Gdybyśmy sobie wyobrazili świat idealny, prawdopodobnie nie usłyszelibyśmy w nim o Polskim Związku Kolarskim. Nie dlatego, ze związek by nie istniał. Dlatego, że w idealnym świecie po prostu by działał. Tak, jak działać powinien: w ciszy i bez zbędnego rozgłosu realizując cele, które mu postawiono.
Pewien znajomy udzielił mi kiedyś genialnie prostej lekcji zarządzania.
– Masz być jak ukryty za weneckim lustrem – powiedział. – Powinieneś widzieć wszystko, ale nikt nie powinien widzieć ciebie. Sukcesy twoich podwładnych powinny być jedyną miarą twoich sukcesów. Ich porażki powinieneś trawić razem z nimi po swojej stronie lustra, żeby się na nich uczyli, ale żeby nie były im ciężarem w codziennej pracy. Chwal zawsze publicznie, gań tak, żeby nikt inny nie słyszał.
Odkąd obserwuję z bliska Polski Związek Kolarski, trudno mi się uwolnić od wrażenia, że stoi po niewłaściwej stronie lustra. Nie ma pojęcia o świecie, który jest na zewnątrz, za to cały świat doskonale widzi prężone przed lustrem muskuły i wytrwale ćwiczone marsowe miny.
Kolarze są w tym wszystkim tylko dodatkiem. Jak krawat dobierany do odpowiedniej okazji, w której można się pokazać. Ewentualnie są wykorzystywani w roli waluty, którą można spłacić jakieś towarzyskie zobowiązania.
Nie ma tu żadnej strategii, żadnego pomysłu, nawet luźnej idei, którą można by zarazić chętnych do uprawiania kolarstwa. Za to z wdziękiem godnym słonia w składzie porcelany demotywuje się kolejnych zawodników, by przypadkiem nie przyszła im do głowy realizacja ich własnych celów. Bo jeszcze – odpukać – wyjdzie tak, że nie będzie się można pod nimi podpisać.
Nie spodziewam się odpowiedzi na głos rozpaczy Staszka Aniołkowskiego. Nie jedyny zresztą, bo przecież nie tak dawno w podobnym tonie wypowiadali się inni kolarze.
Bardziej spodziewam się kolejnego napinania muskułów i publicznego prania brudów: a to, że selekcjoner dokonał złej diagnozy, a to że dyrektor sportowy czegoś nie przewidział, a to że ministerstwo „wciąż nie rozwiązało problemu toru”, więc bieda piszczy i trzeba było do Plouay wysłać tych, którym akurat zostały koszulki po Tour de Pologne.
Nie będzie żadnej refleksji. Nie będzie żadnej poważnej rozmowy. A jeśli już do jakiejkolwiek dojdzie, to zapewne zacznie się od przypomnienia, by rozmówcę odpowiednio tytułować. Bo przecież ludzie patrzą.
Ano patrzą. I widzą znacznie więcej, niż się wpatrzonym w lustro panom wydaje.