Illus CSR 7.5.1951 Friedensfahrt Prag-Warsawa vom 30.4.-9.5.1951 Am 1.5.1951 wurde im großen Radrennen Prag-Warsawa die 2. Etappe gefahren. Dieses Radrennen ist ein Beitrag zum Frieden und stärkt die Internationale Solidarität der Werktätigen in der Welt. UBz: Eine Fahrergruppe auf der Strecke der 2. Etappe. Leihweise Illus Berlin WS

Cieszę się, że młodzież wreszcie doszła do głosu, a ja – weteran, mogę w końcu zakończyć karierę – powiedział Bolesław Napierała po swoim starcie w Tour de Pologne 1947. Ostatecznie kariery po tamtym wyścigu nie zakończył – ścigał się jeszcze w jego dwóch kolejnych edycjach. Trudno powiedzieć, czy po ostatniej z nich mógłby powtórzyć tamte słowa. Bardzo dobrze obsadzony wyścig z 1949 roku miał bowiem przejść do historii jako brutalna weryfikacja polskiego kolarstwa.

– Jak się masz Antek? Co, jeszcze się ścigasz? Ile masz lat?

– 35

– O, to jesteś jeszcze młody!

Według “PS” właśnie tak wyglądała rozmowa przylatującego z Francji specjalnie na Tour de Pologne Antoniego Witka z witającym go na lotnisku Bolesławem Napierałą. Ci, którzy czytali poprzednie odcinki naszego cyklu być może pamiętają, jak ta dwójka wraz z Cesarem Marcelakiem (on kilka tygodni wcześniej startował w Tour de France) całkowicie zdominowała wyścig. Dekadę później, już jako starzy wyjadacze, wciąż budzili ogromne zainteresowanie ze strony polskich dziennikarzy.

Choć ich rozmowa była utrzymywana w żartobliwym tonie, to słowa Napierały są chyba najlepszą ilustracją tego, jak wyglądało wówczas polskie kolarstwo, wciąż opierające się na nieco podstarzałych gwiazdorach. Oprócz Napierały (Witek startował w zespole polonii francuskiej) w składzie naszej reprezentacji znaleźli się bowiem również 35-letni Józef Kapiak i 30-letni Wacław Wójcik i Robert Nowoczek. Ich zaawansowany wiek nie nastrajał więc optymistycznie na przyszłość, ale na tamtą konkretną edycję kadra, a także ci polscy kolarze, którzy przystąpili do wyścigu w barwach swoich klubów, jechali z dużymi nadziejami.

W końcu zaledwie rok wcześniej podium premierowego Wyścigu Pokoju, obok zwycięzcy – Augusta Prosenika, uzupełnili Wacław Wójcik i Roman Siemiński (30-latek, który do Tour de Pologne przystąpił w barwach Ogniwa Warszawa). Z kolei o dwa lata starszy od nich Lucjan Pietraszewski (Gwardia Warszawa) zarówno wtedy, jak i w 1949 roku wygrywał pojedyncze etapy imprezy, która miała się w niedługim czasie stać największą w tej części Europy.

Polacy byli więc mocni, ale nikt nie spodziewał się, że zdominują wyścig tak jak w poprzednich latach, bo i obsada była zdecydowanie lepsza niż wcześniej. Na liście startowej znalazło się dziewięć reprezentacji narodowych m.in. Francuzi, Włosi czy Brytyjczycy. O randze wyścig niech świadczy fakt, że „PS” przed startem nazwał go „największą imprezą amatorską na świecie”. Wobec tego scenariusz, w którym zwycięzcą największego wyścigu w naszym kraju po raz pierwszy zostanie obcokrajowiec, jest całkiem realny.

Niezłe złego początki

Początek był jednak… całkiem dobry. O ile pierwszy etap przyniósł polskim kolarzom spore rozczarowanie – najlepszy z nich był 19. Wójcik, to w kolejnych dniach zła karta się odwróciła. Polacy nawiązali do przedwojennych tradycji i znów błyszczeli na fatalnych szosach – tym razem na trasach z Łodzi do Torunia i z Torunia do Olsztyna. W obu przypadkach najlepszy okazał się 31-letni Wacław Wrzesiński, ale nie tylko on z “naszych” mógł być zadowolony po tamtych etapach.

– Na beznadziejnych drogach, które zdziesiątkowały kolarzy zagranicznych, nasi pojechali „na całego“. Nadawali ton wyścigowi, atakowali, inicjowali ucieczki. Kocie łby, dziury, tumany kurzu, stwarzające jeźdźcom zagranicznym jak największą trudność, dla Polaków były jakby dopingiem 

– pisało czasopismo “Sport i Wczasy” (jaka szkoda, że Polacy nie startowali wówczas w Paryż-Roubaix).

Tamte dwa dni znacząco zmieniły układ wyścigu. Polska z odległej 6. lokaty awansowała na pozycję lidera wyprzedzając Włochów i… Rumunów. Ci ostatni dziesięć lat temu, podczas pierwszej międzynarodowej edycji wyścigu byli od naszych rodaków gorsi o kilka klas – teraz byli w stanie prowadzić z nimi równorzędną walkę. Ich zawodnik – 28-letni Marin Niculescu – w wolnych chwilach zapalony narciarz, po trzech etapach był liderem klasyfikacji indywidualnej – niezmiennie najważniejszej w całym wyścigu.

– W drużynie ustala się asa atutowego, na którym, ciąży „obowiązek” wygrania wyścigu, reszta zespołu pracuje dla niego, a zarazem dla całej drużyny. Wszyscy w drużynie służą temu asowi pomocą. Wszędzie i zawsze na cały czas trwania wyścigu. W wypadku defektu roweru naprawiają mu go koledzy. Leader nie czeka na naprawę ale bierze rower kolegi i jedzie na nim dalej. Cały zespół chroni „asa“ przed atakami innych drużyn, podciąga go wspólnymi siłami do uciekinierów itd. Ale za to gdy zajdzie, potrzeba musí jechać jak szatan, musi rzeczywiście być pierwszym

– tak nową wówczas strategię walki o trykot, dość mocno przypominającą to, co dziś jest dla nas całkowitą oczywistością opisywano na łamach „Sport i Wczasy”.

I polscy kolarze próbowali stosować się do tych zasad. Wrzesiński nie wygrałby 3. etapu, gdyby nie poświęcenie kolegów z zespołu. Gdy złapał gumę – swoje koło oddał mu Napierała, a Sałyga doprowadził go z powrotem do mety, a później, gdy sytuacja się powtórzyła, “Tygrys szos” znów był na miejscu, gotów by wesprzeć zespołowego kolegę. Podobnie zresztą, jak inny weteran – Kapiak, który sam będąc w nie najlepszej formie (do której później doszło jeszcze zatrucie pokarmowe, które miało wykluczyć go z z dalszej części wyścigu), oddał swoje koło Nowoczkowi.

Poświęcenie pomocników wystarczyło jednak wyłącznie do tego, by najlepszy z Polaków, Wacław Wójcik znalazł się na umiarkowanie dobrym 6. miejscu. Skąd zatem pierwsze miejsce naszej drużyny w klasyfikacji zespołowej? Z tego, że na dwóch kolejnych miejscach uplasowali się jego dwaj rodacy – Wilhelm Wyglenda i Robert Nowoczek, z kolei kolejny Wrzesiński był jedenasty.

Niestety, w kolejnych dniach sytuacja stała się jeszcze gorsza – Wójcik, Nowoczek i Wrzesiński stracili wysokie miejsca, natomiast Wyglenda wyleciał z niego z powodu uderzenia jednego z zagranicznych kolarzy. Po występku tego ostatniego polska prasa była bezwzględna. – Nie chcemy takich sportowców – pisał “PS”, który jednocześnie oburzał się na dyrekcję wyścigu, która postulowała do Polskiego Związku Kolarskiego o zawieszenie niepokornego kolarza na “zaledwie” jeden rok.

Być może przyczyną agresywnego zachowania kolarza, którego naśladowcą wiele lat później został Gianni Moscon, była frustracja wywołana wcześniejszymi wydarzeniami. Na trzecim etapie – odpowiadającego mu ze względu na trudny, żużlowy sektor położony tuż przed metą, stracił szanse na zwycięstwo z powodu niezliczonych defektów. Zresztą, dzień później pech znów dotykał go kilkukrotnie – raz złamała mu się rama, zaliczył też kilka innych defektów, natomiast na koniec, tuż przed przejechaniem linii mety, zderzył się z Władysławem Motyką, w wyniku czego… spadły mu buty. 

Stojący przy trasie młody harcerz podniósł zgubę, prawdopodobnie zamierzając po etapie oddać ją kolarzowi, jednak ten, nie wierząc w jego dobrą wolę, zamiast udać się w kierunku znajdującej się 30 metrów dalej mety, pobiegł w drugą stronę, w kierunku chłopca, krzycząc: “oddawaj moje pantofle!”. Całe zamieszanie kosztowało biedaka nieco czasu i mnóstwo nerwów, być może prowadząc później do wspomnianego wyżej skandalu.

Pokaz siły z zagranicy

Ze zdecydowanie większym szczęściem niż Wyglenda ścigali się obcokrajowcy. “Rumun, Duńczyk i Włoch” – tak relację z pierwszego etapu zatytułowało “SiW” i to właśnie kolarze tej narodowości byli przez cały wyścig w zasadzie jedynymi uczestnikami walki o zwycięstwo w całym wyścigu. Wszystko zaczęło się od ucieczki pierwszego dnia – w odjazd zabrali się Francesco Locatelli, Wedell Ostergaard i wspominany już Niculescu. Trójka oderwała się od reszty po finiszu na lotnej premii i korzystając z biernej postawy rywali, którzy nie mogli się zdecydować, kto właściwie powinien gonić uciekinierów, dotarła do mety blisko dwie minuty przed czwartym zawodnikiem. 

Najmocniejszy wśród czołowej trójki od początku wydawał się Niculescu. Pierwszy lider wyścigu był głównym przedstawicielem nowego rumuńskiego pokolenia kolarzy, które rok później miało świetnie zaprezentować się podczas Wyścigu Pokoju (Niculescu był piąty, natomiast jego rodak – Constantin Sandru – dziesiąty). Po zwycięstwie na pierwszym etapie, na drugim przegrał jedynie z Wrzesińskim – dobra passa skończyła się dopiero dzień później, gdy Rumun już na samym początku musiał radzić sobie z dwoma defektami, przez które etap kończył na rowerze swojego zespołowego kolegi –  Nicuiae Chicombana.

Wtedy jeszcze utrzymał pierwsze miejsce – miał szczęście, że Ostergaard, który licząc na wielki triumf zaatakował samotnie już na 150 km przed metą, nieco przeszacował swoje siły. Choć w pewnym momencie miał nawet 10 minut przewagi, to po 140 km od rozpoczęcia szarży był na tyle wyczerpany, że po prostu spadł z roweru. Później się wprawdzie podniósł, ale rywale – z Locatellim i Niculescu włącznie i tak zdążyli go dopaść, a następnego dnia zmęczony Duńczyk zwyczajnie wycofał się z wyścigu.

Niculescu do pokonania został więc już tylko Locatelli, który w pierwszej części wyścigu jechał zdecydowanie ostrożniej od Ostergaarda. Po prostu pilnował rywala, ograniczając do minimum straty na poszczególnych etapach. Tych i tak uzbierało się jednak dość sporo – po ośmiu dniach rywalizacji tracił do lidera już blisko dwie minuty, jakby czekając na góry. 

Te przyszły dopiero wraz z 9. etapem z Wrocławia do Zakopanego. Kapitan związkowy PZKol – Zygmunt Wisznicki przed startem przewidywał – dziś zmieni się lider – i choć ostatecznie jego proroctwo się nie spełniło, to faktycznie, Locatelli okazał się zdecydowanie lepszym góralem, niż jego rywal. Niculescu ewidentnie przerosły podjazdy pod Lubań i Obidową, a do mety dojechał dopiero jako jedenasty, minutę za włoskim rywalem. 

Dzień później było jeszcze gorzej – dość niespodziewanie, bo choć na trasie z Zakopanego do Krakowa znów znalazło się nieco trudności, do większość w początkowej fazie wyścigu. Reszta trasy najkrótszego, zaledwie 110-kilometrowego etapu prowadziła głównie po zjazdach, co sprawiło, że mało kto stawiał tamtego dnia na jakieś większe roszady.

A jednak – padający deszcz, na który kolarze, biorąc pod uwagę wcześniejsze prognozy, nie byli przygotowani – mało który z nich zabrał ze sobą pelerynę – w połączeniu z dużą prędkością na zjazdach (tempo dochodziło do 63 km/h) i kiepską jakością dróg, sprzyjało kraksom. W jednej z nich ucierpiał Howard Clarke – zwycięzca dwóch etapów, który w efekcie złamał obojczyk, a zamieszanie po upadku Brytyjczyka wykorzystała dwójka Kaj-Allan Olsen-Francesco Locatelli.

Atak rozpoczęli tuż przed podjazdem pod Obidową, a na szczycie mieli około 300 m przewagi nad drugą grupą, w której jechał Niculescu. I choć zostali dogonieni na zjeździe, to na kolejnym podjeździe – tym razem w Mogilanach, duńsko-włoski duet zaatakował po raz kolejny. Tym razem się udało – na ich koło wskoczyli jedynie Witek oraz… Rumun – tyle że nie właściciel żółtej koszulki, a Sandru. Niculescu robił wszystko, co w jego mocy, by zminimalizować straty – bezskutecznie. Przy salwach uderzających piorunów, towarzyszących gwałtownej ulewie, czwórka wjechała na stadion Cracovii z przewagą wynoszącą półtorej minuty nad grupą dotychczasowego lidera.

Oznaczało to, że Rumun właściwie w ostatniej chwili pożegnał się z rolą prowadzącego w wyścigu. I choć jego strata nie była wcale duża – wynosiła 10 sekund. Próbował odrobić je następnego dnia – jednak choć peleton faktycznie został dość mocno podzielony – Locatelli dzielnie trzymał się koła rywala – później miało się okazać, że była to w praktyce ostatnia szansa na zgubienie go. Ostatni etap okazał się bowiem rundą honorową, na której nie działo się praktycznie nic, poza atakiem Napierały w końcówce – zresztą nieskutecznym – znów z powodu pecha. “Tygrys Szos” mógł pięknie pożegnać się z wyścigiem, który zbudował jego legendę i jeszcze na 1 km przed wjazdem na stadion prowadził, ale niestety tuż przed wjazdem na stadion złamał mu się widelec.

Ostatnia taka edycja

To było najpewniej najlepsze podsumowanie występu drużyny, która w czasie całego wyścigu zanotowała ponad 30 defektów – najwięcej w całej stawce. W klasyfikacji zespołowej zajęła natomiast 3. miejsce. Do tego można doliczyć ledwie trzy wygrane etapy, bo oprócz Wrzesińskiego swoje pięć minut miał także Aleksander Sowa – autor chyba najbardziej imponującego występu podczas całego wyścigu. W ósmym dniu ścigania ponadstukilometrowy rajd dał mu zdecydowane zwycięstwo na mecie w Katowicach – z przewagą 6 minut. Najlepszym Polakiem w “generalce” pozostał jednak Wójcik, który zakończył wyścig na 7. miejscu. 

To wszystko złożyło się na najgorszy występ Polaków w całej, wówczas jeszcze krótkiej, historii wyścigu. I pozostało tak aż do 1996 roku, gdy na Tour de Pologne, wtedy już od kilku lat organizowanej przez Czesława Langa przyjechali kolarze zawodowi, którzy całkowicie zdominowali nasz wyścig. Mimo wszystko polska prasa była bardzo zadowolona z występu naszych zawodników – doskonale rozumiała, że tym razem przyszło im się zmierzyć z mocniejszymi niż wcześniej rywalami.

Najważniejsze było to, że wyścig okazał się dużym sukcesem, bo do wysokiego poziomu sportowego doszedł jeszcze lepszy niż wcześniej poziom organizacyjny i mnóstwo kibiców na trasie. Gdy dodamy do tego wartość propagandową, jaką niosła za sobą tamta impreza,  której oficjalnym protektorem był Bolesław Bierut, a członkiem Komitetu Honorowego Józef Cyrankiewicz, a więc odpowiednio prezydent i premier PRL. Po tym wszystkim można było liczyć, że imprezę czeka świetlana przyszłość.

Niestety – tak się nie stało. Rok później, z powodów finansowo-organizacyjnych następna edycja w ogóle się nie odbyła, a gdy po kolejnych dwóch latach w końcu udało się ją przeprowadzić, to bez udziału kolarzy, którzy byliby w stanie rywalizować z Polakami. Oczkiem w głowie władz był już wtedy Wyścig Pokoju i to właśnie on na długie lata miał przejąć rolę najważniejszej kolarskiej imprezy rozgrywanej (rzecz jasna nie w całości) na terenie naszego kraju.

Zobacz także:

Historia Tour de Pologne (1) – Zwycięstwo okupione łzami

Historia Tour de Pologne (2) – Gdy kraksy rozdają karty

Historia Tour de Pologne (3) – Wyścig jak mundial

Historia Tour de Pologne (4) – Tygrys Szos

Historia Tour de Pologne (5) – Powojenny powrót

Historia Tour de Pologne (6) – Dwaj młodzi geniusze

Historia Tour de Pologne (7) – The Last Dance Ryszarda Szurkowskiego

Poz. Zawodnik Zespół Czas/strata
1. Francesco Locatelli Włochy 60h 28′ 14″
2. Marin Niculescu Rumunia 00′ 23″
3. Kaj Allan Olsen Dania 01′ 02″
4. Ulisse Spalazzi Włochy 08′ 05″
5. Constantin Sandru Rumunia 16′ 23″
6. Charles Riegert Francja 31′ 58″
7. Wacław Wójcik Polska 34′ 28″
8. Marcel Lemay Francja 36′ 22″
9. Jacques Alix Francja 47′ 14″
10. Robert Nowoczek Polska 51′ 18

 

Źródła: Prasa: „Sport i Wczasy”, „Przegląd Sportowy”, 

Bogdan Tuszyński „Tour de Pologne. 60 lat” 

Poprzedni artykułParyż-Nicea 2023: Tim Merlier i Tadej Pogačar opowiadają o 1. etapie
Następny artykułTirreno-Adriatico 2023: Mocny skład INEOS Grenadiers
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments