MAURIZIO FONDRIEST CON LAURENT FIGNON By Massimo Nicolodi - Fondriest 1.jpgUploaded by Badzil, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=15121879

Maurizio Fondriest to jeden z najlepszych kolarzy lat 90., którego polscy kibice mogą kojarzyć ze zwycięstwem w Tour de Pologne 1994. My z Włochem porozmawialiśmy podczas niedawno zakończonego Tour of the Alps, którego był gościem specjalnym. 

W latach, kiedy zaczynałeś swoją kolarską karierę, wybór właśnie takiej ścieżki był dla Włocha czymś naturalnym, prawda?

Dla mnie na pewno. Zaczynałem, gdy miałem 10 lat, ponieważ chciałem pójść w ślady mojego taty, który najpierw był kolarzem, a potem komisarzem wyścigów. W tej sytuacji, regularnie zdarzało mi się jeździć z moją mamą i bratem, żeby z bliska obserwować kolejne kolarskie zawody, przy których mój tata pracował i w taki – dość naturalny sposób sam zapragnąłem pójść w ślady swoich bohaterów.

A którego z tych bohaterów ceniłeś najmocniej? Bo wybór miałeś naprawdę duży – Gimondi, Moser, Saronni – czy to któryś z nich był twoim ulubionym kolarzem?

Moim pierwszym kolarskim idolem był Eddy Merckx i dopiero później zacząłem kibicować Francesco Moserowi, który pochodził z mojego regionu i głównie dlatego budził moją sympatię. Gdybym jednak miał porównać Mosera do Merckxa, zdecydowanie bardziej kibicowałem temu drugiemu. To był mój bohater.

Zakładam, że skoro często bywałeś na trasach wyścigu, zdarzało ci się go widzieć na żywo.

Tak, widziałem go nie raz – pierwszy raz w Merano, niedaleko mojego domu. Było tam wówczas organizowane kryterium, na którym mój ojciec pełnił funkcję komisarza wyścigu. Nie pamiętam z tego wiele, bo to takie jedno z moich wczesnodziecięcych wspomnień, ale na pewno miał wtedy ubraną tęczową koszulkę.

Ty zresztą też dość szybko mogłeś ubrać taki sam trykot. W końcu już w 1988 roku zostałeś mistrzem świata

No tak, miałem wtedy zaledwie 23 lata i do dziś jestem najmłodszym Włochem, któremu udała się ta sztuka. I ten wynik był dla mnie olbrzymim przeżyciem, ale nie jakąś dużą niespodzianką. Ja już rok wcześniej, jako pierwszoroczny zawodowiec miałem bardzo dużo dobrych wyników, a wiosną 1988 roku zająłem 2. miejsce w Mediolan-San Remo. Do tego tamte mistrzostwa świata były rozgrywane w Belgii i ich trasa była ułożona idealnie pode mnie. Była trudna, ale bez długich podjazdów. Mieliśmy tylko jedną wspinaczkę, za to pokonywaną wielokrotnie – to był Kruisberg. Do tego meta znajdowała się na delikatnym podjeździe, co również bardzo mi sprzyjało. Tyle że nie byłem jedynym liderem – było nas trzech – ja, Gianni Bugno i Moreno Argentin. 

Zaatakowałem na dwa okrążenia przed metą razem z Claudem Criquielionem i Stevem Bauerem. Dojechaliśmy na ostatnie metry, ale tuż po rozpoczęciu walki na finiszu, oni się przewrócili…

…I do mety dojechał pan sam.

No tak. I w ten sposób wygrałem swoje jedyne mistrzostwo świata. Ludzie do dziś często pytają mnie, czy gdyby nie tamta ich kraksa, byłbym w stanie sięgnąć po tęczową koszulkę. Zawsze im wtedy powtarzam, że nigdy w życiu nie przegrałem finiszu z Bauerem i Criquielionem! Ani wcześniej, ani później – a rywalizowaliśmy wielokrotnie. Dlatego moja odpowiedź jest prosta – tak, wygrałbym te mistrzostwa świata niezależnie od tego, co wydarzyłoby się na finiszu.

Dużo brakowało, żeby pan leżał wtedy na ziemi razem z nimi?

Ciężko powiedzieć, gdy rozpoczyna się finisz, myślisz tylko o swojej taktyce. O tym, kiedy zacząć sprint, jak zwiększyć szanse na zwycięstwo. Dużo rzeczy robisz instynktownie i dlatego nawet nie wiem, jak blisko byłem wtedy kraksy. Na pewno jednak miałem dużo szczęścia, bo akurat znajdowałem się trochę z boku i odrobinę za nimi i akurat ominąłem tamtą kraksę.

W 1988 osiągnąłeś największy sukces w karierze, ale w 1993 byłeś chyba jeszcze lepszy. Pokazywałeś wtedy sporą wszechstronność. Potrafiłeś wygrać finisz z dużej grupy podczas Tirreno-Adriatico, ale też zająć 2. miejsce w Volta a Catalunya, dziś kojarzącego się ze ściganiem dla górali. Jakim kolarzem tak naprawdę wtedy byłeś?

Na pewno byłem mocny na podjazdach, ale nigdy na długich. Byłem przede wszystkim klasykowcem – to właśnie wyścigi jednodniowe dominują na mojej liście zwycięstw. Jeśli wygrywałem wyścigi wieloetapowe, to tylko te krótkie, jak Tirreno-Adriatico. Do tego, żeby osiągnąć coś więcej w wielkich tourach brakowało mi na pewno odpowiedniej wagi. Miałem 1,80 m wzrostu i ważyłem 70 kg – przy takich wymiarach trudno pokonuje się dłuższe podjazdy. To samo było, gdy byłem jeszcze amatorem – po prostu zawsze lubiłem wyścigi trudne, kończące się podjazdami, bez długich wspinaczek.

Jeśli chodzi o Volta a Catalunya, to dziś – owszem nie da się go wygrać nie będąc góralem, ale w moich czasach te wyścigi były zdecydowanie łatwiejsze. Jeśli porównamy ściganie w Katolonii dziś, do tego, które ja znam ze swoich czasów, to są dwa różne wyścigi. Dziś wyścigi wieloetapowe są zdecydowanie zbyt trudne, żeby tacy kolarze jak ja mogli je wygrywać.

Zajmowałem też 8. miejsce w Giro d’Italia i 15. w Tour de France. Bo to nie było tak, że nie potrafiłem w ogóle się wspinać. Nie było tak źle. Czasem potrafiłem utrzymać tempo bardzo dobrych górali, ale tych najlepszych – nigdy.

W czasach twojej kariery nazywano cię „Mr. Poggio”, ponieważ twoje ataki na tym podjeździe wielokrotnie miały olbrzymie znaczenie dla przebiegu wyścigu. Dlaczego więc masz tylko jedno zwycięstwo w Milano-Sanremo?

No bo trzykrotnie zajmowałem 2. miejsce, a raz 5. – zawsze byłem blisko, ale zazwyczaj czegoś mi brakowało. Trzy razy atakowałem w tym samym miejscu i zawsze te ataki były skuteczne, ale nigdy nie odjechałem sam. W 1988 – w mojej pierwszej próbie, trochę zlekceważyłem Laurenta Fignona, którego nie uważałem za kolarza równie szybkiego, co ja, a on niemiło mnie zaskoczył. W 1995 roku Laurent Jalabert był na moim kole po moim ataku na Poggio. Utrzymał się na nim aż do końca Poggio, a później pokonał mnie na finiszu. To po prostu czasem tak już w kolarstwie jest, że czasem wygrywasz, a czasem musisz uznać wyższość rywala. Mimo wszystko, wydaje mi się, że mój bilans nie jest wcale najgorszy.

Mediolan-San Remo było twoim ulubionym wyścigiem, a Poggio ulubionym podjazdem?

Nie, zawsze bardziej podobał mi się Wyścig Dookoła Flandrii. Niestety nigdy mi się nie udało być nawet na podium, mimo że niekiedy wcale niedużo brakowało mi do zwycięstwa. Największe szanse nawet na wygranie wyścigu miałem chyba w 1992 roku. Niestety wypuściliśmy wtedy ucieczkę na ogromną odległość – chyba to było 17 minut. To było zdecydowanie za dużo. Owszem, po jednym z moich ataków dogoniliśmy wtedy większość z jej uczestników, ale niestety nie wszystkich – z przodu pozostał Francuz – Jacky Durand i Szwajcar, którego nazwiska już nie pamiętam [Thomas Wegmuller – przyp. B.K]. Nie poddawałem się – wiedziałem, że mam nogi na zwycięstwo, więc naciskałem cały czas. Być może zbyt mocno, bo ostatecznie nie udało nam się ich dogonić, a pod koniec byłem tak ujechany, że na finiszu ograł mnie Edwig Van Hooydonck, z którym uciekałem.

Nigdy nie udało mi się wygrać tego wyścigu i także dlatego żałuję, że ten mój najlepszy okres w karierze szybko się skończył. To była wina pleców, które doskwierały mi przez większą część mojej kariery, a po mojej kraksie z Mediolan-San Remo sytuacja się pogorszyła. Miałem później operację, kilka miesięcy przerwy i przez to cały 1994 rok był już dla mnie słabszy. Owszem, w kolejnym sezonie zdarzały mi się jeszcze bardzo dobre wyniki – m.in. drugie miejsca w Tirreno-Adriatico i Strzale Walońskiej, ale to już nie było to samo, a gdy w kolejnych latach doszły do tego problemy z lewą nogą, to sytuacja jeszcze się pogorszyła, więc w efekcie końcówka kariery nie była specjalnie udana.

Mówisz, że 1994 rok był dla ciebie słabszy i, patrząc na wyniki, faktycznie tak było. Choć w zasadzie, z polskiej perspektywy, był całkiem istotny, bo akurat wtedy wygrałeś Tour de Pologne.

A, tak pamiętam ten wyścig. To była jedna z jego pierwszych edycji rozgrywana w formule open [dokładniej druga – przyp. red.]. Nawet nie wiem, ile tam wtedy było ekip zawodowych – dwie, może trzy? A do tego były same zespoły amatorskie, w których dominowali zawodnicy poniżej 23 roku życia. W tej sytuacji, trzeba przyznać, że poziom tego wyścigu nie był wówczas tak wysoki, jak teraz. Co oczywiście nie zmienia faktu, że byłem bardzo zadowolony, gdy go wygrałem.

Pamiętasz, jak wówczas wyglądała Polska?

Pamiętam, że krajobrazy wokół dróg, po których się ścigaliśmy, były przepiękne, szczególnie w Zakopanem, gdzie znajdował się jeden z najtrudniejszych etapów. Zresztą, później, jakoś piętnaście lat temu, wróciłem do tej miejscowości. Bardzo się zmieniła, ale była jeszcze piękniejsza. Zresztą tak samo, jak Tour de Pologne, które dziś stoi na o niebo wyższym poziomie, niż za moich czasów.

A pamiętasz jakichś zawodników z Polski, z którymi jeździłeś? Bo jeździłeś ze Zbigniewem Spruchem, Markiem Szerszyńskim i Grzegorzem Gwiazdowskim.

Oj, Zibi Spruch był kapitalny. On był z tej trójki zdecydowanie najmocniejszy. Pomógł mi wygrać wiele wyścigów, a do tego myślę, że naprawdę dobrze się dogadywaliśmy. To był naprawdę miły facet. Z kolei Gwiazdowski jeździł ze mną przez dwa lata w Cofidisie – był całkiem dobry, ale nie wiem, czemu nie zrobił większej kariery.

A podobno niedawno miałeś okazję porozmawiać z innym Polakiem, z którym współpracowałeś w czasach zawodniczych – Bogdanem Madejakiem.

Bog… z kim? Aaaa, no tak! Faktycznie. Rozmawialiśmy z nim i Stephanem Rochem podczas ostatniego Paryż-Nicea. Pamiętam go, miły człowiek, ale nie wiem, czy to, o czym rozmawialiśmy, nadaje się do cytowania.

Gdy zadzwoniłem do niego przed wywiadem z panem, dowiedziałem się, że w czasach twojego pobytu w Cofidisie, pod koniec kariery, jeździliście na ramach twojej firmy.

No bo ja obok kontraktu zawodniczego z Cofidisem podpisałem także kontrakt na dostawę sprzętu swojej marki. To znaczy – marka była moja, ale firma, która ją tworzyła należała do mojego brata – ja dawałem tylko nazwisko i wizerunek, co ułatwiało wiele rzeczy. W każdym razie, bardzo cieszę się, że miałem taką możliwość, żeby na sam koniec kariery ścigać się na rowerach ze swoim nazwiskiem. To było wielkie wyróżnienie.

W Levico Terme rozmawiał Bartek Kozyra

Poprzedni artykułVuelta Asturias 2024: Dublet UAE Team Emirates, Rafał Majka drugi!
Następny artykułPierwsza przejażdżka Wouta van Aerta po poważnej kraksie
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments