fot. PhotoNews

To miała być historyczna chwila. Wszyscy czekali na 34. zwycięstwo Marka Cavendisha, które dałoby mu miejsce w historii obok samego Eddy’ego Merckxa. Korki od szampanów wciąż jednak czekają na wystrzał. Tyle że chyba można było się tego spodziewać, skoro w ucieczce znalazł się Brent Van Moer.

Nie da się ukryć, że jak na atakującego kolarza, Van Moer był podczas czwartkowego etapu dość dyskretny. Lepiej poszło innemu zawodnikowi Lotto Soudal – Harry’emu Sweeneyowi. To Australijczyk był czujniejszy i załapał się do czteroosobowej grupy, która zostawiła z tyłu resztę odjazdu, by między sobą rozstrzygnąć kwestię zwycięstwa. W tej sytuacji Van Moer musiał jechać wyjątkowo biernie – nie mógł przecież gonić swojego zespołowego kolegi.  Jednak jego występ tylko potwierdził to, co wiadomo o nim już od jakiegoś czasu – ma wyjątkowego nosa do ucieczek.

Zmuszeni by uciekać

Doskonale widać to podczas tego wyścigu. Poprzedni etap nie był wcale pierwszym, w którym  Van Moer zabrał się w nieoczywistą ucieczkę. Uczestnikiem takiej akcji był już czwartego dnia Touru. Tam też przed etapem mało kto stawiał na triumf uciekinierów i rzeczywiście długo wydawało się, że Belg i towarzyszący mu Pierre-Luc Perichon są kontrolowani przez peleton.

Tyle że peleton nie przewidział jednego – atomowego ataku Van Moera na kilkanaście kilometrów przed metą. Belg zaczął wtedy szybko powiększać swoją przewagę nad główną grupą. Tak szybko, że niektórzy sprinterzy mogli zwątpić w swoje nadzieje na triumf. Ostatecznie jednak zabrakło mu 200 metrów do upragnionego zwycięstwa.

Kolejna szansa przyszła dwa dni później, gdzie w nieco innym terenie – pełnym pagórków, właściwie idealnym dla uciekinierów, po raz kolejny puścił się w odjazd. A kilkadziesiąt kilometrów później znów pokazał niesamowite wyczucie – skoczył za atakiem  Mateja Mohoricia i Jaspera Stuyvena – nie trzeba chyba dodawać, że znów okazała się to dobra decyzja, nawet jeśli 23-latek ostatecznie nie był w stanie utrzymać mocnego tempa Słoweńca.

Dla Lotto Soudal posiadanie takiego kolarza jak on jest obecnie na wagę złota. W wyścigu nie jedzie już przecież Caleb Ewan. Australijczyk miał we Francji potwierdzić miano najszybszego sprintera świata i postawić kolejny krok w kierunku wygrania etapów trzech wielkich tourów w jednym roku. Niestety kraksa na finiszu trzeciego dnia rywalizacji jego zmusiła do wycofania się z wyścigu, a zespół do przewartościowania priorytetów.

– Teraz ciążąca na nas presja jest większa, niż wcześniej. Gdy był Caleb, wszystko było łatwiejsze – wiadomo było, że jest w stanie nam zapewnić kilka zwycięstw etapowych. Niestety jego upadek pokrzyżował nam szyki – teraz możemy już tylko szukać swoich szans w ucieczkach

– mówił w rozmowie z Naszosie.pl Van Moer.

Farciarz

Jednak sprowadzanie wszystkiego do kraksy Ewana byłoby bardzo naciągane. Van Moer bowiem nie przyjechał na wyścig jako wsparcie dla Australijczyka, a jako kolarz, który ma zabierać się w ucieczki – podobnie jak Philippe Gilbert i Thomas De Gendt. I trzeba przyznać, że na znalezienie się w takim gronie solidnie sobie zapracował. W tym sezonie jest jednym z najlepszych uciekinierów na świecie.

Zaczęło się od Tirreno-Adriatico. Szósty etap miał być ostatnią szansą dla sprinterów, którzy w „Wyścigu Dwóch Mórz” chcieli odnieść pierwszy triumf w sezonie.  Fernando Gaviria, Peter Sagan oraz Elia Viviani – wydawało się, że ci kolarze i ich ekipy będą miały wyjątkowy apetyt na to, by przerwać złą passę. A przecież na kolejne zwycięstwo z pewnością nie kręciliby nosem Tim Merlier i Wout Van Aert (choć akurat on miał prawo być zmęczony po wcześniejszych etapach). W teorii było więc komu walczyć o zwycięstwo – w praktyce, niekoniecznie. Przynajmniej na to wskazywała postawa peletonu, który odpuścił odjazd, w którym znalazł się Van Moer. Przed Belgiem otworzyła się szansa, ale zabrakło mu mocy, by ją wykorzystać. Na finiszu ograł go Mads Wurtz Schmidt.

Pomny tych doświadczeń, po kolejne triumfy mknął już samotnie, odpowiednio wcześnie odrywając się od współuciekinierów. Już w Ronde van Limburg był blisko – zwycięstwa pozbawił go marshall, którego nieuwaga spowodowała, że 23-letni Belg pomylił trasę. Na szczęście już tydzień później powetował sobie to niepowodzenie podczas Criterium du Dauphine. Zrobił to samo – zaatakował na ostatniej rundzie i zostawił kolegów z ucieczki dnia – tym razem nic mu już nie przeszkodziło, mógł podnieść ręce w geście zwycięstwa.

Zwycięstwa, które musiało w końcu nadejść, biorąc pod uwagę to, jak często kolarz Lotto Soudal podejmuje dobre decyzje na trasie. Z czego wynika taka skuteczność?

– Po prostu skupiam się na wyścigu. Analizuję sytuację i staram się dobrze wybierać. Najczęściej wygląda to tak, że zabieram się w ucieczkę, a potem, w odpowiednim momencie próbuję się pozbyć reszty kolarzy. Poza tym zawsze wierzę w zwycięstwo – nigdy nie atakuję tylko po to, żeby pokazać koszulkę swojego zespołu, czy coś w tym stylu. Może to głupie, ale moim zdaniem właśnie to jest klucz do osiągania sukcesów, że wierzysz, niezależnie od tego, czy masz kilka minut, czy kilka sekund przewagi. Myślę też, że po prostu miałem mnóstwo szczęścia

– odpowiada nam zawodnik, który dzięki swojej inteligencji taktycznej już teraz bywa porównywany z Thomasem De Gendtem, a więc prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym uciekinierem na świecie.

Barodeur? Niekoniecznie!

Czy Van Moer pójdzie zatem w ślady swojego starszego kolegi? Na pewno De Gendt mu imponuje, o czym świadczy choćby to, że zapytany, o najbardziej pamiętny etap obejrzany w telewizji, wskazał na jego zwycięstwo pod Mont Ventoux. Sam jednak nie radzi sobie w górach równie dobrze.

– Najbardziej odpowiada mi pagórkowaty teren – taki nie całkowicie płaski, ale też bez trudnych podjazdów. W górach jestem dużo słabszy, niż Thomas

– mówi Naszosie.pl. 

I świetnie widać to choćby po etapach na których uciekał. Zazwyczaj profile ich tras są pofałdowane, ale na tyle łatwe, że za jego plecami dojeżdżają sprinterzy. Zresztą, nie chce być barodeurem do końca życia.

– Zawsze najbardziej interesowały mnie klasyki, więc jeszcze bardziej niż De Gendta podziwiałem Grega Van Avermaeta, Philippe’a Gilberta i Toma Boonena – to oni byli moimi bohaterami i bardzo chciałbym być taki jak oni. Dobrze czuję się na brukach i właśnie z nimi wiążę swoja przyszłość

– deklaruje, a zapytany o największe kolarskie marzenie odpowiada bez wahania

zwycięstwo w Paryż-Roubaix lub w Ronde van Vlaanderen.

Jak na razie w seniorskim peletonie nie zdążył pokazać, że w przyszłości może być kolejnym belgijskim specjalistą od „kocich łbów” – w tym roku zadebiutował w De Ronde i w ogóle nie ukończył wyścigu. Warto jednak odnotować, że jeszcze w młodszych kategoriach wiekowych potrafił zajmować miejsca w ścisłej czołówce Paryż-Roubaix i Omloop Het Niewsblad. Na razie nie przełożył tego na wyścigi elity, ale być może już wkrótce się to zmieni. Tour de France nie jest przecież jego ostatnim wyścigiem w tym sezonie. Na horyzoncie Belga migoczą (choć jeszcze niezbyt wyraźnie) kolejne cele:

– Moimi kolejnymi wyścigami powinny być Tour of Denmark i BinckBank Tour. W tym drugim przypadku mogę nawet spróbować powalczyć o klasyfikację generalną. Na razie jednak cała moja uwaga skupiona jest na Tour de France. Wszystko zależy więc od tego, jak będę się czuł po tym wyścigu

Poprzedni artykułFabio Jakobsen przedłużył kontrakt z zespołem Deceuninck-Quick-Step
Następny artykułTour de France 2021: Strefa ochronna podczas 13. etapu zostanie wydłużona
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments