fot. ASO / Fabien Boukla

Pomimo trwającej pandemii kolarstwo (z pewnymi wyjątkami) wróciło do znanego od lat porządku. Na szczęście w tradycyjnym dla siebie terminie mógł się odbyć wyścig Paryż-Nicea, a we Włoszech jedzie fascynująca edycja Tirreno-Adriatico. Prawie zawsze pokrywające się finisze wprawiają kibiców w ból głowy polegający na podjęciu decyzji, którą imprezą obejrzeć w powtórce. W tym tekście proponujemy krótkie résumé, co wydarzyło się w „wyścigu ku słońcu”, który drugi rok z rzędu padł łupem Maximiliana Schachmanna z drużyny BORA-hansgrohe. 

Ubiegłoroczna edycja wyścigu Paryż-Nicea przywodzi na myśl smutne skojarzenia. Jakby to było dziś pobrzmiewają w uszach głosy brytyjskich i polskich komentatorów Eurosportu, którzy kończąc komentowanie siódmego (i zarazem ostatniego) etapu żegnali się z widzami na czas nieokreślony. Gdy Maximilian Schachmann brawurowo bronił maillot jaune na Valdeblore La Colmiane, Francja i Europa coraz mocniej pogrążała się w pandemii, a kolarstwo było ostatnią rzeczą, która zaprzątała ludziom głowy.  

W kolejnych miesiącach wydarzyło się wiele – zarówno, jeśli idzie o życie społeczne, jak i sport. Po kilku miesiącach niepewności dowiedzieliśmy się, że może odbywać się kolarstwo bez kibiców, pod znakiem nieustannie wykonywanych testów PCR, maseczek i unoszącego się w powietrzu zapachu żelu do dezynfekcji dłoni. Inne i dziwne, ale jednak możliwe. Dało to nadzieję, że w 2021 roku „wyścig ku słońcu” odbędzie się w pełnym wymiarze ośmiu etapów, bez wycofywanych drużyn oraz wiszących nad głowami organizatorów i kolarzy znaków zapytania. 

Teraz już wiadomo, że wszystkie odcinki udało się zorganizować, ale ostatnie dwa na zmienionej trasie. Przyczyną ponownie były pandemiczne restrykcje, lecz tym razem w nieco innym sensie. Po tygodniach bardzo mocno ograniczonego życia społecznego lokalne władze na czele z burmistrzem Nicei Christianem Estrosim nie chciały ponownie zamykać miast przed mieszkańcami. Podziękowaniem za pomoc w zredukowaniu liczby zakażeń wirusem COVID-19 miała być między innymi otwarta w niedzielne popołudnie Promenada Anglików. Najważniejsze jest jednak to, że wyścig dojechał do końca cały i zdrowy, w dosłownym tego słowa znaczeniu. 

Zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Primoža Rogliča byłoby pewną rekompensatą za przegraną w ubiegłorocznej edycji Tour de France. Ale nie jest. Słoweńca po raz kolejny dosięgnął pech na ostatnim decydującym o losach wyścigu etapie. Miał dwie kraksy, defekt, kolumna samochodów (jak to zwykle bywa) nie wyprzedziła go po drugiej z nich, goniąc na zjeździe omal ponownie się nie przewrócił, nie miał kolegów do pomocy w pogoni, doznał przemieszczenia obojczyka… Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. 

Wcześniej wygrał trzy etapy, czując się dobrze i pewnie. Atakował, finiszował, chwytał każdą pojawiająca się do odniesienia zwycięstwa okazję. Po prostu się ścigał, udowadniając, że jest obecnie jednym z najlepszych kolarzy na świecie. Spoglądając na to, jak wygrał w Biot, można było stawiać na niego także dzisiaj, w Levens. Niestety los napisał dla Rogliča kolejny bolesny scenariusz, według którego musiał pożegnać się z gąską, z którą w sobotę już się witał. Zastrzegał, że wyścigu jeszcze nie wygrał i wykrakał. Jak sam przyznał, popełnił dwa błędy, a teraz spogląda już w przyszłość, mając nadzieję, że wydobrzeje do wyścigu Itzulia Basque Country, który rozpoczyna się 5 kwietnia. Mając w pamięci to, jak w jakim stylu odniósł zwycięstwo w Liege-Bastogne-Liege po bolesnej porażce we Francji, można być niemal pewnym, że morale Słoweńca nie ucierpiało na finałowym etapie Paryż-Nicea.  

W atmosferze mieszanych uczuć tytuł sprzed roku obronił Maximilian Schachmann z drużyny BORA-hansgrohe. Jak każdy sportowiec wysokiej klasy wolałby odnieść zwycięstwo w innych okolicznościach, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że nie ma wątpliwości, że Niemiec był drugim najlepszym kolarzem tegorocznej edycji „wyścigu ku słońcu” po Primožu Rogliču. Jechał czujnie i właściwie bezbłędnie przez cały wyścig. W Chiroublues finiszował tuż za Słoweńcem, zaś na Valdeblore La Colmiane był trzeci. Także w niedzielę w samej końcówce, gdy tempo podkręcała Astana Premier Tech, został osamotniony, ale mimo to z wywieraną na jego osobę presją poradził sobie znakomicie. Nawet gdyby nie ubrał ostatecznie żółtej koszulki, to z pewnością pokazał, że ubiegłoroczny triumf w „wyścigu ku słońcu” nie był przypadkowy. 

Historia ostatecznych rozstrzygnięć w klasyfikacji generalnej z pewnością zapadnie w pamięć najmocniej, ale rzut oka na pierwszą dziesiątkę potwierdza dziejącą się w kolarstwie zmianę warty. Najstarszym z tego grona jest od lat solidnie jeżdżący Ion Izagirre (32 lata), ale poza nim znajdujemy tam 24-letniego Vlasova, 25-letniego Lucasa Hamiltona, 21-letniego Matteo Jorgensona, 25-letniego Auréliena Paret-Peintre’a, który był zaskakującym zwycięzcą GP Marsylii, i wreszcie 24-letniego Gino Mädera, pokonanego przez Primoža Rogliča na przedostatnim etapie. Dla każdego z wymienionych ten wyścig może być pewnym przełomem i początkiem wdzierania się na podia tego typu „etapówek” i wielkich tourów. Znak czasów, że w dwóch równolegle toczących się ważnych wyścigach tygodniowych wczesnej fazy sezonu znaczące role odgrywają młodzi. W Tirreno-Adriatico honoru nieco starszych i bardziej doświadczonych próbuje bronić Alaphilippe, zaś w Paryż-Nicea – jak już zostało powiedziane – robił to Roglič. Nie jest to jednak porównanie jeden do jednego, bo we Francji nowe kolarskie pokolenie nie odgrywało aż tak pierwszoplanowych ról jak ma to miejsce na Półwyspie Apenińskim. 

Wyścig z Paryża do Nicei ma ugruntowaną od lat pozycję. Za nami już 79. edycja, a w ostatnich latach ta prestiżowa francuska „etapówka” jest czymś więcej niż tylko polem do popisu dla dzielnych Francuzów i sposobem na wczucie się we francuskie ściganie dla kolarzy, którzy planują start w Wielkiej Pętli. Dzięki kilku zmianom w formacie trasy wyścig ten stał się jednym z najciekawszych i najbardziej emocjonujących w sezonie. Z jednej strony jest miernikiem tego, w jakiej formie kolarze zjechali ze zgrupowań wysokościowych, ale z drugiej stanowi cel sam w sobie. Za określenie „mały Tour de France” być może obrazi się Dauphiné, więc może wystarczy do tej ksywki dopisać „dwójkę” albo raczej „jedynkę”, patrząc na miejsce w kalendarzu. 

Poprzedni artykułMathieu van der Poel: „Nawet nie wiem jak dotarłem do mety”
Następny artykułDrużyna INEOS Grenadiers dystansuje się od dr. Richarda Freemana
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W kolarstwie szosowym urzeka ją estetyka tej dyscypliny stojąca w opozycji do cierpienia. Amatorsko jeździ na rowerze górskim i szosowym, przejeżdżając kilka tysięcy kilometrów rocznie.
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
zbych
zbych

Szkoda lidera,złamane zostały na ostatnim etapie żelazne zasady kolarskie.
Urlich nigdy nie dopuścilby do takiej kompromitacji Niemców.