Podczas gdy Belgowie walczyli głównie o utrzymanie status quo, gwiazdy Włochów i Francuzów gasły, a odrodzeni Brytyjczycy jedynie nawiązali do swoich historycznych triumfów, jest jedna nacja, która w ubiegłej dekadzie zalała kolarstwo szosowe niemożliwą do powstrzymania falą – to Kolumbijczycy. Urodzeni na nieosiągalnych w Europie wysokościach i walczący o znacznie więcej, niż tylko realizację czysto sportowych ambicji udowodnili, że nie są jedynie sezonową modą, przy okazji zdobywając metaforyczne i całkiem dosłowne szczyty.
Pierwsza fala
To ta część historii, której nie mam prawa pamiętać, bo urodziłam się kilka miesięcy po tym, jak Fabio Parra jako pierwszy Kolumbijczyk w historii stanął na podium Tour de France. Nie może jej również pamiętać Rigoberto Uran, który był zaledwie kilkumiesięcznym chłopcem, kiedy Luis “Lucho” Herrera świętował swój wielki triumf w hiszpańskiej Vuelcie. Fala popularności amatorskiego kolarstwa, która za sprawą tych sukcesów zalała wówczas kraj, nie ominęła jednak jego ojca, a ten zdołał przekazać ją synowi przed swoją przedwczesną śmiercią. Sam pewnie nigdy by jednak nie uwierzył, że właśnie to pozwoli młodemu Rigo nie tylko uporać się ze stratą, ale również wyrwać się z trawiącej państwo spirali przemocy i biedy, a następnie stać się ojcem chrzestnym kolumbijskiego kolarstwa w wydaniu eksportowym.
Wszystko jednak zaczęło się od Vuelta a Colombia, którego pierwsza edycja rozegrana została w 1951 roku i który stał się inspiracją dla mnóstwa oddolnych inicjatyw, pomimo licznych przeciwności popularyzujących dyscyplinę poprzez model włoski – czyli lokalne kluby, parafie i inne organizacje dobroczynne. Upłynie pół wieku, zanim kolarstwo szosowe umocni się na pozycji drugiej najpopularniejszej dyscypliny sportowej w kraju, zaraz po piłce nożnej, ale jej wczesnym owocem był wspomniany już boom w latach 80, dziś pamiętany przez pryzmat legend o Herrerze, Parrze i Cafe Colombia.

W 1987 roku ten pierwszy zapewnił Kolumbii pierwszy triumf w wielkim tourze, rok później za sprawą drugiego południowoamerykańskie państwo mogło się cieszyć z podium Tour de France, a później… Los Escarabajos, nazywani chrząszczami ze względu na swoje niezwykłe umiejętności w zakresie wspinaczki, zniknęli z radaru na blisko dwie dekady. Jak to się mogło stać?
Poza radarem
Dwukierunkowy przepływ wiedzy, doświadczeń, technologii i wreszcie talentu pomiędzy Europą i Ameryką Południową w latach 1950-1990 był naprawdę skromną frakcją strumienia, który połączył oba kontynenty w minionej dekadzie, ale istniał. Właśnie przed 30 laty swoją owianą legendami sieć kontaktów zaczął budować Gianni Savio, który odegra jeszcze w tej historii znaczącą rolę, ale również wtedy swoją działalność zakończyła ekipa Cafe Colombia (1983-1990), przez krótki okres ułatwiająca Kolumbijczykom zabłyśnięcie na arenie międzynarodowej, a reprezentanci europejskich teamów przestali się przeprawiać na południowo-zachodnią ćwiartkę globu.
Innym aspektem, który co prawda nie odegrał kluczowej roli w wymazaniu Kolumbijczyków z kolarskiej mapy, ale może współczesnego sympatyka dyscypliny bardzo dziwić, jest rzekoma niechęć okazywana im wówczas przez skrajnie europocentryczny peleton. Kto pamięta początki ruchu, który później nazwiemy drugą falą, ten wie, że pierwsi Escarabajos odnoszący znaczące wyniki na przełomie pierwszej i drugiej dekady tego milenium wzbudzali ogromną ciekawość – jak barwny owoc o egzotycznej nazwie, który nawet jeśli okaże się niesmaczny, będzie całkiem cool wyglądał na insta story (one Darwin Atapuma, please). Szukać przyczyn tak radykalnej zmiany nastawienia należy szukać w dwóch zjawiskach: w międzyczasie peleton przestał rozmawiać po francusku, a całe środowisko potrzebowało napływu świeżej krwi (niezamierzenie zabawne) po swojej najbardziej grzesznej epoce.
Płynnie i obrazowo przechodzimy do trzeciego powodu, dla którego kolumbijscy kolarze przez 20 lat odgrywali w profesjonalnym kolarstwie marginalną rolę: moda na transfuzje krwi i erytropoetynę zdecydowanie zniwelowała ich naturalną przewagę, wynikającą z funkcjonowania na wysokościach z reguły przekraczających 2 500 m n.p.m., a podczas górskich wspinaczek sięgających ponad 3 500 m n.p.m. Dla przypomnienia: najwyżej położonym miastem w Europie jest szwajcarskie Davos (1560 m n.p.m.), miejscowością Saint-Veran (2040 m n.p.m.), a przejezdną drogą szosa prowadząca na Pico Veletę w Sierra Nevada (ok. 3 300 m n.p.m.). Nasze wartości skrajne są ich środowiskiem naturalnym. Nie jest oczywiście tak, że Escarabajos omijali apteki szerokim łukiem, ale przyjęło się uważać, że stosując blood doping zyskiwali znacznie mniej niż ludzie nizin.
Czwartym i niejako stawiającym krzyżyk na kolumbijskim kolarstwie w latach 1990-2010 powodem była ówczesna sytuacja polityczna kraju, którego rany musiały się zagoić, by kolejne pokolenie mogło spojrzeć w przyszłość.
Rigo, czyli Il Padrino
O niepozbawionej dramatów i przeszkód, ale ostatecznie podnoszącej na duchu historii Rigoberto Urana przeczytacie tutaj, ale tym razem ważniejsze jest umieszczenie go w szerszej perspektywie, jako zwiastuna nadejścia nowej generacji, zdolnej zapomnieć o przeszłości i świadomej, że zemsta jedynie nakręca spiralę przemocy. 33-latek z Urrao przetarł szlaki wiodące najpierw z Kolumbii do Włoch, a następnie do hiszpańskiej Pampeluny, którymi później podążyła większość jego rodaków, a dla części jego dom całkiem dosłownie stał się ich domem.
Trudno nie zgodzić się z Jonathanem Vaughtersem, który określił jego styl ścigania się na rowerze “mało seksownym”, ale już cała reszta Rigoberto Urana znajduje się po przeciwległej stronie tego samego spektrum, z osobowością bardziej odpowiadającą gwieździe estrady na czele. Srebrny medal wywalczony przez niego podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie (2012), pomijając wszystkie kontrowersje, wydawał się wówczas wynikiem egzotycznym, a podium Giro d’Italia (2013) rok później oceniane było jako konsekwencja bardzo korzystnego splotu okoliczności, ale w ojczyźnie daleko za oceanem widziano to nieco inaczej…

Kolumbia odpięła wrotki i ogłosiła “Rigomanię” jeszcze zanim okazało się, że 3 lata młodszy Nairo Quintana był jedynym kolarzem zdolnym dotrzymać kroku Chrisowi Froome’owi podczas jubileuszowej 100. edycji Wielkiej Pętli, a kolarskie kluby i klubiki ponownie wypełniły się pretendentami chętnymi pójść w ich ślady. To bratobójcze pojedynki Urana i Quintany podczas Giro d’Italia 2014 zaszczepiły marzenia w głowach chłopców, którzy zdążyli nieco podrosnąć i odegrać kluczowe role w najważniejszych imprezach pod koniec tej samej dekady. Wynik był zaś wówczas sprawą drugorzędną, bo cały kraj wiedział, że jeden z Escarabajos po 27 latach pójdzie w ślady Lucho Herrery i zwycięży w wielkim tourze. Dopiero drugim przy fladze Kolumbii.
Nowa fala
Nagle, posiadanie Kolumbijczyka w składzie zawodowej ekipy stało się modne.
“Teraz każdy chce mieć Kolumbijczyka w swojej ekipie. Dlaczego? Są świetnymi kolarzami o wielkich ambicjach.” – powiedział w 2015 roku Patrick Lefevere. Czego nie powiedział, to że byli przy tym relatywnie tani, bo obietnica zawodowej kariery kolarskiej na Starym Kontynencie już sama w sobie stanowiła gwarancję podniesienia jakości życia, a tym samym warta była więcej niż kolejne zera na koncie bankowym, a nawet żółta koszulka.
Ten nasilający się w latach 2013-2015 trend paradoksalnie sprawił, że narodowy projekt Team Colombia nigdy nie przyniósł oczekiwanych sukcesów, bo bardziej obiecujący zawodnicy byli czym prędzej wyłuskiwani przez kuszące znacznie wyższymi wynagrodzeniami i lepszymi perspektywami ekipy. A kiedy dzwoni Team Sky, odpowiada się “Yes, Sir. Thank you, Sir”.
Scouci największych teamów coraz częściej zaczęli się samodzielnie zapuszczać w kolumbijskie góry, jednak dość szybko stało się jasne, że prawdziwym ekspertem w przerzucie największych talentów z Ameryki Południowej do Europy i ich wstępnej obróbce jest obrotny Gianni Savio. Stworzona na początku lat 90 sieć kontaktów właśnie zaczęła procentować, a stworzony przez niego model biznesowy sprawił, że mamy dziś w zawodowym peletonie Egana Bernala i Ivana Sosę.
“Ciągle odbieram telefony z Ekwadoru, Kostaryki, Kolumbii rzecz jasna, Argentyny, wszyscy proponują mi zawodników.” – powiedział w wywiadzie dla magazynu Rouleur.
“Wszyscy moi zawodnicy podpisują 4-letnie kontrakty, a jeśli drużyna WorldTouru okazuje nimi zainteresowanie, muszą zapłacić mi prowizję za trud włożony w ich odnalezienie i rozwój. W przypadku Bernala, podpisałem z nim kontrakt kiedy miał 19 lat, a pieniądze od Team Sky pozwoliły mi utrzymać całą moją drużynę.”
W 2013 roku na poziomie WorldTouru ścigało się 8 Kolumbijczyków: Carlos Betancur (Ag2r-La Mondiale), Jose Sarmiento (Cannondale), Winner Anacona, Jose Serpa (Lampre), Nairo Quintana, Argiro Ospina (Movistar), Rigoberto Uran i Sergio Henao (Team Sky).
Zdobywanie szczytów
Napływ talentów najwyższej próby musiał prędzej czy później przełożyć się na wymierne wyniki, a w tym przypadku nastąpiło to prędzej. Szybko również okazało się, że między bajki trzeba włożyć stereotypy mówiące o tym, że Escarabajos są źle wyszkoleni technicznie i radzą sobie wyłącznie w jednej konfiguracji terenu – wiodącej niemal pionowo w górę. Rosnąca popularność dyscypliny na rodzimym podwórku przełożyła się na rozwój bazującej na nauce i współczesnych technologiach myśli treningowej, które na żyznym kolumbijskim gruncie z sukcesami zaszczepił Luis Saldarriaga.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Quintana swój pierwszy wielki tour wygrał między innymi za sprawą rewelacyjnej jazdy na czas na Cima Grappa, a konkurujący z nim Uran otarł się o perfekcję w tej samej dyscyplinie, mknąc między winnicami w Barbaresco i Barolo.
Wystarczyło kilka lat, aby przybysze z Ameryki Południowej z mile widzianego powiewu egzotyki i świeżości przemienili się w stały element krajobrazu, okupując podia wyścigów wieloetapowych. Quintana, choć powszechnie uważany za niespełnionego, jeszcze dwukrotnie bierze udział w dekoracji najlepszych trzech zawodników klasyfikacji generalnej Tour de France (2015, 2016), dokładając do tego zwycięską Vueltę (2016) i podium Giro d’Italia (2017). W tym samym sezonie Uran, dla odmiany sprytem i niegasnącym optymizmem wykręcający wyniki ponad stan, przegrywa w klasyfikacji generalnej Wielkiej Pętli jedynie z dominującym w tym okresie Chrisem Froomem, a jego sprint na ostrym kole po 9. etap imprezy wchodzi do kanonu najlepszych momentów współczesnego kolarstwa.
W latach 2016-2018 najpierw wybucha, a później nieco traci blask gwiazda Estebana Chavesa, który nie tylko zajmuje 2. miejsce w Giro d’Italia (2016) i 3. we Vuelcie (2016), ale swoim fenomenalnym występem w Il Lombardii wygrywa Kolumbijczykom ich pierwszy monument. Jeszcze nie raz okaże się, że na szosach tej części Italii w jesienne dni Escarabajos czują się jak w domu.

Na firmamencie pojawia się też kilka lat młodszy Superman, czyli Miguel Angel Lopez, dwa lata później nawiązując do wyników Chavesa we włoskim i hiszpańskim wielkim tourze (trzeci w Giro d’Italia 2018, trzeci w Vuelta a Espana 2018), ale najlepsze ma dopiero nadejść.
Atypowi
Kolumbijczycy coraz odważniej wychodzą z niegdyś przypisanej im roli, a ich ambicje wykraczają daleko poza kolekcjonowanie Cima Coppi i koszulek najlepszego górala. Ciągle, Fernando Gaviria rozprawiający się z Markiem Cavendishem jak z dzieckiem podczas Tour de San Luis 2015 przyprawia świat kolarstwa o niemałe zdumienie, a Quick-Step zdejmuje wówczas niespełna 21-letniego sprintera z rynku, zanim pozostałe ekipy zdążą wykręcić jego numer. Więcej o jego dalszych losach przeczytacie tutaj.
Jeśli jednak dotąd wszystko to brzmi jak bajka o Kopciuszku powielona na kserokopiarce, jest to tylko jedna strona medalu. Druga to opowieść o ciągłej tęsknocie za rodziną, różnicach kulturowych, trudnościach w adaptacji do europejskiego stylu życia i licznych wyrzeczeniach związanych z uprawianiem sportu w wariancie zawodowym, które bywają znacznie trudniejsze do zracjonalizowania, kiedy jest się zbyt daleko od domu.
Najsmutniejszym tego dowodem jest historia Carlosa Betancura, który miał być co najmniej królem ardeńskich klasyków, ale nie potrafił.
Pokolenie Z
W ciągu jednej dekady kolumbijska fala zalała kolarstwo szosowe i nieodwracalnie je przeobraziła, ale ten czas wystarczył, aby zmienili się również sami Kolumbijczycy. To, co przed dziesięcioma laty było odległym marzeniem, po które próbowali sięgać tylko najodważniejsi i najbardziej zdesperowani, dla najlepszych na lokalnym podwórku dziś jest znajdującym się w zasięgu planem. Szlaki, które po omacku musieli przecierać Uran i Quintana, dziś są oznakowane i podświetlone jak droga ewakuacyjna w Airbusie.
Kiedy tamci przeprowadzali się na Stary Kontynent, w głowach mieli legendy o Lucho Herrerze i wygranej przez niego Vuelcie, jak my te o kadrze Górskiego.
W 2019 roku wychowany już nie na bajkach z lat 80, ale pojedynkach Rigo i Nairo na Monte Zoncolan Egan Bernal zwycięża w Wielkiej Pętli, a Kolumbia w ciągu zaledwie kilku sezonów kompletuje swoją koronę wielkich tourów, uzupełniając ją o liczne podia i monument.
W 2020 roku na poziomie WorldTouru ścigało się 22 Kolumbijczyków. 12 z nich nie ukończyło jeszcze 25 lat. Aż strach pomyśleć, kim zostaną, kiedy dorosną.
