Fot. Bahrain-Merida / Roberto Bettini/BettiniPhoto©2017

37-letni Alejandro Valverde (Movistar) i 33-letni Vincenzo Nibali (Bahrain-Merida) wciąż posiadają „to coś”, by wygrywać, zadziwiać i wzruszać. Pierwszemu do odnotowania najlepszego sezonu w karierze wystarczyło kilka miesięcy, a drugi, dzięki agresywnemu i niezłomnemu stylowi jazdy, zdobył w minionym sezonie dwa miejsca na podium w wielkich tourach, w każdym z nich wygrywając etap, oraz po raz drugi w karierze zwyciężył w monumentalnym wyścigu Il Lombardia. Oto opowieść o „Rekinie z Messyny”, przedostatnim bohaterze sezonu 2017 wytypowanym przez redakcję Naszosie.pl, który wspólnie z wiecznie młodym królem Ardenów, stanowi antidotum na nużąco perfekcyjne kolarstwo prezentowane przez Team Sky.

Enzo (jak nazywają go na Sycylii) Nibali przyszedł na świat właśnie na tej włoskiej wyspie, słynącej z działalności licznych mafii. Miłość do kolarstwa zaszczepił w nim ojciec – Salvatore, z którym jeździł na długie rowerowe wycieczki za Messynę, by obcować z wiejskim krajobrazem. Jak przystało na prawdziwego Sycylijczyka, „Rekin” nie ma łatwego charakteru, nosząc w sobie w dodatku wrodzoną dumę. Zapomina zadane mu krzywdy, ale nigdy ich nie przebacza. Jest impulsywny zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Od swojego otoczenia wymaga wręcz bezgranicznej lojalności. Do sukcesów, ale również porażek doszedł własnymi ścieżkami. Nie trudno się domyśleć, że do tych pierwszych dobrymi, a do tych drugich złymi, ale uczącymi o wiele więcej niż te pierwsze.

Do zwycięskiego dla siebie Tour de France 2014 przygotował się w sposób, na który wzdrygnąłby się każdy trener kolarstwa. Po wyścigu Tour de Romandie, w którym był cieniem samego siebie, postanowił na dwanaście dni całkowicie odstawić rower. Był zmęczony intensywnym czasem, jaki przeżywał (m.in. obowiązki medialne i sponsorskie po zwycięstwie w Giro oraz narodziny pierworodnej córki). Pojechał do rodziców na Sycylię, gdzie odpoczywał, spał i jadł. Gdy złapał oddech powoli wracał na rower, zaczynając od godzinnych przejażdżek, a kończąc na pełnowymiarowych treningach.

Znajdowałem się na równi pochyłej i musiałem to przerwać. Moje ciało było zmęczone i mentalnie również byłem wyczerpany. Powiedziałem mojemu trenerowi Paolo Slongo, że chcę zrobić sobie całkowitą przerwę. Wówczas nikt poza Paolo o tym nie wiedział – po raz pierwszy nie powiedziałem o tym nikomu, ale nie dotykałem roweru przez dwanaście dni. Na tydzień pojechaliśmy do moich rodziców na Sycylię. Dobrze spałem i dobrze jadłem, co było ważne. Ponadto cieszyłem się czasem spędzanym z rodziną. całkowicie odciąłem się od kolarstwa i patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, była to bardzo odważna decyzja. Ale jestem dumny, że ją podjąłem, bo w przeciwnym razie nie wygrałbym Tour de France

– opowiadał magazynowi „Procycling”.

Na początku ubiegłego roku stanął na czele drużyny Bahrain-Merida, której pomysł założenia zrodził się podczas wspólnej przejażdżki Włocha z księciem Nasserem Bin Hamadem Al Khalifą. Zespół ten jest dopiero czwartym w jego profesjonalnej, trwającej dotychczas dwanaście lat, karierze. Debiutował w Fassa Bortolo, następnie przeniósł się do Liquigasu, gdzie dojrzał jako specjalista od wielkich tourów. W 2013 roku trafił do kazachskiej Astany, a teraz jest tym, wokół którego zbudowano drużynę Bahrain-Merida. Jego sukcesy w 2017 roku miały być miarą sukcesów całego składu.

Nie sądzę, że muszę coś udowadniać komukolwiek poza samym sobą

– powiedział magazynowi „Procycling”.

Gdyby wygrał setną edycję Giro d`Italia, dołączyłby do elitarnego grona ośmiu kolarzy, którzy zrobili to trzykrotnie. Ta sztuka mu się nie udała, ale za to zdołał wybawić włoskich tifosi z męczącego uczucia niecierpliwości związanego z brakiem włoskiego etapowego zwycięstwa w setnej edycji Giro d`Italia. Powodów do świętowania dostarczył im 23 maja w Bormio (trzeci tydzień rywalizacji), gdzie usytuowano metę etapu zawierającego wszystko to, za co ten wyścig ten jest uwielbiany, czyli wyczerpujące wspinaczki na legendarne szczyty, trudne technicznie i szybkie zjazdy, nieoczekiwane zwroty akcji i malownicze krajobrazy.

Mimo że w prasowych tytułach z pewnością lepiej prezentowała się wiadomość o właścicielu maglia rosa, który na poboczu drogi w pośpiechu zdejmował koszulkę i spodenki, by odpowiedzieć na wezwanie natury, to nie można pozwolić, by pech Toma Dumoulina (Team Sunweb) przyćmił maestrię zwycięstwa „Rekina z Messyny”.

Taka wygrana mogła zostać odniesiona tylko przez kolarza kompletnego. To był bardzo długi i trudny etap, który wymagał pełnej koncentracji od startu do mety. Musiałem być agresywnym góralem, dobrym zjazdowcem i sprinterem

– skomentował swój sukces Vincenzo Nibali.

Zanim na Umbrail Pass przypuścił atak, na który bezskutecznie próbował odpowiedzieć tylko Nairo Quintana, lider drużyny Bahrain-Merida czujnie i bezbłędnie przejechał dwie legendarne przełęcze – Passo del Mortirolo i Passo dello Stelvio. Wykorzystując wielki atut, jakim są umiejętności zjazdowe, dogonił jadącego wcześniej w ucieczce Mikela Landę (Team Sky) i dojechał z nim do wypłaszczenia, gdzie pozostał do rozegrania dwójkowy sprint. Do ostatniego, znajdującego się pięćdziesiąt metrów przed metą zakrętu w lewo, jechali razem. Było oczywiste, że ten, który pokona go po wewnętrznej – wygra. Państwo już wiedzą, kto wybrał lepszy tor jazdy.

Dobra i równa jazda w całym wyścigu dała Vincenzo Nibaliemu trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, choć po dwudziestym etapie plasował się na drugim, 39 sekund za Quintaną. Podczas finałowej jazdy indywidualnej na czas w Mediolanie zdołał odrobić 20 sekund, a więc za mało, by stanąć na drugim stopniu podium.

Dokładnie nie wiadomo jak u Vincenzo Nibaliego z sentymentalizmem, ale jadąc na La Vueltę 2017 nie mógł zapomnieć, że wygrał ten wyścig w 2010 roku w wieku 25 lat. To tam rozpoczął swoją drogę do uzyskania statusu najbardziej uniwersalnego specjalisty od wyścigów trzytygodniowych. Podobnie jak w Corsa Rosa, nie udało mu się wygrać klasyfikacji generalnej, ale ponownie zdołał wygrać etap i stanąć na drugim stopniu podium.

Przekraczając jako pierwszy linię mety w miejscowości Andorra la Vella wykonał gest triumfu, który trafił do zestawu najlepszych fotografii 2017 roku. Miał czas go zademonstrować, bo choć był najszybszy na finiszu kolarzy walczących w „generalce”, zrobił to na tyle pewnie, by na żywo zaprezentować, jak wygląda pożerający rywali „Rekin z Messyny”.

Bahrain-Merida / BettiniPhoto©

Tego zwycięstwa, podobnie jak tego w Giro i w wielu innych wyścigach, nie byłoby, gdyby nie wspaniałe umiejętności zjazdowe, które tym razem pozwoliły Nibaliemu nadrobić straty poniesione na podjeździe pod Alto de Comella.

To był bardzo trudny etap, także dlatego, że było gorąco i że jest to dopiero trzeci dzień rywalizacji. Nie było łatwo być gotowym w stu procentach. Trochę cierpiałem na ostatnim podjeździe – Team Sky narzucał bardzo wysokie tempo. Trzymałem się nieco z tyłu przed tym, jak przesunąłem się do przodu i dogoniłem czołówkę. Chciałem zająć jak najlepsze miejsce do finałowego finiszu. Przyspieszyłem dość daleko od mety. Wiedziałem, że dziś nie będzie łatwo wygrać

– powiedział Vincenzo Nibali jeszcze przed dekoracją za etapowe zwycięstwo.

„Rekin z Messyny” w dalszej części wyścigu nie porzucił łowów i próbował zdetronizować jadącego w czerwonej koszulce od zwycięskiego dla niego etapu Chrisa Froome`a. Jednak znakomicie dysponowany Brytyjczyk wspierany przez mocną drużynę był nie do obalenia. Największe natarcie Nibali przypuścił na jedenastym etapie, a dokładnie podczas wspinaczki na chłodny szczyt Calar Alto. Pomagali mu Franco Pellizotti i Giovanni Visconti, ale bezskutecznie. Na metę niemal jednocześnie wjechała trójka Froome-Nibali-Kelderman.

W wywiadach lider Bahrain-Merida uzasadniał ofensywną jazdę tym, że „ktoś musi spróbować pokonać Froome`a”. Style jazdy Nibaliego i Brytyjczyka to dwa odległe światy. W swojej biografii nazwał go robotico, dodając w późniejszym wywiadzie:

Mam nadzieję, że ludzie ekscytują się bardziej, gdy oglądają mnie niż jego [Froome`a]

– szczerze przyznał na łamach magazynu „Procycling”.

Za dostarczenie emocji jak zawsze szacunek, ale tabela przedstawiająca klasyfikację generalną nie pozostawiła złudzeń. „Robot” pokonał Vincenzo Nibaliego o 2 minuty i 15 sekund, zostając trzecim kolarzem w historii, który w jednym sezonie wygrał Tour i Vueltę. Ale wartość tego drugiego miejsca podnosi coś jeszcze. A mianowicie, Nibali dojechał do Madrytu ze złamanym żebrem, której to kontuzji nabawił się w kraksie na przedostatnim etapie.

Uraz oraz to, że trasa mistrzostw świata w Bergen nie za bardzo odpowiadała jego charakterystyce sprawiło, że ustalił z Davide Cassanim, selekcjonerem reprezentacji Italii, że pominie tę imprezę. Stało się zatem jasne, że pożegnać sezon 2017 z przytupem postara się w Lombardii – monumencie, który już raz wygrał, i który dla każdego włoskiego kolarza jest tym samym, czym dla Flamanda Ronde van Vlaanderen.

Do ścigania wrócił 26 września startując w Giro della Toscana, a więc wyścigu, którego trasa biegnie po krainie, która nauczyła go kolarstwa. Ukończył go na czwartym miejscu w klasyfikacji generalnej, dając tym samym znak, że znajduje się na dobrej drodze do tego, aby podtrzymać wysoką dyspozycję z Vuelty do 7 października. Potem wystartował jeszcze w dwóch włoskich „jednodniówkach”. W jednej z nich, a dokładnie w Giro dell`Emillia, podarował zwycięstwo swojemu wiernemu pomocnikowi Giovanniemu Viscontiemu.

Michał Kwiatkowski zawsze powtarza, że karma wraca. Przekonał się o tym Vincenzo Nibali, który co do sztuki pozbierał opadłe liście, samotnie przekraczając linię mety w Como. Tym razem na zjazdach nie musiał odrabiać żadnych strat, a mógł jedynie powiększać przewagę nad rywalami. Jego atak przeprowadzony 17 kilometrów przed metą był perfekcyjny – przemyślany i dynamiczny. Zabójczy, ale jednocześnie wystarczający, by nie doświadczyć rozczarowującego uczucia odcięcia prądu.

Byłem dziś w lepszej kondycji niż dwa lata temu, lepiej znałem zjazd i miałem więcej pewności siebie. Zwycięstwo w monumencie znaczy więcej niż wygrany etap w wielkim tourze. Mówię to mimo że wygrałem w tym roku odcinek Giro ze Stelvio i w La Vuelcie w Andorze. Najtrudniejsze było dla mnie to, by utrzymać formę, którą dysponowałem we Vuelcie. Il Lombardia utrzymała mnie skoncentrowanym

– powiedział po Classica delle foglie morte Vincenzo Nibali.

„Rekin z Messyny” słabo mówi po angielsku, zatem ci, którzy nie znają włoskiego wiele tracą, bowiem przecież nawet najlepszy tłumacz nie przekaże tyle, co ojczysty język. Ja również go nie znam, więc zdaję sobie sprawę, że do poznania Vincenzo Nibaliego wciąż wiele mi brakuje. Nadrabiam, zapewne tak jak i Państwo, pasją do kolarstwa. Bo który sympatyk tej dyscypliny sportu nie poczuł przyjemnego ukłucia w sercu, gdy Nibali mknął po zwycięstwo przez bajkową Lombardię pomalowaną złotym, październikowym słońcem?

Post scriptum

Nie zapomniałam o tym, że Vincenzo Nibali zwyciężył w Tour of Croatia, ale jeśli zwycięstwo w Lombardii znaczy więcej niż etapowa wygrana w wielkim tourze, to czy muszę robić coś więcej niż tylko o tym wspomnieć?

Marta Wiśniewska

Poprzedni artykułNoworoczna rewia mody: kolarze prezentują nowe stroje
Następny artykułNajwiększy zimowy wyścig na trenażerach – Elite Race 2018 już od 8 stycznia!
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W kolarstwie szosowym urzeka ją estetyka tej dyscypliny stojąca w opozycji do cierpienia. Amatorsko jeździ na rowerze górskim i szosowym, przejeżdżając kilka tysięcy kilometrów rocznie.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments