Miał być przewrót – i był. Jeden wielki faworyt na dobre wypadł z gry o zwycięstwo w „generalce”, drugi pokazał, że wciąż jest prawdopodobnie najmocniejszym góralem na świecie.
Lepiej niż zakładano
Ten ostatni to oczywiście Jonas Vingegaard. W pierwszej połowie Vuelta a Espana Duńczyk, który podczas Tour de France stoczył fantastyczną batalię z Tadejem Pogacarem, raczej nie należał do głównych aktorów widowiska. Evenepoel, Roglic, Kuss czy paru harcowników – wszyscy oni rzucali się w oczy bardziej niż Duńczyk. Jednak on wkroczył do gry w najbardziej odpowiednim momencie. Zresztą – jak się okazuje – nie tylko ze sportowego punktu widzenia:
Jestem bardzo zadowolony. Nie mogłem wybrać lepszego dnia na zwycięstwo. Dziś są urodziny mojej córki Fridy. Bardzo chciałem dla niej wygrać i jestem po prostu szczęśliwy, że mi się to udało. Zrobiłem to dla niej!
– mówił na mecie rozentuzjazmowany 26-latek, który na temat samego etapu nie rozwodził się zbyt długo:
– Chcieliśmy sprawdzić, czy uda nam się zyskać przewagę nad rywalami i jak widać – udało się. Jestem z nas dumny. Myślę, że zajęcie trzech pierwszych miejsc i fakt, że cała nasza trójka znalazła się na podium w klasyfikacji generalnej to coś, co przewyższyło nasze najśmielsze oczekiwania
– powiedział dzisiejszy zwycięzca i trudno się z nim nie zgodzić.
Okazało się, że żaden z kolarzy Jumbo-Visma nie musi się poświęcać na rzecz końcowego sukcesu ekipy. Obecnie pierwszy w „generalce” jest Sepp Kuss, do którego Primoz Roglic i Vingegaard tracą odpowiednio 1:37 i 1:44. Najlepszym kolarzem spoza Jumbo-Visma jest Juan Ayuso, który do Duńczyka traci już niemal minutę. I patrząc na to, co działo się na etapie, można się spodziewać, że holenderska ekipa jest w stanie utrzymać swoich kolarzy na wszystkich trzech stopniach podium.
Pogrzebane szanse
W Jumbo-Visma panuje święto, tymczasem w najsłynniejszym zespole z innego kraju Beneluksu mamy stypę. Wszystko jest spowodowane kiepskim występem Remco Evenepoela. Belg został z tyłu już na Col d’Aubisque (drugim z czterech podjazdów) i do mety dojechał dopiero na 60. miejscu. Przegrał m.in. z Geoffreyem Soupem – sensacyjnym zwycięzcą jednego ze sprinterskich etapów tegorocznej Vuelty.
Najgorsze jest jednak to, że stracił jakiekolwiek szanse na walkę w klasyfikacji generalnej. Przed tamtą feralną wspinaczką wydawało się, że jest w naprawdę dobrej sytuacji. Wyprzedzał Roglica i Vingegaarda – tego drugiego o ponad minutę. Tymczasem teraz jest dziewiętnasty i do obu traci niemal pół godziny. Łatwo zrozumieć, dlaczego po przejechaniu linii mety odmówił rozmów z dziennikarzami. Nie rozmawiał nawet z klubowymi mediami, dlatego w komunikacie prasowym Soudal-Quick Step możemy przeczytać jedynie lakoniczną wypowiedź dyrektora sportowego – Klaasa Lodewycka:
– Nie jesteśmy w stanie powiedzieć zbyt wiele na temat tego etapu. To był po prostu kiepski dzień Remco. Nie był chory ani kontuzjowany. Takie jest niestety życie. To nie jest symulator kolarstwa – to jest prawdziwy wyścig, a my wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Wieczorem usiądziemy, ocenimy, co tak naprawdę się wydarzyło i przedefiniujemy swoje cele na ten wyścig.
I znów ta choroba…
Drugim przegranym etapu z metą na Tourmalet jest Joao Almeida. On odpadł z głównej grupy jeszcze kilka kilometrów przed swoim byłym kolegą z Soudal-Quick Step, jednak jego przypadek jest nieco inny. On przyczynę swojego niepowodzenia zna.
– Trochę chorowałem w ostatnich dniach. Boli mnie brzuch, boli mnie nos… to jest coś w stylu grypy. Jestem sfrustrowany, sytuacja zdecydowanie nie układa się tak, jak bym chciał. Wiedziałem, że dziś będzie ciężki dzień, ale postanowiłem zawalczyć
– mówił Portugalczyk i było to widać.
Kolarz znany z minimalizowania strat, dziś pokazał tę umiejętność po raz kolejny. Choć został z tyłu na bardzo wczesnym etapie i nie mógł liczyć na takie wsparcie jak Evenepoel, to do mety dojechał z niespełna 7-minutową stratą. Etap ukończył na 15. miejscu, przed Lennym Martinezem i kilkoma innymi kolarzami, którzy lwią część ostatniej wspinaczki przejechali w czołówce.