fot. Cofidis

Za nami pierwsze dwa etapy Giro d’Italia, lecz sprinterzy wciąż czekają na swoją pierwszą szansę. Na szczęście ta pojawi się już w najbliższy poniedziałek. Na szczęście, bo tym razem i my będziemy mieli na finiszach swojego przedstawiciela.

Chodzi rzecz jasna o Stanisława Aniołkowskiego, który trzy poprzednie sezony spędził na zapleczu najwyższej kolarskiej dywizji. I choć zarówno Bingoal, jak i Human Powered Health zapewniały mu starty choćby w prestiżowych belgijskich klasykach, to wielkie toury, także ze względów geograficznych, pozostawały poza ich zasięgiem. “Aniołek” dopiero w tym roku miał zatem choćby teoretyczną możliwość, by zaprezentować się kibicom w jednym z trzech najdłuższych kolarskich wyścigów w worldtourowym kalendarzu. 

I mógł skorzystać z niej przy pierwszej dostępnej okazji, ponieważ znalazł się w składzie Cofidisu już na pierwszy z tegorocznych wielkich tourów. Na razie jednak przekonuje się o tym, że dzień na wyścigu trzytygodniowym, przynajmniej na razie, nie różni się szczególnie od tego, czego doświadcza na innych wyścigach, w których ma okazję startować.

– Tak właściwie, to był mniej więcej taki sam dzień wyścigowy, jak inne. Oczywiście pomijając emocje, które były większe niż zazwyczaj i świadomość, że jest się częścią grandtourowego peletonu.

– mówił, gdy zadzwoniłem do niego kilka godzin po zakończeniu pierwszego etapu wyścigu. Etapu, na którym mistrz Polski z 2020 roku nie był szczególnie widoczny, ale nikogo raczej nie powinno to dziwić – nie taka jest jego rola w drużynie. Sam mówił o swoich sobotnich obowiązkach w ten sposób:

– Ogólnie, dziś nie miałem żadnych dodatkowych zadań. Jako ekipa mieliśmy zostawić swoich liderów na 30 kilometrów przed metą, na tym sztywnym podjeździe. Chłopaki rzeczywiście były tam z przodu, ja nie byłem szczególnie mocno zaangażowany w pracę tam. Jak już odpadłem, to miałem po prostu dojechać do mety w swojej grupie razem z innymi sprinterami i oszczędzać energię przed płaskimi etapami.

O realizację tego ostatniego celu z pewnością było mu o tyle łatwiej, że wtedy, gdy UAE Team rozpoczęło swoją pracę, poprzez którą wykończyło m.in. Romaina Bardeta, on był już z tyłu.

– Mocne tempo na pewno było na dojeździe do rundy w mieście, ale po chwili, tuż po tym, [nieco ponad 30 km przed metą – przyp. red.], jak rozpoczęliśmy pierwszą wspinaczkę pod Bivio di San Vito stworzyło się grupetto. Tam UAE jechało już z przodu, a podejrzewam, że tempo mocno podkręcili na podjeździe siedmiokilometrowym, więc ja już tego nie odczułem, bo byłem wtedy z pozostałymi sprinterami.

Przygotowania z problemami

Dla Aniołkowskiego już sam start w Giro d’Italia jest zwieńczeniem pewnej drogi. Nie chodzi tu tylko o tę długą, trwającą kilka lat, drogę do World Touru. Od utalentowanego 19-latka, który w barwach prokontynentalnego Verva Active Jet Team posmakował ścigania w elicie, przez kilkuletnią tułaczkę po polskich ekipach trzeciej dywizji, przełomowy rok w barwach CCC Development Team, aż po niekiedy naprawdę dobre, ale niekiedy także dość rozczarowujące występy po powrocie do Pro Conti.

To prawda, droga ta była całkiem wyboista, pełna wzlotów i upadków, ale gdy „Aniołek” w końcu trafił do World Touru, to ten nie przywitał go chlebem i solą. Wprawdzie Polak już w październiku, po zgrupowaniu organizacyjnym, wiedział, że dostanie swoją szansę w Giro d’Italia, ale później pojawiły się drobne komplikacje

– Miałem specyficzną kontuzję. To było złamanie zmęczeniowe, więc długo nie mogłem trenować, mimo tego, że praktycznie nic mnie nie bolało, nie miałem żadnych dolegliwości. Chodziłem o kulach, choć tak właściwie mogłem normalnie się przemieszczać, bez żadnego bólu. To było dość trudne, pod względem psychicznym, ale wszyscy mi powtarzali, żebym szedł za wskazówkami lekarzy i nie zaczynał zbyt wcześnie, bo kontuzja może się odnowić. Dlatego czekałem cierpliwie na to zielone światło, a gdy je dostałem, od razu zacząłem ciężko trenować, żeby wrócić jak najszybciej.

– opowiada, a gdy zapytałem go o to, czy wciąż czuje jakieś skutki kontuzji i wiążącej się z nim pauzy dodaje:

– Na pewno straciłem cały grudzień i listopad. W tych miesiącach zwykle buduje się bazę pod kolejne miesiące, a ja to ominąłem. Starałem się to nadrobić, ale trudno było to zrobić, bo dokładnie w tym samym momencie wchodziło się od razu na wyższą intensywność, a bez tej bazy nie było to łatwe. Późno wszedłem w ten sezon, ale myślę, że w tym momencie nie powinienem już tego aż tak odczuwać. Na pewno może mi brakować trochę takiej wytrzymałości, ale myślę, że teraz, gdy minęło już kilka miesięcy, zdążyłem już tymi wszystkimi treningami nadrobić braki.

Zasłużone zaufanie

Mimo tych przejściowych problemów Aniołkowski mógł liczyć na wsparcie szefów ekipy, którzy na bieżąco kontaktowali się z nim w sprawie jego kolejnych planów – w trakcie leczenia kontuzji przez cały czas dostawałem informację, że wciąż jestem brany pod uwagę, przy ustalaniu składu na Giro d’Italia. – mówi kolarz, który, choć przez moment wydawało się to niemal niemożliwe, wrócił do startów już w lutym, na UAE Tour, a później, jedynie z drobnymi korektami, po kolei odhaczał kolejne punkty planu przygotowanego dla niego w kalendarzu.

Dla nas, jako kibiców, najważniejsze jest jednak to, że nie było to puste nabijanie kolejnych kilometrów. Będąc na Bliskim Wschodzie, zajął 4. miejsce na jednym z etapów. Z kolei na Tirreno-Adriatico poszło mu tylko odrobinę gorzej – z Wyścigu Dwóch Mórz wrócił z jednym piątym miejscem.

– Rzeczywiście, nie jest najgorzej. Nawet zaskakująca była ta moja dyspozycja już w  pierwszych wyścigach. Może to dlatego, że ekipa nie narzucała na mnie żadnej presji. Mówili: “spokojnie przejedź ten wyścig, nie mamy wobec ciebie żadnych oczekiwań”. Dzięki temu łatwiej mi się jechało.

– W ten sposób dotarłem do Giro. Długo przygotowywałem się do tego wyścigu, kosztowało mnie to dużo poświęcenia i mam nadzieję, że ta forma będzie optymalna wtedy, kiedy będę tego potrzebował na sprinterskich etapach. Przede mną tak naprawdę osiem szans, patrząc na profile, choć oczywiście wszystko zależy też od tego, co będą robić inne drużyny, jak wysokie będzie tempo. Dziś widzieliśmy, że ściganie zaczyna się już od pierwszego etapu. Nikt nie czeka na trudniejszy trzeci tydzień

– relacjonował.

Wykorzystać szansę

Obecność Stanisława Aniołkowskiego na trasie Giro d’Italia dla niego samego jest ważnym doświadczeniem, jednak my – polscy kibice, do rodaków na trasach wielkich tourach zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Zazwyczaj jednak polscy zawodnicy pełnią przy takich okazjach rolę pomocników, podczas gdy 27-latek powinien dostać sporo szans dla siebie.

Owszem, po komunikacie prasowym Cofidisu można było mieć co do tego drobne wątpliwości. Wprawdzie zapowiadano walkę „Aniołka” na płaskich etapach, ale jednocześnie w kontekście tego typu odcinków wspominano także o Stefano Oldanim – Włochu, który w zeszłym roku kilka razy pokazał się na płaskich końcówkach. Jeśli wątpliwości te nie zniknęły, po przeczytaniu poprzednich akapitów tego tekstu, to teraz można je rozwiać. Tak, to właśnie Aniołkowski jest numerem jeden swojej ekipy na płaskie etapy tegorocznego wyścigu.

– Na tych typowo sprinterskich końcówkach zespół stawia na mnie. Oczywiście, Stefano wygrywał już etap na Giro, więc też będzie chciał się pokazać z dobrej strony. Będzie więc dostawał wolną rękę, ale raczej na tych trochę trudniejszych etapach. Na płaskich mam pokazywać się ja.

– zapewnia mój rozmówca, co oznacza, że już niebawem będzie miał okazję rzucić rękawicę m.in. Fabio Jakobsenowi, Timowi Merlierowi, Olavowi Kooijowi i Jonathanowi Milanowi. W rywalizacji tej będzie mógł liczyć na wsparcie kolegów, jednak to z pewnością nie będzie tak mocne, jak w przypadku wyżej wymienionych sprinterów.

– Koledzy z drużyny będą mnie wspierać – jest z nami Benjamin Thomas, czyli świetny torowiec i samo to sugeruje, że wie, jak to się robi. Jeśli będę się dobrze czuł, to myślę, że mogę liczyć również na pomoc Stefano Oldaniego. Jest kilku kolarzy, którzy mogą mnie wspomagać przy odpowiednim ustawieniu się w końcówce, ale raczej nie liczyłbym, że zrobimy taki typowy lead-out. Będę raczej szukał najlepszych sprinterskich pociągów na tym Giro, bo są tutaj ekipy, które przyjechały niemal wyłącznie po to, by rozprowadzać sprintera i liczyć na jego dobry wynik. Będę się starał w tym odnaleźć, bo wiem, że to udaje mi się najlepiej. Dobrze czuję się, gdy sam mogę wybierać, za kim chcę podążyć i zazwyczaj podejmuję dobre decyzję. Liczę na to, że to się uda także tym razem

– tłumaczy i z pewnością z niecierpliwością czeka na swoją pierwszą szansę na finisz w czołówce etapowej na wielkim tourze.

Ta nastąpi już w najbliższy poniedziałek, a kolejne w ciągu dwóch następnych dni. Sprinterzy dostaną bowiem do swojej dyspozycji całą pierwszą połowę pierwszego tygodnia Giro d’Italia. Liczymy na to, że kolarz Cofidisu zdąży w tym czasie udowodnić, że Cofidis stawiając na niego podjął najlepszą z możliwych decyzji.

Poprzedni artykułRingerike GP 2024: Marcin Budziński ponownie 4. w Norwegii
Następny artykułTadej Pogačar o wygranym etapie Giro d’Italia: „To było jedno z moich marzeń”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments