku mety. A zjazdów się bałem. Wiedziałem, że błąd może mnie drogo kosztować. Wymyśliłem więc inny sposób.

Ja byłem trochę jak Mathieu van der Poel – lubiłem atakować w miejscach, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Tu było tak samo. Zaskoczyłem wszystkich. Najpierw jechaliśmy pod górę, gdzie każdy się na każdego patrzył. Potem zjazd, po którym wszyscy byli zamarznięci. I gdy w końcu zaczęło się wypłaszczenie to ja, tuż przed bufetem, zdążyłem się jeszcze rozebrać i gdy rywale zaczynali się posilać, ruszyłem, wiedząc, że na górze mam zorganizowany jeszcze jeden bufet. Wszyscy byli tym zszokowani.

Ile to było kilometrów przed metą?

Półtorej rundy do końca, czyli pewnie jakieś 30 kilometrów. Mieliśmy stratę około minuty i 10 sekund do ucieczki. Dołączyłem do niej po 6-7 kilometrach, na Orlinku. Gdy główna grupa zorientowała się, co się właśnie wydarzyło, byłem już w bardzo dobrej sytuacji. Miałem 30-40 sekund przewagi. Właściwie od razu po dogonieniu ucieczki, zaatakowałem. Wiedziałem, że wciąż muszę nadrabiać dystans nad rywalami. Ta niewielka przewaga szybko mogła bowiem stopnieć, więc nie było czasu do stracenia. Tym bardziej, że wiedziałem, że na zjeździe mogę stracić bardzo dużo.

A z czego wynikała ta obawa przed zjazdami? Był pan kiepskim zjazdowcem?

To była raczej kwestia sprzętowa. No cóż, to były jeszcze czasy, gdy takie drużyny jak ta moja, jeździły za przysłowiową złotówkę. Nie mieliśmy dobrych opon. A na takich mokrych zjazdach dobra, droga szytka jest na wagę złota. Może nie powiem, że jeździliśmy na łysych oponach, ale na dużo, dużo tańszych niż zagraniczni rywale. Próbowałem ratować sytuację za pomocą jakiegoś octu, czy skórek od cytryny, ale to nie dawało wiele. Wiedziałem, że muszę szczególnie uważać.

Na szczęście ja nie musiałem ryzykować, bo wiedziałem, że moja dyspozycja jest wystarczająco dobra, by poradzić sobie jadąc ostrożnie. Na szczycie Orlinka Voigt miał do mnie pół minuty straty. Wszystko odrobił na zjeździe i ostatnie 12 kilometrów jechałem z nim. 

Ale potem go pan zgubił, tak?

Tak, właściwie w tym samym miejscu, gdzie zgubiłem rywali rundę wcześniej, mniej więcej w połowie podjazdu. Do mety dojechałem 40 sekund przed drugim zawodnikiem – Laurentem Brochardem.

W kolejnym sezonie nie był pan jednak częścią tej drużyny, a Chocolade Jacques – Wincor Nixdorf. Czy nie szkoda było panu opuszczać tego projektu, który tak dobrze się zapowiadał?

No niestety, pomimo tego mojego zwycięstwa, ten proces rozwoju grupy nie przebiegał tak szybko, jak można było przewidywać. Trzeba było czasu, żeby znaleźć nowego sponsora. Natomiast ja, dzięki temu, że w całym sezonie uzbierałem sporo punktów UCI i szło mi dobrze na przestrzeni całego roku, to pomyślałem, że fajnie byłoby jeszcze raz spróbować swoich sił na trochę wyższym poziomie. Szukałem sobie ekipy z pierwszej dywizji i udało mi się ją znaleźć. Dostałem szansę w drużynie, która była stałym elementem pierwszej dywizji. Startowała w Giro d’Italia, innych dobrych wyścigach [wtedy ekip pierwszej dywizji było więcej, a miejsce w nie dawało bezpośredniego prawa startu we wszystkich najważniejszych imprezach – przyp. red.].

Kluczem było tutaj zwycięstwo w Tour de Pologne, prawda?

Zdecydowanie, do Polski przyjechały wtedy najlepsze drużyny na świecie – dużo włoskich ekip, ale także choćby to Chocolade-Jacques. Byli dyrektorzy sportowi, przed którymi można było się pokazać… Jestem pewien, że właśnie to zwycięstwo i styl, w jakim je osiągnąłem sprawiły, że dostałem kolejną szansę w elicie. Szybko dostałem ofertę od Belgów, zaproponowali naprawdę dobrą gażę, więc podpisałem kontrakt.

A czy jakąś barierą nie był wiek? Miał pan wtedy już 36 lat. Dziś trudno byłoby panu znaleźć zatrudnienie w tak dobrej ekipie.

Ja naprawdę dobrze się wtedy czułem. Nawet później, gdy już kończyłem karierę w wieku 38 lat, to wciąż czułem, że mogę jeszcze pojeździć te dwa lata. Może nie jeździłem już tak jak wtedy, gdy miałem 70 kilogramów – raczej 70,5. Nie osiągałem dobrych wyników tak często, jak wcześniej, ale i tak ściganie dawało mi mnóstwo radości. Do tego dochodziło jeszcze to doświadczenie, które sprawiało, że dużo rzeczy przychodziło mi łatwiej niż wcześniej.

Poza tym, dziś rzeczywiście mnóstwo jest zawodników, którzy wchodzą do dorosłego peletonu i z miejsca prezentują dobry poziom. Wtedy jednak było zdecydowanie inaczej – nie było takich zawodników, jak Pogacar, którzy w wieku 24 lat byli w stanie wygrać każdy wyścig na świecie. Wiek nie stanowił wtedy żadnej bariery. Starszym kolarzom łatwiej było o zatrudnienie. Wiele lat później 40-letni Chris Horner wygrał Vuelta a Espana, a przecież on też dość późno [w wieku 26 lat] wchodził do dużego peletonu. Dziś jest inaczej i trochę się nawet dziwię, że białą koszulkę przyznaje się kolarzom do 25 roku życia. Chyba dobrze byłoby ten przepis lekko zmodyfikować.

Triumf w Tour de Pologne miał znaczenie nie tylko dlatego, że dał panu przepustkę do najwyższej kolarskiej dywizji Jak się później okazało, przez 11 lat był pan “ostatnim Polakiem, który wygrał Tour de Pologne”. Czuł pan, że to dało panu dużą rozpoznawalność?

Tak, ale tak naprawdę, to z rangi swojego osiągnięcia zdałem sobie sprawę już w momencie, gdy jechałem czasówkę. Zwykle przed etapami tego typu jesteśmy tacy trochę zamknięci, skupieni na sobie, a ja wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak wielu ludzi mnie wspiera. Uświadomiłem sobie, że jadę nie tylko dla siebie i dla swojej rodziny, ale też dla nich. Od razu zdałem też sobie sprawę, że to zwycięstwo to będzie dla mnie przepustka do udanego życia po zakończeniu kariery. Dość łatwo przeskoczyłem dzięki z roli zawodnika do roli organizatora wyścigów i maratonów rowerowych. Z pewnością przyszło by mi to dużo trudniej, gdyby nie tamten sukces.

Wyścigi zaczął pan organizować jeszcze jako kolarz czy tuż po zakończeniu kariery?

Zająłem się tym już po kolejnym powrocie do Polski, w 2005 roku, do zespołu, który wtedy nazywał się Intel-Action. Na początku był rajd, później były trzy matatony Mazovia MTB Maraton i w ostatnim roku ścigania, przy pomocy rodziny, przeprowadziłem 6 maratonów. Można więc powiedzieć, że ta moja zmiana roli w kolarstwie przeszła dość płynnie.

Myśli pan, że gdyby nie to, trudniej byłoby mu podjąć decyzję o zakończeniu kariery dwa lata później?

Zdecydowanie. Mógłbym jeszcze pościgać się te dwa lata i właściwie z chęcią bym to zrobił. Problem jednak polegał na tym, że mieliśmy pecha. Drużyna miała świetnego sponsora – firmę Intel, ale niestety, współpraca szybko się zakończyła. Intel postanowił zainwestować w Kubicę, który wtedy pojawił się w Formule 1, więc my straciliśmy sponsora i drużyna w zasadzie się rozpadła. 

Ja, w związku z nowym zajęciem, nie musiałem szukać sobie na siłę nowej ekipy. Zakończyłem więc karierę i dość miękko wylądowałem, no bo miałem co robić ze swoim życiem.

Chyba już wiem jaki będzie tytuł: Cezary Zamana: “Robert Kubica zakończył moją karierę!”.

W takim razie na koniec mogę jeszcze opowiedzieć o nim anegdotę, bo raz pojawił się nawet na naszej prezentacji przed Tour de Pologne. To się wtedy spotkało z bardzo dużym zainteresowaniem dziennikarzy. Przejeżdżaliśmy razem z nim Mercedesem, który prowadził nasz dyrektor sportowy. Kubica siedział z przodu, my siedzieliśmy z tyłu. I w pewnym momencie zobaczyliśmy, że on cały czas trzyma rękę na hamulcu. Dyrektor sportowy przyjął całą sytuację ze spokojem. “Robert, słuchaj, ten hamulec nie działa. Nie musisz go trzymać”.

Poprzednie odcinki cyklu:

Historia Tour de Pologne (1) – Zwycięstwo okupione łzami

Historia Tour de Pologne (2) – Gdy kraksy rozdają karty

Historia Tour de Pologne (3) – Wyścig jak mundial

Historia Tour de Pologne (4) – Tygrys Szos

Historia Tour de Pologne (5) – Powojenny powrót

Historia Tour de Pologne (6) – Dwaj młodzi geniusze

Historia Tour de Pologne (7) – The Last Dance Ryszarda Szurkowskiego

Historia Tour de Pologne (8) – Prawie jak Wyścig Pokoju

Historia Tour de Pologne (9) – Przyboczny Merckxa

Historia Tour de Pologne (10) – Dzień, w którym płakało niebo

Historia Tour de Pologne (11) – Ostatni wysoki lot Jaskuły

Historia Tour de Pologne (12) – Więckowski vs. Królak

Historia Tour de Pologne (13) – U bram zawodowstwa

Poprzedni artykułRideLondon Classique 2023: Kool najlepsza na ostatnim etapie i w klasyfikacji generalnej
Następny artykułGiro d’Italia 2023: Wypowiedzi po 21. etapie (Cavendish, Kirsch, G. Thomas, Roglič)
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments