Po krótkiej przerwie, wracamy do wspomnień o tych, którzy w tym roku zakończyli przygodę z kolarstwem. Kolejnym z wielkich jest Michael Rogers. 

Australijczyk z pewnością zapadł w pamięć kibiców głównie ze względu na swoje niebywałe umiejętności w jeździe na czas, które przeistoczył w trzy tytuły mistrza globu zdobyte w tej specjalności. Przez 16 lat swojej kariery dał się także poznać jako kolarz potrafiący powalczyć o zwycięstwo w krótszym i nieco lżejszym wyścigu etapowym. Dla mnie był to z pewnością jeden z najbardziej wszechstronnych i najsympatyczniejszych zawodników w peletonie.

Jak sam mówił, przygoda Michaela z kolarstwem zaczęła się w 1986 roku, kiedy to pierwszy raz przyszło mu oglądać nagrania z wyścigu dookoła Flandrii czy Tour de France. Potem wszystko szło z górki – ogromna pasja jaka opętała Rogersa nie pozwoliła mu zrobić niczego innego jak zostać zawodowcem.

Marzenie Australijczyka spełniło się w 2000 roku, kiedy to odniósł pierwsze istotne zwycięstwo w karierze. Jeszcze przed podpisaniem zawodowego kontraktu, mógł się cieszyć z etapowego skalpu zdobytego podczas styczniowego Tour Down Under. Nikogo więc nie zaskoczyło, że pierwszego września został stażystą w zespole Mapei.

W kolejnym sezonie, Rogers był już pełnoprawnym członkiem drużyny.  Jazda u boku Fabiana Cancellary, Allana Davisa, Oscara Freire czy Stefano Garzellego z pewnością dała mu nie tylko bardzo dużo pewności siebie, ale także nauczyła wielu tajników zawodowego kolarstwa. Rok 2001 był rokiem nauki. Bardzo dobrej nauki.

Sam bohater w końcówce kariery mówił wielokrotnie o trudnościach, jakie na początku kariery spotykały kolarzy z Australii. Rozłąka z rodziną, samotność i konieczność odnalezienia się w zupełnie nowej rzeczywistości – dla wielu była to bariera nie do przeskoczenia. Rogers także płakał do poduszki i lubi o tym mówić, by kibice zrozumieli jak ogromnych wyrzeczeń wymaga kolarstwo od młodych chłopaków z Antypodów. Całe szczęście Michael zdołał sobie z tym poradzić.

W 2002 roku jego trud został ponownie wynagrodzony. Tym razem jego łupem padł nie tylko etap, ale także cały wyścig Tour Down Under. 23-letni Australijczyk stał się wówczas kolarzem obserwowanym przez wszystkich specjalistów od dwóch kółek. Dobry wynik przyszedł jeszcze w Zolder, podczas mistrzowskiej czasówki – była to 8. pozycja.

W kolejnym sezonie zaczęła pisać się historia. Mało kto w wieku 24 lat był w stanie odjechać równie świetny sezon, a Rogersowi się to udało. Na jego konto wpadło 4. miejsce w generalce Circuit de la Sarthe, zwycięstwo w Tour of Belgium i pierwsza ukończona wielka pętla. Najważniejsze miało jednak miejsce we wrześniu. W Kanadyjskim Hamilton, Australijczyk został mistrzem świata w jeździe na czas, pokonując o setne sekundy Uwe Peschela.

Kolejny rok był kolejnym krokiem do wielkości. Mimo niemałych umiejętności taktycznych i w jeździe pod górę, Rogers stawiał raczej na etapy indywidualnej walki z czasem, chcąc powalczyć o kolejne mistrzowskie tytuły. Bez wątpienia było to widać w sezonie 2004. Co prawda zdarzały się solidne występy w krótszych etapówkach – 8. miejsce w Paryż – Nicea czy 7. w Tour du Luxembourg, lecz celem były Igrzyska Olimpijskie i Mistrzostwa Świata. W Atenach było znakomicie, lecz nie idealnie – brązowy medal. W Bardolino natomiast udało się obronić tytuł, ponownie zakładając tęczową koszulkę.

Co ciekawe, mimo walki o czołowe miejsca w wielu tygodniówkach, Rogersowi nie udawało się wygrywać etapów jazdy na czas. Zdarzało się, że jego nazwisko było widoczne w ścisłej czołówce, lecz był to już totalny szczyt. W sezonie 2005, Australijczyk kilkukrotnie walczył o wygraną w etapówce. Z reguły kończyło się miejscem w czołowej „10” – 9. miejsce w Settimana Coppi-Bartali, 8. we Vuelta al Pais Vasco, 4. w Volta Catalunya, 2. W Tour de Suisse i 7. w Tour od Britain. Mimo wielu dobrych wyników, ani jedna czasówka nie padła łupem mistrza świata. Klątwa koszulki działała w najlepsze. Mimo to nasz dzisiejszy bohater nie załamywał się i ponownie został mistrzem świata, tym razem w Madrycie, stając się pierwszym kolarzem w historii, który zdobył tęczową koszulkę ze stoperem trzeci raz z rzędu.

W 2006 roku sytuacja nieco się zmieniła. Głównym celem Australijczyka stało się bowiem Tour de France. Walka o solidny wynik w wielkiej pętli nie tylko zmieniła plany Rogersa, ale także miała duży wpływ na jego formę w poszczególnych miesiącach. W pierwszej części sezonu udany był jedynie start w Circuit de la Sarthe, zakończony na 8. pozycji. Później przyszedł kompletnie nieudany debiut w Giro i w końcu 9. lokata w klasyfikacji generalnej Tour de France. Co prawda zabrakło zarówno wygranej czasówki, jak i miejsca w top 10 górskiego etapu, lecz miejsce w czołówce najważniejszego wyścigu w sezonie należy uznać za sukces.Niestety, dobra postawa we Francji odbiła się na czasówce w ramach Mistrzostw Świata, którą Rogers zakończył na 8. miejscu.

Z biegiem czasu, u Rogersa było widać mniejsze lub większe eksperymenty. Uwidoczniło się to w jego kalendarzu, a także osiąganych wynikach. Od 2007 roku jego wyniki w czasówkach zaczynały być coraz słabsze. W sezonie 2007, Australijczyk powalczył jedynie wiosną, notując przyzwoite rezultaty w Tour of California, Settimana Coppi e Bartali i Volta Catalunya. Później było już tylko gorzej.

Kolejny sezon miał znów stanąć pod znakiem skutecznej walki o najwyższe cele w Mistrzostwach Świata i Igrzyskach Olimpijskich. Celem były oczywiście medale, o które, naturalnie, nie miało być łatwo. Po ponownej zmianie cyklu przygotowawczego, Rogers na dobre zaczął sezon w maju, od startu w Volta Catalunya. Miejsce w czołowej „10” przyszło w lipcu, podczas Sachsen Tour (2. pozycja w generalce). Wszystko wskazywało na to, że Australijczyk będzie gotowy na walkę w Pekinie i tak też było. Niestety, w obu wyścigach nieco zabrakło. W czasówce przyszło 8. miejsce, a w wyścigu ze startu wspólnego 6. Kolejną szansą na zaistnienie były mistrzostwa świata, poprzedzone dwoma dobrymi wyścigami etapowymi (3. miejsce w GC Eneco Tour i 2. miejsce w GC Tour of Missouri). Niestety jednak, również w Varese nie było idealnie. Skończyło się na 12. miejscu w ITT i nieukończonym wyścigiem ze startu wspólnego.

Nieudany powrót do walki w czasówkach był jednoznaczny z całkowitym przeniesieniem sił na wyścigi etapowe. Taki zwrot okazał się być znakomitym posunięciem. Już w styczniu, nasz dzisiejszy bohater został mistrzem swojego kraju w ITT, a także zakończył Tour Down Under na 6. miejscu. Był to jednak dopiero początek drogi do dwóch głównych celów w sezonie – Giro i TdF. W lutym kolejnym dobrym wynikiem było 3. miejsce w GC Tour of California. W kwietniu, Rogers zdołał jeszcze zakończyć Vuelta al Pais Vasco na 8. miejscu, dając jasny sygnał, że we Włoszech chce powalczyć o najwyższe cele. Jak się okazało, był to jeden z najlepszych wyścigów trzytygodniowych w karierze Australijczyka. Ostatecznie, zakończył on wyścig na 8. pozycji (oficjalnie 6, po wykreśleniu z listy wyników Danilo Di Luci i Franco Pelizottiego), wygrywając wraz z kolegami jazdę drużynową na czas otwierającą rywalizację. Jak się okazało, z końcem ścigania na półwyspie Apenińskim, Rogers zakończył bardzo dobrą część sezonu, do końca roku nie notując solidnego rezultatu.

Rok 2010 był idealnym dopieszczeniem połączenia walki o wysokie miejsca w etapówkach z próbą ponownego zdobycia tęczowej koszulki w czasówce. W końcu mistrzowski tabor przenosił się do Geelong, miejscowości ulokowanej w pobliżu Melbourne. Tym samym Rogers postanowił wystartować w jednym wielkim tourze, dając sobie możliwość utrzymania większej świeżości we wrześniu. Z pewnością Państwa nie zaskoczę pisząc, że wiosna była więcej niż udana. Tym razem było jednak jeszcze lepiej niż można było się spodziewać. Świetne wyniki przyszły już w lutym – zwycięstwo w Volta Andalucia. Później przyszło 6. miejsce w Tirreno, 2. w Critterium International i 3. w Tour de Romandie. Na koniec kolarskiej wiosny, Rogersowi udało się jeszcze wygrać Tour of California. Najważniejsze jednak miało dopiero nadejść. TdF był w wykonaniu Australijczyka spokojny – skończyło się na 35. lokacie. Wydawało się, że jest to idealna sytuacja do ataku na medal w Geelong. Jak się później okazało, tak też było. Niestety, trzykrotnemu mistrzowi globu do ponownego zdobycia tytułu zabrakło prawie 2 i pół minuty, a do kolejnego medalu nieco ponad minutę. Tym samym, mimo dobrego początku, Rogers uznał sezon 2010 za niezadowalający.

Kolejny sezon przyniósł zmiany… Bardzo duże zmiany. W 2011 roku Rogers podpisał kontrakt z Team Sky, godząc się na zajęcie pozycji pomocnika. Zważając na brytyjskie interesy, jeden z najbardziej utytułowanych kolarzy na świecie nie mógł liczyć na choć odrobinę wolnej ręki, co zaowocowało słabym (z jego punktu widzenia) sezonem.

Taki rozwój spraw zauważyli także włodarze niebiańskich z Davidem Brailsfordem na czele. Do sezonu 2012, Rogers przystępował jako jeden z co-leaderów, mając możliwość ustawiania niektórych wyścigów pod siebie. Bez wątpienia był to niezwykle potrzebny i istotny ruch. Nasz bohater w mgnieniu oka wrócił na szczyt, notując wiele znakomitych rezultatów. Patrząc kolejno, były to: 4. miejsce w Tour Down Under, 3. w Criterium International, 5. w Tour de Romandie, 1. w Bayern Rundfahrt (i 2 wygrane etapy!) oraz 2. w Criterium du Dauphine. Brzmi świetnie, prawda? Celem nr 1 były jednak Igrzyska Olimpijskie. Kolejne Igrzyska, na których Rogers miał szansę powalczyć co najmniej o medal. Niestety, również tym razem szczęście się nie uśmiechnęło. Skończyło się na 6. lokacie w czasówce.

Mimo bardzo dobrego sezonu, Australijczyk postanowił zmienić barwy klubowe i od 2013 roku wspierać Alberto Contadora i Olega Tinkova. Jak się okazało, przejście do zespołu Tinkoff nie było złą decyzją, bowiem to właśnie tam Rogers odniósł kilka niezwykle istotnych triumfów. 2013 rok był jednak… średni. Wejście do nowego teamu ponownie było ciężkie, co zaowocowało tylko kilkoma niezłymi rezultatami – 2. miejscem w GC Tour of California, 6. w Criterium du Dauphine i 16. w Tour de France. Mimo braku miejsca w top 10, wielka pętla była jednak udana, bowiem Rogers niejednokrotnie spierał do granic możliwości swojego lidera, El Pistolero.

Już 35-letni kolarz z Antypodów, podszedł do sezonu 2014 niezwykle zmotywowany, jak i zarazem wyluzowany. Znając swoją wartość i mając świadomość wielkiej kariery, jaka już za nim, przystąpił do walki o najwyższe cele z ogromnym spokojem psychicznym. Zaowocowało to tylko i wyłącznie znakomitymi rezultatami i to takimi, których Rogersowi w kolarskim CV brakowało. Wystarczy spojrzeć na dwa wielkie toury – Giro oraz TdF. Podczas pierwszego, Australijczyk wygrał dwa etapy, podczas drugiego 1. Co więcej, były to odcinki kończące się na Monte Zoncolan i w Bagneres-de-Luchon. Tam przypadkowi kolarze nigdy nie wygrywają.

Niestety, ostatnim pełnym sezonem w karierze Rogersa był ten ubiegłoroczny. Na próżno szukać w nim pozytywów, lecz miały na to wpływ choroby, które przedwcześnie zakończyły przygodę Rogersa z rowerem. ostatecznie jego ostatnim wyścigiem był tegoroczny Dubai Tour.

Już teraz bardzo brakuje mi tego zawodnika w peletonie. Bez wątpienia wprowadzał on swoisty luz, połączony z niezwykłą pasją, oddaniem, zaangażowaniem i radością z tego, co się robi. Nic nie będzie jednak tak dobrym podsumowaniem, jak pożegnalny list samego zawodnika.

Pierwszy raz spotkałem się z kolarstwem w 1986 roku, kiedy miałem 7 lat. W tamtym czasie, sport ten nie był w Australii popularny, dlatego też, by podążać za peletonem, trzeba było prenumerować czasopisma. Na szczęście moi bracia posiadali taśmy VHS z nagraniami z Tour of Flandres, Paryż – Roubaix czy Tour de France. Otrzymaliśmy je od znajomych z Holandii.

Nie jestem w stanie określić ile godzin spędziłem oglądając taśmy. Kiedy zaczynałem być nastolatkiem, w mojej głowie było tylko zawodowe kolarstwo. Kiedy znajomi chcieli mnie wyciągnąć po lekcjach do miasta, twardo odpowiadałem, że z nimi nie pójdę. Po szkole najczęściej biegłem do domu, starałem się szybko coś zjeść i włączałem telewizor, by znów studiować niuanse kolejnego wyścigu. Nazwy ówczesnych zespołów bardzo często nie opuszczały mnie nawet przy obiedzie. Czułem, jakbym urodził się tu po to, by zostać zawodowcem.

Brzmi jak piękny sen?

To stało się prawdą. Kolarstwo było moją pracą. Spędziłem w peletonie 16 lat.

Byłem pierwszym kolarzem w historii, który trzykrotnie z rzędu zdobył mistrzostwo świata w jeździe na czas. 

Wygrywałem etapy Giro d’Italia i Tour de France.

Reprezentowałem Australię na Igrzyskach Olimpijskich.

Pracowałem z niezwykłymi ludźmi, często niezwykle utalentowanymi. Stworzyłem wiele przyjaźni, wielokrotnie uśmiechałem się i głośno śmiałem, popełniałem kupę błędów i płakałem do poduszki. Podróżowałem po całym świecie, uczyłem wiele języków obcych. Wszystko to było częścią spełniania wielkiego marzenia – bycia zawodowym kolarzem.

Wiele najskrytszych pragnień zdążyło się spełnić. Tym samym zrozumiałem, że to czas, by zakończyć karierę.

Ostatnie miesiące stały pod znakiem problemów zdrowotnych, z wykrytą arytmią na czele. Tym samym moim ostatnim wyścigiem w karierze był lutowy Dubai Tour.

Żałuje, że ominie mnie 13 start w Tour de France i udział w kolejnych Igrzyskach Olimpijskich. Wiem jednak, że nie mogę ryzykować i dawać z siebie więcej, niż pozwala mi zdrowie. Nie miałbym też pewności, że będę dobrze przygotowany. Kolarskie życie od dzisiaj się zmienia. Najważniejsze jest jednak to, że 11 lat temu poślubiłem kobietę moich marzeń i w końcu będę mógł w pełni skupić się na moich trzech wspaniałych córkach.

Chciałbym podziękować wszystkim kolegom, z którymi przyszło mi startować, personelowi i menadżerom drużyn, których barw broniłem. Wszystkie wspólnie spędzone chwile zostaną ze mną do końca życia. 

Z pewnością będę bardzo tęsknił za moimi kolegami z zespołu Tinkoff. Właściciel zespołu Oleg Tinkov jest jedyny w swoim rodzaju, co sprawia, że jazda dla niego jest wyjątkowo wspaniała. Liczę, że jeszcze raz przemyśli swoją decyzję o porzuceniu kolarstwa.

Na koniec chciałbym podziękować mojemu osobistemu zespołowi – Żonie Alessii, trójce naszych dzieci, Sofii, Matilde i Emily, moim rodzicom, Sonji i Ianowi, a także braciom Peterowi i Deanowi. Kiedy wyjechałem z domu w wieku 16 lat, wszystko zostało zepchnięte na drugi plan. Ominęło mnie wiele ważnych rodzinnych spotkań – tych radosnych i smutnych. Teraz cieszę się, że mogę patrzeć jak najmłodsi z klanu Rogersów zaczynają swoją przygodę z kolarskim światem. Wierzę, że ich marzenia się spełnią, podobnie jak moje.

Poprzedni artykułDominik Oborski w Wibatech 7R Fuji
Następny artykułTinkov: „ludzie tacy jak Riis powinni mieć dożywotni zakaz ingerowania w kolarstwo”
Dziennikarz z wykształcenia i pasji. Oprócz kolarstwa kocha żużel, o którym pisze na portalu speedwaynews.pl. W wolnych chwilach bawi się w tłumacza, amatorsko jeździ i do późnych godzin nocnych gra półzawodowo w CS:GO.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments