Już 26 lat czekamy na to, by grono kolarzy, którzy w jednym roku wygrali Giro d’Italia i Tour de France zwiększyło się do ośmiu. Czy Tadej Pogačar będzie tym, który przerwie posuchę?
W tekście przeczytasz:
- Jak dużą rolę w dubletowej posusze odegrało przeniesienie Vuelta a Espana na jesień
- O magicznej historii Alberto Contadora, która nigdy się nie wydarzyła
- O tym, kto był najbliżej powtórzenia wyniku Pantaniego i reszty
W 1949 roku Fausto Coppi został pierwszym kolarzem, który ustrzelił dublet Giro-Tour. Dlaczego tak późno? No cóż, peleton internacjonalizował się stopniowo. Początkowo w obu wielkich tourach (szczególnie w Giro d’Italia) występowali głównie krajowi zawodnicy i dopiero wraz z biegiem lat do rywalizacji włączało się coraz więcej zawodników z zagranicy. Odkąd jednak Coppi sięgnął po wielkotourową pełną pulę (dosłownie pełną pulę, bo Vuelta a Espana po pierwsze raczkowała, a po drugie, w 1949 roku doszło do rocznej przerwy w jej rozgrywaniu), regularnie znajdowali się kolarze, którzy powtarzali jego wyczyn:
Zawodnicy, którzy sięgali po dublet Giro-Tour
- 1949 – Fausto Coppi
- 1952 – Fausto Coppi – 3 lata później
- 1964 – Jacques Anquetil – 12 lat później
- 1970 – Eddy Merckx – 6 lat później
- 1972 – Eddy Merckx – 2 lata później
- 1974 – Eddy Merckx – 2 lata później
- 1982 – Bernard Hinault – 8 lat później
- 1985 – Bernard Hinault – 3 lata później
- 1989 – Stephen Roche – 4 lata później
- 1992 – Miguel Indurain – 3 lata później
- 1993 – Miguel Indurain – 1 rok później
- 1998 – Marco Pantani – 5 lat później
Jak widać, ustrzelenie dubletu przez wiele lat było czymś, co przypadało w udziale wyłącznie największym kolarzom na świecie, jednak zdecydowanie nie uchodziło za wyczyn nieosiągalny. Wręcz przeciwnie, od 1949 tylko raz – w latach 1952-64 trzeba było czekać na kolejny taki wyczyn dłużej niż dekadę. Zdecydowanie częściej zaś zdarzało się, że ten niebywały z dzisiejszej perspektywy wyczyn powtarzał się co 2-3 lata, a największe natężenie mieliśmy w latach 1985-93, gdy z dziewięciu edycji Tour de France aż cztery padły łupem tych, którzy kilka miesięcy wcześniej wygrywali również Giro d’Italia.
Tymczasem w tym roku od ostatniego takiego sukcesu, osiągniętego przez Marco Pantaniego minie już 26 lat. I choć od tego czasu zdarzali się śmiałkowie, którzy próbowali pogodzić ze sobą oba wyścigi, to ostatecznie żadnemu z nich nie udawało się powtórzyć wyczynu legendarnego (niezależnie od sympatii lub jej braku) Włocha.
Vuelta przeszkodą? Niekoniecznie!
Do tej pory wynik Włocha nie był ani przez moment zagrożony. W ciągu ostatnich 26 lat tylko sześciokrotnie zdarzało się, że jeden kolarz w tym samym roku zdołał zająć miejsce w czołowej “10” Giro d’Italia i Tour de France. Byli to Denis Menchov (2008), Alberto Contador (2015), Alejandro Valverde (2016), Chris Froome, Tom Dumoulin (obaj 2018) i Mikel Landa (2019). Wychodzi więc na to, że już samo wejście do czołowej “10”, od którego do zwycięstwa jest przecież zwykle bardzo daleka droga, jest czymś, co udaje się naprawdę niewielu kolarzom.
Można byłoby pomyśleć, że olbrzymią część “winy” za taką posuchę ponosi… przeniesienie trzeciego z wielkich tourów – Vuelta a Espana na przełom sierpnia i września. W teorii taka teoria brzmi bardzo sensownie. W końcu wcześniej najmłodszy z wielkich tourów rozgrywany był właściwie tuż przed samym Giro d’Italia – na przełomie kwietnia i maja. To oznaczało, że pogodzenie ze sobą tych dwóch wielkich wyścigów było czymś wiążącym się z olbrzymimi wyrzeczeniami.
– Po powrocie z Hiszpanii zdążyłem jedynie zmienić ubranie i zamienić parę słów z żoną. A później znów ruszyłem w trasę.
– opowiadał Giovanni Battaglin – jeden z dwóch kolarzy, którym udało się ustrzelić dublet Vuelta-Giro w tamtych czasach.
Gdy spojrzymy na historię dubletów, sytuacja wydaje się klarowna. Do 1994 Giro d’Italia oraz Tour de France w jednym roku ustrzelono aż 11-krotnie w ciągu 44 lat. Natomiast od 1995 w tym roku upływa 29 lat, a mimo to jedynym kolarzem, który ustrzelił w tym czasie dublet był Marko Pantani.
W tej sytuacji łatwo o tezę, że tak jak kiedyś kolarze chcący przejechać dwa wielkie toury w ciągu roku masowo wybierali sekwencję Giro-Tour, zamiast szalonego pomysłu Vuelta-Giro, tak teraz, gdy hiszpański i włoski wyścig dzielą trzy miesiące, wielu odpuszcza klasyczny dublet, by wybrać bezpieczniejsze – apenińsko-pirenejskie rozwiązanie. O tym, że byłoby to spore uproszczenie, dość dobrze mówi nam jednak ta tabelka:
Z którym wielkim tourem łączyli występ w Giro d’Italia zwycięzcy tego wyścigu z lat 1970-2023?
|
1970-1994 |
1995-2018 |
2019-2023 |
Tour |
13 |
12 |
0 |
Vuelta |
5 |
7 |
3 |
Żaden |
7 |
5 |
2 |
Jak widać, przesunięcie Vuelty rzeczywiście w jakiś sposób wpłynęło na planowanie sezonu przez kolarzy, którzy w kolejnych latach wygrywali Giro d’Italia, jednak różnica, przynajmniej do pewnego czasu, była marginalna. W dodatku częstsze łączenie Vuelta a Espana z Giro d’Italia nie odbywało się kosztem Tour de France, a było wynikiem tego, że zawodnicy zwyczajnie częściej decydowali się łączyć ze sobą wielkie toury.
Łączenie Giro d’Italia z Vuelta a Espana stało się normą dopiero niedawno – od 2019 roku. Pomijając rok pandemiczny, gdy było to absolutnie niemożliwe, ponieważ wyścigi na siebie nachodziły, każdy ze zwycięzców Giro d’Italia przynajmniej planował swój start w Vuelta a Espana. I o ile jeszcze w 2019 roku Carapazowi przeszkodziła w tym kontuzja, to już kolejni – Jai Hindley, Egan Bernal oraz Primož Roglič godzili oba wyścigi – z niezłym, choć nieoszałamiającym skutkiem. Pięć lat to jednak na tyle krótki czas (zwłaszcza odejmując rok pandemiczny), że równie dobrze może być to tylko chwilowy trend.
Czy to oznacza, że wpływ zmiany terminu rozgrywania Vuelta a Espana faktycznie nie miał wpływu na tak długą posuchę, jeśli chodzi o dublety Giro-Tour? Nie do końca – nawet jeśli gwiazdy nie odpuszczały częściej Touru po wygraniu Giro, to nierzadko odpuszczały start w Giro przed wygraniem Touru. Największym gwiazdom Tour de France, a więc wyścigu, w którym najczęściej startują kolarze na tyle wielcy, by liczyć na dublet, często wygodniej jest pojechać na drugi wielki tour już po realizacji swojego najważniejszego celu w sezonie.
– Wtedy do Touru przystępuje się wypoczętym, a na Vuelcie każdy zawodnik jest już trochę zmęczony sezonem i cały wyścig generalnie jest nieco mniej konkurencyjny
– mówił nam niedawno Chris Froome, który w czasach swojej świetności aż trzykrotnie startował w hiszpańskim wielkim tourze, podczas gdy w Giro próbował swoich sił tylko raz (o tym będzie za chwilę). Gdyby zamiast tego częściej decydował się na start w Giro d’Italia, to kto wie? Być może dołączyłby swoje nazwisko do wspomnianej wcześniej siódemki?
Bez szans
To jednak tylko gdybanie. Warto jednak w końcu przyjrzeć się tym, którzy rzeczywiście próbowali to zrobić. Jako pierwszy sukces Pantaniego starał się powtórzyć Ivan Gotti – już rok po dublecie „Pirata”. Niestety zwycięzca Giro d’Italia 1999, podczas Tour de France szybko ucierpiał w kraksie, która kosztowała go sześć minut straty. Co by było gdyby? Mógł się zastanawiać, jednak patrząc na występy swoich następców raczej nie miał poczucia niewykorzystanej szansy. Ani Gilberto Simoni (2003), ani Paolo Savoldelli (2005), ani nawet Denis Menchov (2009) i Ivan Basso (2010) nie byli bowiem w stanie po wygranym Giro zbliżyć się do jakiegokolwiek sukcesu w „generalce” Tour de France.
Wprawdzie Simoni i Savoldelli zdołali wygrać poszczególne etapy, jednak w klasyfikacji generalnej zajmowali odległe lokaty, a źródła, z których korzystałem nie wskazują na to, by głównym powodem ich niepowodzeń były kraksy. A francuska niemoc nie dotyczyła wyłącznie włoskich królów własnego podwórka, którzy na przestrzeni całej kariery pokazywali, że na dobre wyniki stać ich niemal wyłącznie na Półwyspie Apenińskim. Basso i Menchov, choć i wcześniej, i później osiągali sukcesy w Tour de France, to chwilę po zwycięstwie nie potrafili powalczyć ani o “generalkę”, ani o etap.
Pierwszy prawdziwy skok
Walka o klasyczny dublet rozgorzała więc dopiero w… 2011 roku, choć szybko okazała się całkowicie pozbawiona sensu. Bo choć dziś za zwycięzcę Giro d’Italia z tamtego sezonu oficjalnie uznaje się Michele Scarponiego, to w lipcu 2011 roku, gdy Tour de France się rozpoczynało, na liście triumfatorów widniał jeszcze Alberto Contador. Hiszpan wiedział, że sytuacja ta może być jedynie tymczasowa – w drugiej połowie 2010 roku w jego próbce wykryto clanbuterol i choć w lutym został uniewinniony, to przez niemal cały kolejny sezon w jego sprawie wciąż toczyło się postępowanie odwoławcze.
Hiszpan wiedział, że wszystko to, co uda mu się wygrać, może później zostać anulowane. Miał jednak nadzieję na zrobienie czegoś wielkiego – zdobycie dubletu w takich okolicznościach, uświetnione później odrzuceniem złożonego przez UCI odwołania. Zrobienie tego na przekór wszystkim – kibicom, organizatorom, Astanie, a przede wszystkim organom antydopingowym i skażonej wołowinie z pewnością byłoby jedną z najpiękniejszych kolarskich historii. Niestety tak się nie stało, nawet mimo oficjalnego wsparcia hiszpańskiego rządu z premierem Zapatero na czele.
Zaczęło się jednak doskonale – Contador od początku sezonu szedł od zwycięstwa do zwycięstwa i tak samo było w Giro d’Italia. We Włoszech wygrał dwa etapy, a w klasyfikacji generalnej pokonał drugiego Michele Scarponiego o ponad 6 minut, zaś czwartego Johna Gadreta o 10. Absolutnie zdominował rywalizację mimo tego, że przed wyścigiem mówił ostrożnie – Nie byłem na wakacjach i nie jestem w pełni wypoczęty. Bjarne Riis powiedział mi, aby nie dostać obsesji na tym punkcie. Pojadę na Giro bez ciśnienia, ale jeśli będę czuć się dobrze, postaram się wygrać.
Tour de France okazało się jednak dla niego barierą nie do przeskoczenia. Na zajęte ostatecznie piąte miejsce z pewnością miało wpływ zmęczenie, które uwidoczniło się szczególnie na 18. etapie z metą na Galibier. Na cały występ Hiszpana warto jednak spojrzeć łagodniej ze względu na kraksy, w których uczestniczył – w ciągu pierwszych dziewięciu dni leżał aż czterokrotnie. To przełożyło się na ponadminutową stratę i ból kolana, który z pewnością miał wpływ na późniejsze poczynania Hiszpana. Misja “Dublet” zakończyła się niepowodzeniem, ale po latach wiemy, że nikt – ani my, ani on, nie ma raczej czego żałować. W końcu wszystkie jego wyniki z tamtego sezonu i tak zostały później wykreślone. To, że wtedy mu się nie udało, wyszło nam wszystkim zagrożon
Być może nie najgorsze wyniki Contadora (abstrahując od ciągu dalszego) ośmieliły Rydera Hesjedala. Sensacyjny zwycięzca Giro d’Italia z 2012 roku wcale nie zadowalał się pokonaniem Joaquima Rodrigueza w różowym wyścigu, ale głośno zapowiadał, że chce powtórzyć sukces we Francji. I choć zaczął naprawdę dobrze, od niezłego występu w prologu i czujnej jeździe bez strat na kolejnych, nieraz pagórkowatych etapach, to skończyło się boleśnie – po upadku na 6. etapie Kanadyjczyk musiał wycofać się z rywalizacji.
Dublet musiał poczekać, a to oczekiwanie miało zakończyć się, po 17 latach od sukcesu Pantaniego, w 2015 roku. Prawdopodobnie o dublecie nigdy nie mówiło się tak głośno, jak wtedy, a być może najważniejszą z przyczyn była postać Olega Tinkova – kontrowersyjnego rosyjskiego biznesmena, który od momentu przejęcia Saxo Banku – ówczesnego zespołu Contadora non-stop wywoływał szum swoimi wypowiedziami. Zdarzało mu się postulować o… Grand Tour Challenge, które miałoby polegać na tym, że wszyscy najlepsi górale świata wystartują we wszystkich trzech wielkich tourach, a jeśli nie, to przynajmniej w dwóch najstarszych.
Tinkovowi nie udało się przekonać do swojej wizji, nawet do tej mniej ambitnej, żadnej z kolarskich gwiazd, jednak echa tego pomysłu spowodowały, że o celu Contadora stało się naprawdę głośno. Warto pamiętać o tym, że na początku 2015 roku niemal nie dało się określić tego, który z grandtourowców jest tak naprawdę tym największym. Nibali owszem, wygrał poprzednie Tour de France z olbrzymią przewagą, ale nie musiał walczyć z Contadorem i Froomem, których wyeliminowały kontuzje. Zaś Froome mógł wciąż wspominać swoje świetne występy z Tour de France 2012-13, jednak podczas Vuelta a Espana 2014 lepszy od niego okazał się Contador.
Hiszpan, który coraz częściej przebąkiwał już o zasłużonej emeryturze, postanowił dać sobie wtedy jeszcze jedną szansę na przejście do historii. Jako jedyny postanowił się wpisać w wizję swojego szefa i jako niekwestionowany kandydat do zwycięstwa wystartował w Giro d’Italia. We Włoszech przeżywał trudne chwile. Musiał praktycznie sam walczył przeciwko bardzo mocnej Astanie. Znów trapiły go kraksy – po jednej uszkodził kolano, po drugiej stracił koszulkę lidera. A gdy ją odzyskał po indywidualnej czasówce, to defekt i następujący po nich atak kolarzy Astany zmusił go do heroicznej pogoni na Mortirolo, która przeszła do historii kolarstwa.
Ze wszystkimi tymi trudnościami przez długi czas radził sobie znakomicie, pokazując swoją absolutną wyższość nad Fabio Aru, lecz w końcówce siły go opuściły. Dwa etapy wystarczyły mu, żeby z 6 minut przewagi nad Włochem zrobiły się zaledwie dwie i choć ostatecznie wyjechał z różową koszulką, to kilka tygodni później do Francji przyjechał zmęczony. Delikatnie przebąkiwał o tym przed wyścigiem, a później potwierdziło się to na trasie. W efekcie postawa Contadora okazała się dużym rozczarowaniem. Hiszpan miał walczyć z Brytyjczykiem, a tymczasem dostał od niego srogi łomot. Od kilkunastu sekund straty na Mur de Huy, aż do emocjonującego finału na Alpe d’Huez – za każdym razem, gdy pojawiały się jakiekolwiek różnice między tą dwójką, zawsze górą był Froome. Nawet gdy na tym ostatnim etapie miał kryzys, który próbował wykorzystać walczący z nim o zwycięstwo Nairo Quintana.
– Giro zawsze będzie dla mnie specjalnym wyścigiem. To najpiękniejszy wyścig na świecie, ale lepiej będzie obejrzeć go w telewizji. Będzie to trudne, ale jeśli chcę walczyć w Tour de France, myślę, że lepiej będzie odpuścić Włochy.
– powiedział kilka miesięcy później, oficjalnie wywieszając białą flagę.
Ten ostatni raz
Contadorowi się nie udało, ale to nie był koniec prób. Ostatecznie marzenie Tinkova miało się częściowo ziścić. Contador, Nibali i Froome – cała trójka najlepszych grandtourowców drugiej dekady XXI wieku, podjęła próbę połączenia Giro d’Italia i Tour de France. W 2016 roku na taką próbę zdecydował się Nibali – kompletnie nieudaną, bo po kapitalnej remontadzie we Włoszech nie miał siły na powtórzenie sukcesu we Francji. Dużo lepiej poszło jednak Froome’owi, który w 2018 roku dokonał podczas Giro d’Italia dokładnie tego samego, co Nibali dwa lata wcześniej. Tak samo, jak Włocha wcześniej, tak i jego wszyscy skreślali po rozczarowujących pierwszych kilkunastu etapach. Różnice były dwie – Froome’owi do odrobienia strat wystarczył jeden etap, a Nibali potrzebował dwóch. Druga to ta, że Froome po wszystkim był jeszcze w stanie powalczyć w Tour de France. Nawet jeśli on sam dziś przekonuje, że nie miał na to szans.
– Szczerze mówiąc, nie czuję, że byłem w stanie wygrać tamten wyścig. W 2017 roku wygrałem Tour de France, potem Vuelta a Espana, a to Giro przejechałem po to, żeby skompletować hat-trick w ciągu 12 miesięcy. Natomiast gdy przyjechałem na Tour de France, czułem już zmęczenie. Nie miałem tej świeżości, która zwykle towarzyszy mi w pierwszych tygodniach tego wyścigu. Nie wierzyłem, że mogę go wygrać
– opowiadał po latach, choć przed wyścigiem wszystko – zarówno przewidywania ekspertów, jak i wypowiedzi samych zawodników, wskazywały na to, że liderem Team Sky będzie Froome, a nie Thomas, który wygrał wyścig. Ostatecznie jednak dwa zwycięstwa Thomasa w środku wyścigu dały Walijczykowi życiową szansę, którą ten wykorzystał. I chyba dla wszystkich dobrze się stało – Team Sky osiągnął swój cel, a kibice zamiast kontrowersyjnego triumfu Froome’a*, otrzymali piękną historię o Walijczyku, który pokazał, że wiek to tylko liczba.
*Za Froomem wciąż ciągnął się smród dopingowego dochodzenia, które zakończyło się dzień po tym, jak organizatorzy Tour de France zagrozili wykluczeniem Brytyjczyka z wyścigu.
To jest ten moment?
Jak widać, przez ostatnie 25 edycji Tour de France, ani razu nikt na poważnie nie zagroził wyczynowi Marco Pantaniego. Były obiecujące zapowiedzi. Byli najmocniejsi zawodnicy swoich czasów będący w formie pozwalającej we Włoszech na robienie rzeczy wielkich. Problem jednak w tym, że wraz z przyjazdem do Francji wielka forma zazwyczaj znikała i zastępowało je wielkie zmęczenie. O tym należy pamiętać podczas oglądania tegorocznego Giro d’Italia.
Nawet jeśli Pogačar, co zresztą wielu przewiduje, całkowicie zmiecie tutaj swoich rywali z powierzchni ziemi, we Francji i tak będzie mu piekielnie ciężko. Przypomnijmy – z połączeniem Giro d’Italia i Tour de France mierzyli się w przeszłości najwięksi górale i wszyscy przegrywali z kretesem – nie z jednym kapitalnym rywalem, a z armią kolarzy, których zazwyczaj pokonywali bez kłopotów.
Słoweniec musi to wszystko mieć na uwadze, jednak jeśli chce być porównywany z najlepszymi kolarzami w całej historii kolarstwa, nie może się bać tego wyzwania. Eddy Merckx, z którym często jest porównywany (zresztą nie bez podstaw), w latach 1970-74 czterokrotnie wygrywał w jednym roku dwa wielkie toury. Nic więc dziwnego, że Pogačar też chce tego spróbować.
Lepszego momentu na to może już nie być. Pogačar zaczął sezon od spektakularnych wyczynów, które pozwoliły mu zapisać kolejne linijki w historii kolarstwa, podczas gdy Roglič, Evenepoel i Vingegaard wciąż liżą rany po upadku w Itzulia Basque Country. Może i sam będzie bardzo osłabiony po Giro d’Italia, ale wiele wskazuje na to, że również oni nie będą w pełni formy. To oznacza, że Słoweniec może stanąć przed życiową szansą. Na razie jednak musi wygrać to Giro.