fot. Tour de Pologne

Kto wie, jak potoczyłaby się historia polskiego kolarstwa, gdyby Czesław Lang nie zdobył srebrnego medalu na igrzyskach w Moskwie. W końcu właśnie temu wynikowi obecny organizator Tour de Pologne zawdzięcza profesjonalny kontrakt i otwarcie rodakom drogi na zachód. Jednak przed podróżą do stolicy Rosji zdążył jeszcze zaliczyć wspaniałe pożegnanie z polskimi kibicami.

Wyboista droga do Moskwy

Dla Langa Tour de Pologne było zwieńczeniem długiej, krętej i wyboistej drogi. Od początku sezonu cel był jasny – wyjazd na igrzyska i to, by podczas nich walczyć o medal. – Medale w Moskwie miały być ważniejsze od Wyścigu Pokoju – pisał wiele lat bohater artykułu w swojej książce pt. “Zawodowiec”.  Nic dziwnego, skoro impreza rozgrywana była w Moskwie – stolicy najważniejszego państwa w tej części świata. Waga wyścigu była tym większa, że nagrodą dla Polaka, który sięgnie po wymarzony krążek miało być zezwolenie na wyjazd z kraju.

Przed mającym wówczas zaledwie 25 lat Langiem otwierała się więc kusząca perspektywa. W przypadku sukcesu, mógłby trafić na zachód w stosunkowo młodym wieku, pozwalającym na spełnianie marzeń, a nie jedynie solidne zarobki w dolarach. Do tego celu wiodła jednak długa droga, która zresztą mogła zakończyć się dla niego zanim na dobre się zaczęła.

– W pewnej chwili znalazłem się niemal na wylocie. Było to wiosną, podczas przygotowań we Włoszech. Pracowaliśmy ciężko, byliśmy zmęczeni, tymczasem zarządzono, byśmy pościgali się pod górkę. To “pod górkę” to był podjazd na prawie 2000 metrów nad poziomem morza, o nachyleniu około 15 stopni, a różnica wzniesień niemal 1,5 kilometra. Nie było entuzjazmu, nie było siły po forsownych treningach. Nie ukrywaliśmy, że nam się ten pomysł nieszczególnie podoba, ale sprawę rozdmuchano i zrobiono z tego bunt.

– pisał w “Zawodowcu” Lang, z którego zrobiono prowodyra całego zamieszania i w ramach kary przesunięto go do gorszej grupy kadrowiczów. W takiej sytuacji, aby pojechać na wymarzoną imprezę, musiał starać się podwójnie i osiągać zdecydowanie lepsze wyniki od konkurentów do tego wyróżnienia.

Na szczęście udało mu się tego dokonać. Wygrał dwa etapy i klasyfikację Bergamaski, pomimo tego, że w gronie jego rywali znajdował się zaczynający swoją karierę Moreno Argentin, a następnie zanotował przyzwoity występ w Milk Race. Tyle wystarczyło, by 3 lipca 1980 roku na liście kolarzy, przewidzianych do występu w Moskwie znalazło się nazwisko “Lang”.

Wyścig czas zacząć

Możemy spokojnie założyć, że oficjalną informację o swoim powołaniu Lang przeczytał będąc w okolicach Warszawy lub Białej Podlaskiej. Skąd ten wniosek? Otóż, podobnie jak ponad 100 innych kolarzy startował w tym czasie w Wyścigu Dookoła Polski, który rozpoczął się dzień wcześniej. Mimo to, impreza miała swoje znaczenie także w kontekście igrzysk. Bo choć powołania zostały już rozdane, to wciąż nie było pewne, kto ostatecznie będzie bił się o medal

– Nie można było osiadać na laurach. To był szeroki skład, z którego trzeba było wybrać najlepszą czwórkę. Głównie dotyczyło to wyścigu ze startu wspólnego, bo zespół na drużynową jazdę na czas mieliśmy już wyklarowany – jechali ci, którzy rok wcześniej zdobyli srebrny medal na mistrzostwach świata

– wspomina dziś Lang

Tamta edycja Tour de Pologne rozpoczęła się… Memoriałem Henryka Łasaka. W tamtych czasach wydarzenie to nie stanowiło osobnych zawodów prowadzących po szosach Małopolski, tak jak ma to miejsce obecnie, a było po prostu prologiem Tour de Pologne.

Ten w 1980 roku prowadził po krótkiej, niespełna kilometrowej trasie wokół Teatru Wielkiego. Wygrał Ireneusz Walczak, a Lang, choć czasowcem był bardzo dobrym, to w prologu zajął odległą lokatę. Najważniejsze było jednak to, że straty nie były zbyt duże. Na kilkusetmetrowej trasie nie mogły być. Nawet Jan Brzeźny, który, jeśli wierzyć doniesieniom “PS”, zagadał się z dziennikarzami i spóźnił się nieco na start, dojechał z 10-sekundową stratą. 

Kolejne etapy przyniosły nieco większe różnice – nawet te płaskie, co do których dziś można byłoby założyć, że rozstrzygnie je między sobą peleton. Wtedy było inaczej – z korzyścią dla Langa, który jechał bardzo aktywnie, dzięki czemu już na pierwszym etapie zgarnął 3-sekundową bonifikatę za 2. miejsce. Próbował też dwa dni później, gdy wraz z innymi kadrowiczami – Krzysztofem Sujką i Zbigniewem Szczepkowskim uciekali przed peletonem, ale w końcu zostali przez niego doścignięci. Jednak choć ówczesne kolarstwo było na płaskich etapach dużo bardziej otwarte niż dziś, to decydujące dla losów wyścigu były inne, z różnych względów bardziej wymagające odcinki.

Drużynówka

– Marzyłem o tym sukcesie. To właśnie tu niezapomniany Henryk Łasak przestał palić papierosy, bo poszedł duży zakład, po którym wygrałem w Puławach mistrzostwo Polski. W którym roku? Ach, nie pamiętam, tyle tego było, ale chyba w 1972 [w tym roku mistrzostwa rzeczywiście odbyły się w Puławach – przyp. red.]. 

– Czy dojadę w żółtej koszulce do Tarnobrzegu? Chyba nie, a raczej prawie na pewno nie, bo nie mamy w MON tak silnej drużyny, jaką dysponuje zespół PZKol [tu najpewniej chodzi o reprezentację Polski. “PZKol” w nazwie miał jeszcze zespół orlików, ale raczej nie jego obawiał się Mytnik – przyp BK], a przecież w piątek czeka nas jazda drużynowa na czas, której wyniki zaliczane są także do klasyfikacji indywidualnej. Ale panowie, o czym my mówimy, ja po prostu bawię się w kolarstwo. Ja już nie jestem prawdziwym szosowcem.

– mówił po swoim zwycięstwie na drugim etapie Tadeusz Mytnik przepytującym go dziennikarzom. I choć, ze względu na typową dla niego swadę charakteryzującą tę wypowiedź, postanowiliśmy przytoczyć ją tutaj w całości, to spokojnie można byłoby z niej wyciąć tylko te słowa, które poświęcone były jeździe drużynowej na czas (dla czytelniejszego przekazu, postanowiłem je zaznaczyć na niebiesko).

Jej powrót na trasę wyścigu po wielu latach przerwy spowodowany był właśnie przygotowaniami do igrzysk w Moskwie. To właśnie ona miała okazać się kluczowa dla losów wyścigu i jednocześnie powodowała, że zawodnicy spoza pierwszego zespołu reprezentacji Polski (na wyścig pojechały dwa), od początku wyścigu wiedzieli, że ich szanse na zwycięstwo są mocno ograniczone. Choć dystans nie wynosił, jak w Moskwie aż 100 kilometrów, to różnice między poszczególnymi drużynami wcale nie miały okazać się mniejsze – wręcz przeciwnie, były zdecydowanie większe.

Mimo zaledwie 47 kilometrów do pokonania, zwycięska drużyna (którą oczywiście okazała się Polska I), uzyskała łączny czas… 2 godzin, 46 sekund i 45 setnych – o blisko dwie minuty lepszy niż uplasowana na 2. miejscu reprezentacja Niemiec Wschodnich. I nie, kolarze wcale nie podjeżdżali pod Rysy – średnia prędkość była bardzo przyzwoita – przekraczała 50 km/h. 

Co się więc stało? Nie do końca wiadomo. Gdy wejdziemy na profil etapu znajdujący się na stronie Pro Cycling Stats, nad jego wynikami zobaczymy adnotację: “Każdy kolarz startował indywidualnie. Czasy trzech najlepszych zawodników zespołu były sumowane i składały się na łączny wynik”. To nieprawda, ponieważ drużyny startowały wspólnie i wspólnie dojeżdżały do mety – choć to ostatnie nie w każdym przypadku. Choćby etapowi zwycięzcy niemal całą trasę musieli pokonać pozbawieni wsparcia Jana Krawczyka, który złapał defekt na 8. kilometrze.

Z niewiadomych powodów jednak czas każdej drużyny mnożono razy trzy, czego, już po zakończeniu wyścigu, nie potrafił wytłumaczyć nawet selekcjoner Zbigniew Rusin. – Zbyteczne było mnożenie wyników przez trzy, ale to już rzecz sędziów i na to nie mieliśmy wpływu – mówił już po zakończeniu wyścigu. Tego, jakie były przyczyny tej decyzji niestety nie udało nam się dociec.

Najmocniejszy z kadrowiczów

Wiele wskazywało więc na to, że aby wygrać cały wyścig, wystarczyło być po prostu najmocniejszym z kadrowiczów. Choć świeżo po zakończeniu etapu jazdy drużynowej na czas liderem wyścigu był słynący ze świetnych indywidualnych czasówek Jan Jankiewicz, to szybko okazało się, że miano to bezwzględnie należy się Langowi. Pokazał to na słynnej bieszczadzkiej pętli, kończącej się w Polańczyku. 

Trasę w Bieszczadach wytyczono tak, aby przygotować nas na Schody Kapitonowa, czyli trasę wyścigu olimpijskiego – wspomina w swojej książce Lang, który tamtego dnia wykazał się sporą czujnością. Gdy w pierwszej części trasy od peletonu oderwała się 9-osobowa grupa – on tam był. I choć później miał kryzys, który sprawił, że nie tylko nie wygrał tamtego etapu, ale w ogóle zakończył go na 6. miejscu, to mógł być zadowolony z rozwoju wypadków.

Dla losów wyścigu najważniejsze było bowiem to, że wśród zawodników, którzy pokonali Langa, nie było niemal żadnego spośród jego reprezentacyjnych kolegów. Jankiewicz, Michalak, Sujka, Plutecki – oni wszyscy dojechali do mety w peletonie 3 minuty po czołówce. Lepszy od Langa okazał się Krawczyk, jednak on, jak pamiętamy, miał już spore straty. 

W ten sposób obecny organizator Tour de Pologne wyszedł na prowadzenie w wyścigu, a za jego plecami znajdowali się już nie koledzy z kadry, a Gotze z reprezentacji Niemiec Wschodnich i… Wojtas. Ten drugi dzięki osiągniętemu w świetnym stylu etapowemu zwycięstwu w pięknym stylu odrobił większość strat z etapu drużynowej jazdy na czas i był już tylko 40 sekund za Langiem.

Tylko albo aż, bo ostatnim etapem, na którym mogły porobić się różnice pomiędzy poszczególnymi zawodnikami była klasyczna, blisko 30-kilometrowa jazda na czas. Lang był zbyt dobrze radził sobie w tej specjalności, by stracić tam cokolwiek do dwóch goniących go zawodników, a przewaga nad pozostałymi była zwyczajnie zbyt duża. – Już po etapie do Polańczyka wiedziałem, że nie oddam prowadzenia do mety – przyznawał po zakończeniu wyścigu jego 25-letni zwycięzca. 

Najważniejszy wyścig w karierze.

Na koniec 10-etapowej rywalizacji jego przewaga nad drugim Tadeuszem Wojtasem była bardzo bezpieczna –  wynosiła już 1 minutę i 35 sekund. Wszystko wskazywało na to, że forma, którą prezentował we wcześniejszych wyścigach tamtego sezonu nigdzie nie uleciała, a on sam mógł zadeklarować – jestem przekonany, że staniemy do rywalizacji o olimpijskie medale odpowiednio przygotowani.

Jak historia potoczyła się dalej? Zaczęło się nie najlepiej, bo od wiadomości o śmierci ojca Jana Jankiewicza – prawdopodobnie najlepszego polskiego czasowca w tamtym okresie i kluczowej postaci w ekipie skompletowanej na 100-kilometrową jazdę drużynową na czas. To wydarzenie nie mogło pozostać bez wpływu na morale Jankiewicza i całej ekipy, która zakończyła start na 4. miejscu.

Na szczęście w wyścigu ze startu wspólnego było już zdecydowanie lepiej. W wyścigu ze startu wspólnego Lang przegrał tylko z Siergiejem Suchoruczenkowem. Z jego rodakiem – stosunkowo szybkim Jurim Barinowem, wygrał na ostatnich metrach finisz po srebro. Marzenie się spełniło, a to, co wydarzyło się później rozpoczęło nową erę w historii polskiego kolarstwa.

Zobacz także: 

Historia Tour de Pologne (1) – Zwycięstwo okupione łzami

Historia Tour de Pologne (2) – Gdy kraksy rozdają karty

Historia Tour de Pologne (3) – Wyścig jak mundial

Historia Tour de Pologne (4) – Tygrys Szos

Historia Tour de Pologne (5) – Powojenny powrót

Historia Tour de Pologne (6) – Dwaj młodzi geniusze

Historia Tour de Pologne (7) – The Last Dance Ryszarda Szurkowskiego

Historia Tour de Pologne (8) – Prawie jak Wyścig Pokoju

Historia Tour de Pologne (9) – Przyboczny Merckxa

Historia Tour de Pologne (10) – Dzień, w którym płakało niebo

Historia Tour de Pologne (11) – Ostatni wysoki lot Jaskuły

Historia Tour de Pologne (12) – Więckowski vs. Królak

 

Poprzedni artykułGiro d’Italia 2023: Jak wygląda klasyfikacja generalna po dziewiątym etapie?
Następny artykułItzulia Women 2023: Marlen Reusser przerwała passę Demi Vollering, Niewiadoma na podium wyścigu
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments