fot. Marek Bala / naszosie.pl

Stało się! Polscy kolarze torowi wrócili z Kanady z Pucharem Świata. Właściwie to z czterema, bo oprócz statuetki w klasyfikacji narodów wygrali również oba drużynowe sprinty (kobiety po raz pierwszy w historii) i sprint indywidualny, w którym triumfował Mateusz Rudyk.

Gratulacje należą się całej reprezentacji, bo do tego sukcesu każdy dokładał jakąś swoją cegiełkę. Wprawdzie do kwalifikacji olimpijskich jeszcze odrobinę brakuje, ale przed mistrzostwami świata, które odbędą się już za miesiąc w Berlinie, duża część pracy została już wykonana. Trudno tego nie docenić.

Ale, jak to zwykle w naszym piekiełku bywa, musiało się przy tej okazji znaleźć kilku malkontentów, którzy na swój sposób postanowili zdyskontować ów sukces, forsując najczęściej teorię, że gdyby inne dyscypliny dysponowały takimi pieniędzmi, jakie w torowców wpakowało państwo, to lista sukcesów byłaby znacznie dłuższa.

Śmiem w to wątpić.

Pomijam przy tym ten drobny szczegół, że torowcy funkcjonują w dość specyficznych warunkach, choćby dlatego, że na ogół ich aktywność ogranicza się niemal wyłącznie do jazdy w barwach reprezentacji, bo niewiele mamy np. klubów sprinterskich i organizowanych dla nich na odpowiednim poziomie zawodów. Torowy kalendarz również nie jest przesadnie przeładowany i nie do końca można sobie przebierać w ofertach startów blisko domu, a to oznacza często konieczność podróżowania w odległe zakątki świata. Nowa Zelandia, Hong-Kong, Australia, Kanada… Wyjazd do Glasgow wygląda przy tym jak niedzielny wypad na przedmieścia. To niestety kosztuje i trzeba się z tym pogodzić.

Większy problem w tym, że pomysł sprowadzania wyników do sumy zainwestowanych w dyscyplinę środków jest tak naprawdę myśleniem magicznym i – uciekając od ocen stanu świadomości ludzi je wypowiadających – bardziej szkodzi dyscyplinie, niż jej pomaga. Szczęśliwie nie posiadam własnych środków do zainwestowania, ale gdybym w odmiennych okolicznościach usłyszał tego typu wywód, prawdopodobnie czym prędzej bym się oddalił.

Nie ma takiego wzoru, za pomocą którego można w prosty sposób przeliczyć pieniądze na sukcesy i potencjał medalowy. Gdyby istniał, to prawdopodobnie cały świat zajmowałby się tylko sportem, a ten byłby najnudniejszą formą ludzkiej aktywności, jaką tylko można sobie wyobrazić, bo wszystko byłoby tutaj przewidywalne, gdyby tylko poznać zainwestowaną kwotę.

Cała ta zabawa, którą nazywamy sportem, opiera się przede wszystkim na pasji, zaangażowaniu, wytrwałości i chęci łamania własnych ograniczeń. Pieniądze są w tym wszystkim bez wątpienia ważne, ale świat jest jakoś tak dziwacznie poukładany, że zwykle pojawiają się w następstwie jakiegoś działania, a nie u jego zarania.

I owszem, zdarza się czasem odwrócić tę naturalną kolej rzeczy, ale do tego potrzebny jest przynajmniej jakiś pomysł, który skłoni dysponenta środków do podjęcia ryzyka. „Dajcie kasę, a my przywieziemy górę medali”, nie podparte żadnym konkretnym i możliwym do zrealizowania planem, nie wydaje się jakoś szczególnie przekonujące.

Zaryzykuję twierdzenie (choć niestety niewielu chętnie się takimi danymi chwali), że gdyby podliczyć wszystkie pieniądze zainwestowane na przestrzeni ostatnich lat w sport, to okazałoby się, że większość tej kwoty została po prostu spalona. Z różnych powodów, ale wśród najczęściej występujących prawdopodobnie byłby właśnie kiepski plan.

Daleko nie szukając: dzisiejsze problemy PZKol to przecież również nic innego, jak konsekwencja planowania na kolanie i pierwszeństwa idei nad racjonalnością. Prawie dwukrotnie przekroczony budżet na budowę toru, brak wyobraźni i nieprzewidzenie tego, że świat gna do przodu, więc na pewne zmiany trzeba być przygotowanym, a na koniec brak jednego podpisu. Skutki obserwujemy od ładnych paru lat.

„Dajcie pieniądze, a my przywieziemy górę medali” to na dłuższą metę obietnica bez pokrycia. Były pieniądze. I owszem – są medale. Ale są też gigantyczne długi, na spłatę których potrzeba jeszcze więcej pieniędzy. I nie wystarczą prośby i zaklinanie rzeczywistości. Bez dobrego pomysłu nie da się z tej sytuacji wyjść z tarczą.

Mam więc prośbę do tych wszystkich, którzy radość z sukcesów naszych torowców przeliczają na kwoty, które „dla równowagi” należałoby teraz przelewać w inne miejsca, by i tam się cieszyć z medali i pucharów. Pokażcie, jaki macie na to pomysł i plan. Gdzie widzicie potencjał? Jakie stawiacie sobie cele? Czego potrzebujecie do ich realizacji? Jakie dostrzegacie możliwe ryzyka?

Chyba że jednak znacie ten wzór, dzięki któremu można przeliczyć konkretną kwotę na konkretne medale?

W innym przypadku wypada się zgłosić z pretensjami do Fenicjan. To oni wynaleźli zawsze za mało pieniędzy.

Poprzedni artykułRace Torquay 2020: Sam Bennett najszybszy z peletonu
Następny artykułTrofeo Ses Salines – Felanitx: Matteo Moschetti otwiera Challenge Mallorca
Komentator kolarstwa, dziennikarz i bloger. Pisze i komentuje dla Eurosportu, publikuje w magazynie bikeBoard, kiedyś w Sport.pl, a na co dzień się swoją sportową pasją na blogu czykier.com.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments