O samej trasie i podjazdach z jakimi przyjdzie mierzyć się kolarzom we wrześniu napisano już niemal wszystko. Mieliśmy okazję pojechać w Alpy, by przekonać się na własnej skórze i nogach, dlaczego pośród idyllicznych łąk i widoków kojarzących się z reklamami pewnej czekolady jest miejsce nazywane przez miejscowych „Hölle„, czyli Piekło. Zapraszamy na materiał z rekonesansu trasy mistrzostw świata w Innsbrucku.

Po niemal 14 godzinach podróży i około 30 minutach snu na przestrzeni dwóch dni, najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby zameldowanie się w hotelu i pójście spać. O ile jednak pierwsza z tych czynności poszła nam względnie sprawnie, to po dotarciu w okolice Garmisch-Partenkirchen zaczęliśmy się zachwycać alpejskimi pejzażami i o spaniu nie mogło być mowy. Za Ga-Pa mijaliśmy kolejne miejscowości kojarzące się z wszelkiej maści sportami zimowymi, które rozpieszczały nas widokami, aż wreszcie dotarliśmy do Innsbrucku, który choć wydawało się to niemożliwe, zdołał przebić je wszystkie. Góry otaczają to miasto zewsząd i będąc tu od razu chce się ruszyć w ich stronę.

Biorąc pod uwagę, że ostatni posiłek jedliśmy w popularnej przyautostradowej restauracji w okolicach Monachium, a od serwowanego w hotelu obiadu dzieliło nas jeszcze kilka godzin, stwierdziliśmy, że półkilowa jagodzianka będzie wystarczającym paliwem na pierwsze starcie z podjazdami, które zobaczymy na mistrzostwach świata w Innsbrucku.

„Zatankowani” odjechaliśmy spod hotelu Central w kierunku malowniczej Maria Theresien Strasse i przemierzając ulice miasta dotarliśmy w pobliże stadionu Tivoli, gdzie swoje mecze rozgrywa Wacker Innsbruck. Stamtąd wystarczyło przejechać do ronda pod autostradą A13 i już znaleźliśmy się na rundzie, która podczas wrześniowego czempionatu będzie w ramach wyścigu elity mężczyzn pokonywana sześciokrotnie.

Początek podjazdu jest stosunkowo łagodny i przez pierwszy kilometr nie przekracza 5% nachylenia. Pierwszą rzeczą, która zwróciła naszą uwagę był wiejący od wschodu wiatr, który przy mocniejszych podmuchach może solidnie utrudnić rywalizację we wrześniu. Trudniejsza część zaczyna się na „patelniach” przed Aldrans, gdzie nachylenie nieco rośnie, a konieczność pokonania kilkuset metrów na otwartej przestrzeni może sprawić, że kolarzom ponownie da się we znaki wiatr. Dalej droga wiedzie do „centrum” Aldrans, gdzie na głównym skrzyżowaniu jedziemy prosto w kierunku Lans.

W samym Aldrans podjazd daje nam nieco wytchnienia, by zaraz po wyjeździe z miasteczka zabrać naszą uwagę po prawej stronie…

Naszą uwagę zabrał na tyle, że pierwszego dnia zamiast skręcić w kierunku Patsch pojechaliśmy prosto w stronę Igls. Wtedy stwierdziliśmy, że chyba pojechaliśmy źle, bo podjazd wydał się i za krótki i za łatwy, zwłaszcza, że nie byliśmy jeszcze w pełni sił po długiej podróży z Polski. Skoro jednak już dojechaliśmy do Igls, to postanowiliśmy sprawdzić część zjazdu i… będzie ostro. Jeśli my bez problemów rozpędzaliśmy się do ponad 70 km/h w pełnym ruchu ulicznym, to przy zamkniętej trasie prędkości osiągane przez zawodowców będą znacznie wyższe. Sam zjazd poza tym, że jest bardzo stromy, to jest pełen ślepych zakrętów i będzie dość łatwo przeszarżować z prędkością. Uważać szczególnie będzie musiał Primoż Roglić, który może przypadkiem zapatrzyć się na skocznię Bergisel…

Skoro nie udało nam się przejechać trasy jak należy, to ruszyliśmy raz jeszcze w górę od ronda w pobliżu stadionu. Co ciekawe – znów spudłowaliśmy z trasą i pojechaliśmy źle. Na szczęście skręcenie gdziekolwiek w stronę gór sprawia tutaj ogromną frajdę, bo niemal za każdym zakrętem czai się wymagający podjazd, a im wyżej wjedziemy, tym widoki są coraz lepsze.

Jako że zaczęliśmy powoli odczuwać zmęczenie podróżą do Austrii i dwoma pokonanymi już przez nas podjazdami, ruszyliśmy do hotelu, bo wszystko wskazywało na to, że trzecie podejście do odnalezienia właściwej trasy także mogłoby zakończyć się niepowodzeniem, a wówczas moglibyśmy zgubić się nawet na hotelowym korytarzu.

Mundialowy mecz Anglii z Tunezją także ułatwił szybsze zaśnięcie przed kolejnym dniem walki z górami wokół Innsbrucku. Tym bardziej chcieliśmy odpocząć, bo na drugi dzień mieliśmy całkiem niezłe koło do trzymania…

Drugiego dnia do naszej trójki dołączył Przemysław Niemiec wraz z Adamem Proboszem i Maciejem Grubiakiem. Na pytanie Przemka o to, czy znamy trasę, wszyscy odpowiedzieliśmy z odpowiednią dozą pewności, że taaaak… I tym sposobem mieliśmy okazję być przewodnikami dla 6. zawodnika Giro d’Italia 2013. Do zadania podeszliśmy niezwykle ambitnie – Dawidowi wystarczyło pary na kilometr podjazdu za Przemkiem, Michałowi na 3 kilometry, a mnie prawie na 4…

Niemniej dzięki świadomości, że na podjeździe liczącym niemal 7 km ze średnim nachyleniem 6% straciłem do zawodowca zaledwie 1,5 minuty, czułem się wyjątkowo dumny – przynajmniej do momentu, gdy nieco później, jadąc malowniczą trasą w kierunku przełęczy Brenner, Michał spytał Przemka czy wyszedł chociaż poza pierwszą strefę tętna.

Odpowiedź brzmiała „no właśnie nie…” – to dało jakieś minus 50W do mocy. Poza tym rowery mamy cięższe, napęd mechaniczny, podczepiona podsiodłówka, a Przemek miał aero kombinezon i to właśnie dlatego jechaliśmy wolniej!

Gdy dotarliśmy do Matrei am Brenner, ruszyliśmy w dół w kierunku Schönberg im Stubaital. Przemek tempa nie forsował, więc w głowie pojawiła się myśl, żeby dać zmianę… Niestety co chwilę mijaliśmy znak zakazu wyprzedzania, a łamanie prawa w obcym kraju może być skrajnie niekorzystne finansowo, więc woleliśmy trzymać się nieco z tyłu i przyglądać się technice zjazdowej zawodnika UAE Team Emirates.

Po niemal 20 kilometrach zjazdu dotarliśmy do Innsbrucku, a jako że Przemek chciał jeszcze zrobić kilka kilometrów pod górę, poprowadziliśmy go znanym już nam podjazdem przez Aldrans do Sistrans. Tam udało się znów obiecująco długo trzymać koło, ale gdy na Garminie nachylenie zaczęło wskazywać dwucyfrowe wartości, podziękowałem za wspólną jazdę 😉 Znów byłem z siebie zadowolony, że dość długo udało się utrzymać kontakt z tak świetnym góralem jak Przemek i w dodatku w końcówce wspinaczki wciąż widziałem go na horyzoncie, aż przy kolacji „Przemiec” przyznał, że zdążył jeszcze stanąć za potrzebą… Dzień zakończyliśmy wspólnym oglądaniem meczu Polski z Senegalem i…może lepiej po prostu na tym zakończyć ten wątek.

Do trzeciego dnia jazdy byliśmy nastawieni bojowo. Po solidnym przygotowaniu, najpierw sami, a następnie po treningu z Przemkiem czuliśmy, że jesteśmy gotowi na Piekło. Hölle, czyli ostatni podjazd jaki czeka zawodników podczas wrześniowych mistrzostw świata. Straszyli, że 28%, że bardzo ciężko, że tu się wszystko rozegra…

…i mieli rację.

Chcąc poznać dokładnie całą ostatnią pętlę światowego czempionatu, pojechałem najpierw zjazd w górę i w tę stronę pokonywało się go całkiem przyjemnie. Stabilne nachylenie, brak przerażających procentów na Garminie – doskonały sposób na rozluźnienie nóg po dwóch dniach jazdy i rozgrzanie się przed walką z Piekłem.

Objazd tej rundy rozpoczęliśmy z Michałem z parkingu znajdującego się tuż przed szczytem, ale już za najbardziej wymagającym odcinkiem i ruszyliśmy najpierw w dół. Sam początek zjazdu jest dość niebezpieczny, bo w kilku miejscach podbijało nam rowery na połatanym asfalcie, a dodatkowo jest dość wąsko. Według Przemysława Niemca na tym etapie rywalizacji na czele zostanie jednak już tylko 15-20 kolarzy i szerokość drogi może mieć drugorzędne znaczenie. Po wyjechaniu na nieco szerszy odcinek niemal od razu jest dość długi odcinek prostej drogi, gdzie będzie można nabrać sporej prędkości, a w samym dole, tuż przed powrotem do Innsbrucku, robi się wyjątkowo kręto i znów mamy do czynienia ze sporą ilością ślepych zakrętów.

Nieco błądząc po wąskich uliczkach udało nam się trafić na początek podjazdu. Mówiąc „błądząc”, mam na myśli szukanie drogi która jest najbardziej stroma, co wbrew pozorom nie było tak całkiem oczywiste, bo uliczek o kilkunastoprocentowym nachyleniu znaleźliśmy co najmniej kilka.

Podjazd de facto zaczyna się tuż za mostem nad rzeką Inn, ale właściwe procenty odczuwamy na Gramartstraße. Tam nachylenie nie spada poniżej 13%, a im wyżej się wspinaliśmy, tym coraz wyższe wartości widziałem na Garminie, a wskaźnik VAM też pokazywał coraz ciekawsze liczby. Wstępnie zakres nachylenia 13-17% nie robił na nas wrażenia, ale za każdym łukiem wypatrywaliśmy początku tego, co nazywane jest Hölle, czyli Piekło.

Tak rzeczywiście jest. Momentalnie z kilkunastu procent droga zaczyna wybijać się w górę do wartości przekraczających 20%. Kilka procent wcześniej zostawiłem za sobą Michała, a sam chwilę później jechałem już na stojąco i na dolnym chwycie, ledwo kręcąc, używając wszelkich możliwych obelg we wszystkich znanych (i nieznanych) mi językach, by sobie ulżyć. Co ciekawe, pierwsze współpracy zaczęły odmawiać ramiona i żeby dać im odetchnąć, próbowałem jechać w siodle, ale gradient w wysokości 26% powodował, że podbijało mi przednie koło… Ostatecznie dotarłem do momentu w którym mogłem zatrzymać się z własnej woli lub „przekręcić” jeszcze kilka metrów i się przewrócić. Pierwsza wersja wydawała się bardziej humanitarna (sam podjazd jest absolutnie niehumanitarny) więc po prostu usiadłem na asfalcie czekając na Michała i Dawida, a mijający mnie przypadkowy turysta rzucił w moją stronę „ciężko, co?”. Jedyne co mogłem mu odpowiedzieć to to, że facet który jest za to odpowiedzialny jest pie***onym psychopatą.

Tym samym informuję, że pomysłodawcą tego, by mistrzostwa świata przebiegały tą drogą, jest Thomas Rohregger. Tommy, jesteś pie***onym psychopatą… ale dzięki, że na to wpadłeś, bo dzięki temu mieliśmy okazję zmierzyć się z bardzo wymagającym podjazdem i dobitnie przekonać się, jak wiele dzieli nas, amatorów, od zawodowców, którzy we wrześniu ten podjazd pokonają w niecałe 9 minut. Z własnej woli mało kto o zdrowych zmysłach zdecyduje się tędy pojechać. No chyba, że elektrykiem 🙂

Ostatecznie udało nam się „wkulać” na szczyt korzystając z małego wypłaszczenia przy wjeździe na jedną z posesji (ruszenie z miejsca przy takim nachyleniu jest po prostu niemożliwe) i dobrnęliśmy do parkingu. O tym jak wiele nas to kosztowało niech świadczy to zdjęcie:

Mijając Dawida na jednym z ostatnich zakrętów usłyszałem, że najgorsze przede mną i za to też otrzymał komentarz w formie słowa powszechnie uważanego za obraźliwe 🙂 Kilkukrotne podjeżdżanie Piekła w najbardziej stromym miejscu na potrzebę zdjęć też solidnie weszło w nogi, a musieliśmy pojechać jeszcze na pełen objazd rundy z podjazdem pod Olympię. Chłopaki zapakowali się do auta, a ja ruszyłem raz jeszcze poczuć prędkość na zjeździe, na którym dojdzie do ostatecznej rozgrywki o tęczową koszulkę.

Zmęczenie dawało powoli o sobie znać, więc pod stadionem Tivoli wolałem również wsiąść do samochodu i podjechać na szczyt w okolicy klubu golfowego Olympia. Objazd rundy zaczęliśmy więc od zjazdu…w kierunku sklepu. Po przerwie na uzupełnienie cukru ruszyliśmy dalej znaną już z poprzednich dwóch dni trasą w kierunku ronda, by po raz ostatni pojechać podjazd z mistrzostw świata w Innsbrucku. W połowie zjazdu tuż przede mną pojawiło się białe audi, przez które zmuszony byłem rozpocząć wspinaczkę około 15 sekund za Michałem i od samego początku podjazdu postawiłem sobie za punkt honoru, by go dogonić.

Z biegiem czasu stawało się to jednak coraz mniej wykonalne i ostatecznie na szczycie straciłem 3 minuty. Plus dla mnie taki, że jak się wolniej jedzie, to można więcej obejrzeć, więc rozkoszowałem się przepiękną panoramą gór i dzięki temu porażka w bezpośredniej walce z Michałem spadła na dalszy plan 😉

Kilkoma przystankami na zdjęcia i ujęcia video zakończyliśmy więc zapoznawanie się z trasą światowego czempionatu. Z bliska zobaczyliśmy i dotknęliśmy miejsc, w których już za kilka miesięcy rozegra się walka o najważniejszą kolarską koszulkę. Przekonaliśmy się podczas wspólnej jazdy z Przemysławem Niemcem, jak wiele dzieli nas od bohaterów największych wyścigów na świecie, a przede wszystkim pozwoliło nam to zdać sobie sprawę, że Peter Sagan (raczej) nie obroni kolejny raz tytułu mistrza globu.

Jeśli chcecie przejrzeć jak wyglądała nasza walka z trasą mistrzostw świata możecie zajrzeć na nasze profile na Stravie – mójMichała oraz Dawida. Rzućcie także okiem na konto Przemysława Niemca, gdzie jest także zapis z odcinka od startu wyścigu o tęczową koszulkę. Na naszych profilach będzie łatwo wszystko znaleźć – póki co patrzymy na rower z odpowiednim dystansem 😉

Specjalne podziękowania dla Kasi Gaczorek i Barbary Wurzer, dzięki którym ten wyjazd był możliwy oraz dla Przemysława Niemca, Adama Probosza i Macieja Grubiaka.

Poprzedni artykułŻTC Bike Race Jakubów okiem Sławka Nicińskiego
Następny artykułWyniki mistrzostw krajowych 2018
Licencjat politologii na UAM, pracuje w sklepie rowerowym, półamatorsko jeździ rowerem. Za gadanie o dwóch kółkach chcą go wyrzucić z domu. Jeśli już nie zajmuje się rowerami, to marnuje czas na graniu w Fifę. W trakcie Tour de Pologne zazwyczaj jest na Woodstocku.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments