Pora na już 7 tekst w ramach cyklu „Subiektywnym okiem”. Dziś będzie inaczej i nieco monotematycznie, ale muszę się z Państwem podzielić przemyśleniami dotyczącymi wyłącznie jednego wyścigu – przeżywałem na miejscu Ronde van Vlaanderen.
Nigdy w życiu nie leciałem samolotem. Nigdy w życiu nie byłem na „dużym” wyścigu kolarskim. Nigdy w życiu nie byłem tak na poważnie za granicą. Nigdy w życiu… mógłbym tak długo, ale to nie mój osobisty pamiętnik, a tekst o kolarstwie. Masę „nigdy w życiu” przełamał tymczasem mój wyjazd na Ronde van Vlaanderen, za którego zainicjowanie dziękuję serdecznie mojemu redakcyjnemu koledze – Oskarowi Sasakowi.

Zakochałem się
Oglądanie kolarstwa przed telewizorem jest genialne – cały czas widzisz akcję, do tego możesz podziwiać widoki, słuchać ciekawych historii, ogólnie dzieje się sporo, a chłonięcie tego sportu jest naprawdę łatwe i przyjemne. Moje dotychczasowe doświadczenia z ściganiem na żywo były z kolei związane z pracą – a to pisało się relację tekstową, a to stresowało wywiadami do zrobienia czy napisaniem podsumowania na stronę. Na Ronde van Vlaanderen pojechałem „po cywilu”, cieszyć się wyścigiem i chłonąć każdą jego cząstkę nie myśląc o niczym innym. I cóż… Zakochałem się.
Jeśli atak Tadeja Pogačara w telewizji wyglądał imponująco to uwierzcie – na żywo robiło to jeszcze większe wrażenie. Potwór, monstrum, gigant. Słoweniec frunął po kostce Starego Kwaremontu, po której chwilę wcześniej powoli i ospale szedłem w górę. Do tego to, co zrobił zwycięzca Ronde van Vlaanderen jest dla mnie szalone – przecież oni w pewnym momencie wraz z Mathieu van der Poelem i Woutem van Aertem mieli ponad 3 minuty do bardzo mocnego odjazdu i wydawało się, że jest po wyścigu. Naprawdę nie mam pojęcia czy dla kolarzy spoza „Wielkiej Trójki” trafi się lepsza okazja.

Kultura kibicowania i otoczka
Denderleeuw, godzina 9:30. Na peronie pół godziny od Oudenaarde stoją i piją piwo Duńczycy, Belgowie i nie wiadomo kto jeszcze. Atmosfera już nam się udziela, choć zarówno do trasy jeszcze daleko, jak i nawet nie było jeszcze startu. Dojeżdżamy pociągiem do miasta mety – tu już po prostu wszyscy żyją wyścigiem. Masa telebimów, setki ludzi śledzących wyścig od kilometra zero, gorące dyskusje, muzyka i dobra zabawa.
My z Oskarem decydujemy, że przeżyjemy wyścig na Starym Kwaremoncie. Po „krótkiej” podróży docieramy do miejscowości znajdującej się w połowie tego podjazdu, widzimy tłumy, idziemy w górę. Ktoś pali grilla. Fankluby Matisa Louvela i Silvana Dilliera rozstawiły swoje flagi. Grupa miejscowej młodzieży rozstawiła 2 duże głośniki i puszcza muzykę – czas pokaże, że za 3-4h będziemy się tam bawili jak na najlepszej dyskotece, a wraz z tą grupką także setki ludzi dookoła.
Do czego piję? Tego nie da się prawdopodobnie przeżyć nigdzie indziej. Tylu ludzi zakręconych na punkcie jednego sportu, świetnie się bawiących, a jednocześnie zdyscyplinowanych – policja czy stewardzi jednym słowem opróżniali bruk z kibiców, a za barierkami choć staliśmy ciasno, to nikt nie pchał się na trasę. Ludzie widząc polską flagę na moich plecach zagadywali co tu robimy, dla kogo przyjechaliśmy, biła od wszystkich taka serdeczność. Polecam każdemu choć raz w życiu wybrać się i coś takiego przeżyć.

Zacznijmy karać za przyczyny, nie skutki
Polska flaga na plecach… Fajnie było pokrzyczeć na Kasię czy Martę na trasie wyścigu kobiet, niestety w rywalizacji panów miałem ochotę zapaść się pod ziemię i ją schować. Filip Maciejuk został negatywnym bohaterem dnia, to fakt, ale z drugiej strony to co się dzieje teraz po tym wypadku to dla mnie jakiś absurd.
Od lat powtarzam jedno – zacznijmy karać za przyczyny, a nie skutki. Wiadro pomyj wylewane na zawodnika, bo doszło do kraksy? Na podobne pobocza zjeżdżały już setki, a może i tysiące kolarzy. Czasem kończy się szczęśliwie, czasem niekoniecznie, acz rzeczywiście tak „ostro” nie bywa. Dopóki jednak kary będą wyłącznie po fatalnych kraksach to nic się nie zmieni. Każdy będzie próbował, bo ryzyko jakichkolwiek konsekwencji jest zwyczajnie za małe, a presja i potencjalne zyski są ogromne.
Np. za poniższą sytuację na różnych kanałach GCN pojawiły się pochwały dla Loreny Wiebes za to… że wskoczyła w peleton z trawiastego pobocza.
No room on the road to pass, no problem. Lorena Wiebes bunny hops her way to the front in the #ClassicBruggeDePanne. 🚴♀️ #BruggeDePanne @iamspecialized pic.twitter.com/CAv7T1Enf1
— Phillip Martindale (@phillipm61) March 24, 2023
Organizacyjnie Stal Mielec
Chwaliłem kolarzy, chwaliłem GENIALNĄ atmosferę, poziom kibicowania, bezpieczeństwa i wszystkiego, pora zatem na łyżkę dziegciu w beczce miodu. Jestem znany jako krytyk Tour de Pologne – do wyścigu Czesława Langa przyczepiam się mocno i regularnie, a wynika to z tego, że uważam, iż taka krytyka ma szansę pchać imprezę do przodu, przyczyniać się do niwelacji błędów i gonienia największych wyścigów świata. Tylko czy jest kogo gonić?
Po pobycie na Ronde van Vlaanderen mam momentami bardzo mieszane uczucia. Idąc chronologicznie zacznijmy od soboty – w książce wyścigu mamy adres biura prasowego, acz pod tym adresem… niczego nie ma. Stoimy na chodniku, wraz z nami 2 facetów z Austrii, którzy, jak się okazało, szukali dokładnie tego co my. Ktoś po prostu wpisał źle adres i cóż, musieliśmy sobie radzić. Odbieramy zatem nasze książki już na papierze, a tam:
- 1 kwietnia (sobota) – tematy organizacyjne
- 1 kwietnia (niedziela) – rzeczy dotyczące startu w Brugii
- 21 kwietnia (niedziela) – wszystko na temat mety w Oudenaarde
Tak, czepiam się literówek. Nieogarniętemu szympansowi wyeliminowanie tego typu baboli zajęłoby kwadrans, a książka wyścigu była nimi przepełniona. Błędnie zapisane nazwiska Mathieu van der Poela i Dylana van Baarle? Są. Znany Włoch Mads Pedersen i Belg Alexander Kristoff? Też obecni. „Katarzyne Niewiadoma” zapisana właśnie w ten sposób. Troszkę wstyd.
Do tego sama meta… Spotkaliśmy na rynku w Oudenaarde innego polskiego dziennikarza, który nas przestrzegł, że w sumie nie ma co się tam udawać… i miał rację. 3-metrowy płot z czarnego materiału skutecznie ma oddzielać „plebs” od VIPów, a ten pierwszy metę może zobaczyć wyłącznie na telebimach. Ba, nawet jako media nie mieliśmy dostępu na ostatnie 400 metrów i to właśnie ten element przekonał nas do przeżywania wyścigu na Starym Kwaremoncie. Mógłbym tak wyliczać jeszcze długo, ale jedno chcę powiedzieć – nawet najlepszym zdarzają się czasem bardzo szkolnie wyglądające błędy.

A czym dla Was jest przeżywanie kolarstwa? Macie podobne przemyślenia co do obecności na wyścigach? Podzielcie się nimi, a także zapraszam do polemiki z tezami, które padły w tekście. Postaram się w wolnym czasie odpowiedzieć na każde kulturalne podjęcie dyskusji. Do usłyszenia (przeczytania?) za tydzień – wówczas głównymi tematami będą zapewne Paryż-Roubaix i zmagania w Kraju Basków, acz nigdy nie wiadomo co przyniesie świat naszego ukochanego sportu.
Wcześniej w cyklu:
27.03.2023 – Subiektywnym okiem #6: Belgia > reszta świata
20.03.2023 – Subiektywnym okiem #5: Za mocni?
13.03.2023 – Subiektywnym okiem #4: Z dużej chmury mały deszcz
06.03.2023 – Subiektywnym okiem #3: Ah ten doping
Wszystkie teksty z cyklu „Subiektywnym okiem”
Dobry wieczór, nie mam doświadczenia w kibicowaniu kolarzom na żywo (w TV to co innego 🙂 i wydaje mi się, że to może wynieść przeżywanie tego sportu na wyższy poziom. Chciałem jednak spytać czy „ogląd na żywo” rekompensuje to, że to „na żywo” trwało parę sekund (na Kwaremoncie trochę dłużej i kilka razy). Choć jak sobie pomyślę, to zobaczenie choć przez mgnienie oka Tytanów przy pracy może być bezcenne. Co do „akcydentów” to wg mnie kary nic nie dadzą bo problem chyba leży gdzie indziej – po pierwsze w stawce imprezy, po drugie w fizyce – kilkudziesięciu żądnych sławy ludzi na szerokości 9m – to się musi źle skończyć. I jeszcze przyziemne pytanie – żeby coś zobaczyć np. na Kwaremoncie, rozumiem że trzeba mieć jakiś bilet/wejściówkę ?
To po kolei:
-oglądanie przez kilka sekund rekompensowało to, że jednak stoi się w wielkiej wrzawie, a przejazd kolejnych grup trwa te kilka minut, po których szliśmy sobie na piwo, frytki i pod telebim, więc tak w sumie to z 270km jakieś 150 widziałem pewnie „jak w TV”. Oczywiście to specyfika Flandrii – na innych imprezach byłoby pewnie trudniej o dziesiątki telebimów w różnych miejscach.
-co do kar… Sam nie wiem co by było idealne, ale na pewno nie może to być system karania wyłącznie za skutki, a tak potraktowano kiedyś Groenewegena, teraz Maciejuka.
-obecność na Kwaremoncie jest darmowa, z tym że nie wszędzie można wejść – jest sporo stref VIP, a „bezpłatni” kibice to chodzą sobie po polu, po kostki w błocie i szukają swojego centymetra przy barierce. Z drugiej strony klimat tego tłumu, który dzielił się tym przeżyciem dostania się gdzieś pod trasę był po prostu bezcenny, a wspólne śpiewanie w oczekiwaniu na peleton jest nie do zapomnienia.
„do wyścigu Czesława Langa przyczepiam się mocno i regularnie” ha ha ha ale się uśmiałem, jakiś link poproszę do tych „krytyk”
Odnośnie ostatniego akapitu – też uważam, że te przeżycia są bezcenne i dlatego w końcu muszę się zmobilizować. Kiedyś nie udało się odwiedzić konkursu skoków narciarskich, teraz czas na Flandrię 🙂
No i jak poprosiłem o link do tych „krytyk” TdP to redaktor zamilkł… Takie popiskiwanie myszy