W 1997 roku Jan Ullrich przebojem wdarł się na kolarskie salony, demolując rywali na pierwszym górskim etapie Tour de France. Jego występ był tak niesamowity, że wstrząsnął całym sportowym światem.

Gazety określiły Ullricha mianem „nowego giganta”. Tamtą edycję Tour de France wygrał z
przewagą niemal dziesięciu minut, co uznano wówczas za pokoleniową zmianę warty w
kolarstwie. Zgodni byli wszyscy: Jan Ullrich jest przyszłością tego sportu. O jego losach w
wyjątkowy sposób opowiada uznany dziennikarz Daniel Friebie w swojej książce „Jan Ullrich. O tym, który mógł być najlepszy”. Jest ona dostępna kilkając TUTAJ. Bardzo szybko okrzyknięto go najpopularniejszym niemieckim sportowcem wszech czasów, a jego rywalizacja z Lance’em Armstrongiem zdefiniowała najbardziej kontrowersyjne lata Tour de France. Daniel Friebe, który jest także autorem znakomitej biografii Eddy’ego Merckxa „Kanibal”; wyruszył na poszukiwania człowieka, o którym w 1997 roku mówiono, że zdominuje kolarstwo na długie lata, a któremu nigdy się to nie udało. To porywająca opowieść o oczekiwaniach, którym nie da się sprostać, wrażliwości psychicznej i fizycznej, skutkach trudnego dzieciństwa, zepsutym moralnie sporcie, dopingu, uzależnieniach oraz jednym, konkretnym rywalu, którym był Lance Armstrong. A także o tym, jak wszystkie te elementy mogą zmienić przeznaczenie człowieka.

Fragment książki:
„Trzeciego dnia kariery zawodowej Jan Ullrich wjechał rowerem do Andory i od razu zrozumiał, dlaczego przed tysiącem lat Ludwik I Pobożny przyrównał tamtejsze szczyty i kaniony do „dzikich dolin piekła”. Ullrich spojrzał, jak pod jego przednim kołem przemknęła biała linia, a potem pomyślał o swoim wyniku, równie mało przyjemnym jak otaczający go krajobraz. Alex Zülle, triumfator trzeciego etapu wyścigu Setmana Catalana, „Tygodnia w Katalonii”, wpadł na metę 22 minuty przed nim. Drugi dzień z rzędu Ullrich na pocieszenie
miał tylko świadomość, że jechał takim samym tempem jak aktualny mistrz Tour de France, Miguel Induráin. Sam potem przyznał, że jego pierwsza wizyta w tym księstwie i w ogóle jego pierwszy kontakt z zawodowym kolarstwem na najwyższym poziomie były po prostu przygnębiające. Nieco ponad dwa lata później Jan Ullrich ponownie pojawił się w górach Andory, tym razem jednak wszystko miało wyglądać zgoła inaczej. Dziesiąty etap Tour de France 1997, prowadzący z Luchon do kurortu narciarskiego Arcalís, liczył potworne 242 kilometry. Na trasie znalazło się pięć pirenejskich przełęczy, a każda z nich w lipcowym słońcu płonęła niczym rozżarzony węgiel. Ostatecznie upał nie stanął na drodze Ullrichowi. Niemiecka prasa miała potem ukuć termin „Ulle-Wetter”, „pogoda Ullrichowa”, na określenie tych gorących dni, w których inni więdli, a on – „Król Słońca”, jak go nazwali – ożywał. Jako dzieciak z Rostocku nawet nie słyszał o Tour de France, więc nie mógł go oglądać. Dla kolarzy zza żelaznej kurtyny najważniejszą imprezą kolarską był Wyścig Pokoju, w którym startowali idole kibiców z NRD tacy jak Uwe Raab czy Uwe Ampler, a na długo przed nim również Täve Schur. Pierwszą, ziarnistą relację z Touru Ullrich obejrzał w lipcu 1989 roku, gdy wraz z kilkoma innymi młodzikami z Dynama Berlin – wielosekcyjnego klubu sportowego powiązanego ze Stasi – potajemnie przestroił antenę od malutkiego telewizora stojącego w świetlicy w ich internacie. Szczęście im dopisało, trafili bowiem na jedną z najbardziej porywających edycji w historii tego wyścigu, w której do samego końca o zwycięstwo walczyli Amerykanin Greg LeMond i Francuz Laurent Fignon.

Teraz, osiem lat później, Ullrich nie tylko sam startował w tym najsłynniejszym wyścigu świata, ale też był zaliczany do grona jego faworytów. Co prawda zapewniał, że liderem zespołu Deutsche Telekom pozostaje jego partner i triumfator poprzedniej edycji Touru,
Bjarne Riis, media jednak bagatelizowały te wypowiedzi. Dziennikarze uznawali, że Ullrich
zmniejsza wywieraną na niego presję i nie chce podpaść Duńczykowi. Rankiem w  dniu
prologu „L’Équipe” wskazała Ullricha jako faworyta do zajęcia najwyższego stopnia podium
w Paryżu. W końcu przed rokiem był drugi, tuż za Riisem. Przez pierwsze półtora tygodnia
wyścigu rosło również napięcie w samej ekipie Telekomu. Jens Heppner, który dzielił z Ullrichem pokój, wypowiedział się pośrednio w  imieniu wielu zawodników niemieckiej ekipy, stwierdzając, że 23-latek jest mocniejszy od Riisa i w drodze do Andory powinien jechać swój własny wyścig. Przekonać go do tej strategii usiłowali również Walter Godefroot i Rudy Pevenage, dyrektorzy sportowi zespołu, ale Ullrich postanowił skromnie pozostać w cieniu Riisa. Na pierwszych czterech olbrzymich przełęczach – Portet-d’Aspet, Port, Envalira i Ordino – co chwila zerkał przez ramię, by sprawdzić, gdzie jest Riis. Gdy nieco później Richard Virenque i Laurent Dufaux, dwaj zawodnicy Festiny, przyspieszyli już na górze przełęczy Ordino, Ullrich schował się za nimi i czekał na Riisa. Trzydziestotrzylatek, który przez większość kariery był raczej wyrobnikiem, zaskoczył dużą część środowiska kolarskiego swoją dominacją w Tour de France 1996. W  ostatnim tygodniu tamtego wyścigu zaczął jednak słabnąć, natomiast coraz lepiej jechał Ullrich. Taki Heppner był na przykład przekonany, że po 1996 roku Riis nie wygra już żadnej edycji Tour de France.
Wreszcie, na nieco ponad dziesięć kilometrów przed metą, Riis zrównał się z Ullrichem. Powiedział mu, że jeżeli chcą wygrać Tour, muszą zaatakować.
– Chcesz, żebym cię pociągnął? – spytał Ullrich, zerkając na niego.
– Nie. Jeśli masz siły, próbuj sam. – Riis musiał powiedzieć mu to wprost.
Jako były obywatel NRD Ullrich był nauczony wykonywać polecenia osób stojących wyżej od
niego, ponieważ w tamtejszym szkolnictwie najmocniej stawiano właśnie na posłuszeństwo,
w tym przypadku jednak się zawahał. Instynkt podpowiadał mu, że powinien dostać błogosławieństwo z samej góry, czyli od Waltera Godefroota, szefa Telekomu. Wymówił się koniecznością nawodnienia, zwolnił i dał się dogonić samochodowi serwisowemu, a gdy się ku niemu nachylił, usłyszał szczekliwe polecenie Godefroota:
– Powalcz! Atakuj!

Chwilę później przemknął obok Riisa i  znalazł się na czele 16-osobowej grupy, która miała kwestię zwycięstwa na tym etapie rozstrzygnąć w swoim gronie. Na widok znaku informującego, że do przejechania zostało już tylko dziesięć kilometrów, Ullrich stanął na pedały i odjechał wszystkim oprócz Włocha Francesco Casagrande. Po chwili atak przerwał, jak gdyby ogarnęły go wątpliwości. Wątpliwości te nie opuszczały go aż do El Serrat, górskiej osady liczącej zaledwie 180 mieszkańców. Znajduje się tam mała kaplica, trzy hotele i dwa zakręty na drodze wijącej się do Arcalís. Na pierwszym z nich pełnymi gracji ruchami kręcił korbą, nie zdradzając nawet cienia agresji czy prób przyspieszania. Jadąca za nim grupa się rozpadła. Najpierw odpadł Riis, potem Casagrande, a ostatni w walce z grawitacją i diabolicznym rytmem Ullricha poddał się Francuz Virenque. Każdy sport zawodowy musi mieć swoich idoli, a przy tym nie ma chyba bardziej ekscytujących momentów niż te, w których popisowym występem swoje pojawienie się na scenie obwieszcza nowy wirtuoz. Takie okazje mają często jakieś preludium, przedsmak, jak
występ Ullricha sprzed roku, zapowiadający jego wielki talent. Znacznie rzadziej zdarza się,
by tak wielkie talenty pojawiały się nagle, niespodziewanie, znikąd. Łączącą ich wszystkich
cechą jest natomiast umiejętność całkowitego przekształcenia całego krajobrazu ich dyscypliny oraz poszerzenia jego horyzontów w kilka minut, a  czasem nawet kilka sekund.
Dosłownie parę tygodni wcześniej, w kwietniu 1997 roku, podobnego wyczynu dokonał Tiger Woods, wygrywając US Masters z przewagą 12 uderzeń. „Sports Illustrated” pisał wówczas o „tygodniu, który kompletnie odmienił golf”. Teraz w Andorze doświadczeni obserwatorzy mówili to samo – że Jan Ullrich w takim samym stylu na nowo pisze przyszłość innej dyscypliny sportu.

Po kilometrze od rozpoczęcia ataku Ullrich miał już minutę przewagi nad Richardem
Virenque, a po trzech kilometrach ta przewaga zbliżała się do dwóch minut.
Nieczęsto się widuje, by 23-latek tak bezwzględnie rozprawiał się z rywalami na pierwszym
dużym podjeździe w Tour de France, ale temu popisowi towarzyszyło kolejne rzadkie
zjawisko, tym razem nieco wyżej. Gdy Ullrich się zbliżał, setka albo i więcej dziennikarzy
porzuciła laptopy, oderwała wzrok od ekranów telewizorów w press roomie, po czym
wszyscy tłumnie popędzili na drugą stronę parkingu, do barierek odgradzających ich od trasy wyścigu. Jednym z wychylających się przez nie reporterów był Hartmut Scherzer. Na swój pierwszy Tour de France jako reporter pojechał w 1977 roku. Pisał o Muhammadzie Alim, z którym się zresztą zaprzyjaźnił, pojechał obejrzeć walkę Thrilla in Manilla, w której Ali pokonał Joe Fraziera. Dwa lata później dostąpił zaszczytu relacjonowania kolejnego historycznego zdarzenia, właśnie w 1977 roku, gdy pojechał na swój pierwszy Tour de France. Didi Thurau, tak samo jak Scherzer pochodzący z Frankfurtu, już po prologu założył żółtą koszulkę lidera i utrzymał ją przez ponad dwa tygodnie, dłużej niż jakikolwiek Niemiec przed nim. Scherzer instynktownie wyczuwał, że tym razem jest świadkiem czegoś innego, nie krótkiego epizodu, ale swego rodzaju konsekracji. Zobaczył zarys sylwetki wyłaniającego się z tunelu Ullricha i popatrzył dookoła po swoich kolegach po fachu – wszyscy bili brawo jak zwykli kibice. Tylko jeden z widzów stał nieruchomo i wydawał się całkowicie obojętny. Był mniej więcej w  wieku Scherzera i  nawet go przypominał: pulchny, z zaciśniętymi ustami, gęstymi brwiami i wydatnym nosem. Z pewnością rozpoznawał go każdy, kto choć trochę interesował się historią Tour de France z lat 60. i 70. Raymond Poulidor nie mógł tego dnia wiedzieć ani nawet się domyślać, że Ullrich pobije kiedyś jego rekord trzech drugich miejsc w klasyfikacji generalnej Tour de France, dzięki któremu Poulidor był znany jako „Wiecznie Drugi”. Gdy Ullrich przemknął im pod nosem i  zniknął z  widoku, a dziennikarze wrócili do centrum prasowego, Poupou ciągle jeszcze stał oparty o barierki i układał sobie w głowie to, co właśnie zobaczył.
– C’est Merckx – powiedział w końcu. – C’est Merckx!

Jan Ullrich nie był jeszcze Eddym Merckxem, triumfatorem pięciu edycji Tour de France i
najwybitniejszym sportowcem płci męskiej, który kiedykolwiek wsiadł na rower. Z pewnością nie osiągnął wystarczająco dużo, by uzasadniało to przepowiednię Merckxa wyrażoną przed rozpoczęciem wyścigu, że Ullrich zostanie „kolarzem stulecia”. Niemniej w ciągu kwadransa od rozpoczęcia jego ataku żadne porównania nie wydawały się przesadzone. Gdyby szacować na podstawie tego popisu, ile edycji Tour de France mógł ostatecznie wygrać Niemiec? Kilka dni później Bernard Hinault powiedział francuskiej prasie, że Jan Ullrich wydaje się predestynowany do dołączenia do grona pięciokrotnych triumfatorów Tour de France, w którym wówczas znajdowali się tylko on, Merckx, Jacques Anquetil i Miguel Induráin. Hinault przewidywał, że potem Ullrich sięgnie zapewne po zwycięstwo numer sześć, a może też numer siedem. Kolejnych kilka dni później Hinault zmienił zdanie i powiedział dziennikarzom, że Ullrich będzie niepokonany przez najbliższych dziesięć lat.”

 

 

Poprzedni artykułTour de France 2023: Philipsen, Groenewegen i Van Aert o swoich występach podczas jedenastego etapu [wypowiedzi]
Następny artykułArrivé #10 | Jasper Philipsen na drodze do historii [podcast]
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments