fot. Tour of the Alps

Simon Carr swoim zwycięstwem czwartego dnia rywalizacji zwieńczył pełen sukcesów roczny okres, który zainaugurował wygrywając jeden z etapów ubiegłorocznego Tour of The Alps.

Sześć zwycięstw w ciągu 12 miesięcy – tak wygląda dorobek, który Carr uzbierał od 21 kwietnia ubiegłego roku. Dorobek naprawdę okazały, biorąc pod uwagę, że w porównywanym okresie dokładnie tyle triumfów zdołał wywalczyć Wout Van Aert, zaś kolarze tacy jak Christophe Laporte, Dylan Groenewegen czy Filippo Ganna, choć za nimi wcale nie najgorszy czas, mają ich jeszcze mniej.

Oczywiście każdy z nich osiągał swoje triumfy w lepiej obsadzonych wyścigach, jednak jeszcze 12 miesięcy temu Carr marzył o jakimkolwiek triumfie. Mógł się wówczas pochwalić jedynie wygraną w GP Villafranca – wyścigu bez jakichkolwiek gwiazd na starcie, od którego minęły już zresztą 3 lata. Wszystko zmieniło się dopiero na trasie Tour of the Alps. Tam też zdecydował się na samotny odjazd, który pozwolił mu na odniesienie długo wyczekiwanego zwycięstwa odniesionego pomimo… nie najlepszej formy. Teraz mógł sobie tamten czas przypomnieć – nie tylko z powodu znajomego krajobrazu, ale i ogólnego samopoczucia, bo i podczas tegorocznego wyścigu jego nogi nie pracowały do końca tak, jak on sam by tego oczekiwał.

– Przyjechałem tutaj z uzasadnionymi ambicjami walki o klasyfikację generalną. Przed wyścigiem byłem na trzytygodniowym obozie wysokościowym i przyjechałem na ten wyścig z dużą dozą pewności siebie. Niestety, przez pierwsze dni tutaj, naprawdę cierpiałem, głównie przez alergię.

– mówił kolarz, który tym razem nie był w stanie pokonać swoich słabości, co spowodowało, że do 4. etapu przystąpił ze stratą 38 minut do lidera. Na szczęście, mimo tamtych problemów, wszystko znów zakończyło się happy endem.

– Cieszę się, że zespół, a zwłaszcza Juan Manuel Garate, zainspirował mnie do tego, by utrzymać dobre nastawienie. Dziś wreszcie dobre samopoczucie wróciło i w efekcie teraz w końcu mam powody do radości.

– opowiadał kolarz, który do mety dojechał z jeszcze większą, niż wówczas, bo ponadminutową przewagą.

To, że uda mu się wygrać, nie przez cały czas było jednak przesądzone. Najpierw z powodu bardzo mocnej konkurencji, jaką miał wewnątrz ucieczki (w końcu Higuita, Carthy czy Muhlberger to naprawdę mocne nazwiska), a później z powodu tego, co działo się za jego plecami. A działo się naprawdę dużo. Lider wyścigu – Juan Pedro Lopez musiał raz za razem odpierać ataki rywali, którzy narzucali mocne tempo. Tempo, które spowodowało, że Carr, choć już zostawił rywali w tyle, mógł poważnie martwić się o losy zwycięstwa.

– W pewnym momencie moja przewaga zmalała do minuty i szczerze mówiąc myślałem, że to już koniec. Aż nagle, na zjeździe doszło do kilku kraks i prawdopodobnie właśnie dlatego postanowili nie podejmować już zbyt wielkiego ryzyka. A później, na płaskim, moja przewaga znów wzrosła. Na ostatnim podjeździe zacząłem czuć się już pewniej, ale wciąż dawałem z siebie wszystko i naprawdę mocno naciskałem na pedały. Dopiero na zjeździe poczułem, że mogę już trochę odpuścić

– kończył zawodnik, który teraz marzy o tym, by do bogatej listy kolejnych wiktorii wreszcie dołożyć jakąś w wyścigu zaliczanym do World Touru. Kto wie, być może uda mu się to już w Giro d’Italia?

Z Borgo Valsugana Bartek Kozyra

 

Poprzedni artykułDavid Lappartient mówi głośne „nie” dla nagród finansowych za medale olimpijskie
Następny artykułPuchar Prezydenta Grudziądza 2024: 2 tygodnie do największej juniorskiej imprezy w Polsce
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments