Choć w ostatnich latach Tour de France nie jest „ulubionym” wyścigiem kibiców, co roku wszyscy wyczekują startu Wielkiej Pętli. Podobnie było w 2008 roku, kiedy to nikt nie był w stanie wskazać murowanego faworyta do zwycięstwa.
Po erze Lance’a Armstronga i przy braku Alberto Contadora na liście startowej, bardzo ciężko było wskazać zdecydowanie najsilniejszego zawodnika w stawce. Tym samym, brak zaproszenia dla Astany, zamieszanej rok wcześniej w wielką aferę dopingową, pozwolił kibicom obejrzeć jeden z ciekawszych wyścigów na francuskich szosach w XXI wieku.
Nie będzie przesadą jeśli powiemy, iż o zwycięstwo w Wielkiej Pętli w 2008 roku walczyli kolarze znani raczej ze swoich solidnych, lecz nie wybitnych umiejętności. Nie da się ukryć, że Carlos Sastre, Cadel Evans czy Frank Schleck nigdy (wówczas) nie byli wymieniani jako największe gwiazdy i faworyci do odniesienia triumfu w najbardziej rozpoznawalnym wyścigu świata.
Jak wszyscy doskonale pamiętamy, od samego początku wyścig układał się dość specyficznie. Poza samym początkiem ścigania, koszulka lidera przechodziła przez ręce zawodników nie branych pod uwagę w walce o zwycięstwo w całym wyścigu. Swoje pięć minut mieli m.in. dobrze znany polskim kibicom, później zawieszony za stosowanie dopingu, Stefan Sumacher, czy zwycięzca Tour de Pologne Kim Kirchen.
Na dobrą sprawę, sytuacja zaczęła się rozwijać dopiero od etapu nr 10 z Pau do Hautacam. Trasa odcinka do złudzenia przypominała tą, którą możemy pamiętać z sezonu 2014, kiedy Vincenzo Nibali pieczętował największy sukces w karierze. Połączenie podjazdów pod Col du Tourmalet i Hautacam dawało nadzieję na piękne widowisko. Ku naszej radości, kolarze nie zamierzali się oszczędzać, zupełnie przewracając klasyfikację generalną.
Pomijając świetny występ Leonardo Piepolego i Juana Jose Cobo (w końcu był to piękny dublet ekipy Scott – American Beef), nalezy wspomnieć o tym co działo się za ich plecami. Wszystkich zdecydowanie zaskoczył wyjatkowo świeży i chętny do walki Frank Schleck. Luksemburczyk, po nieco gorszym pierwszym tygodniu, udowodnił, że jest w fantastycznej formie i może sprawić sporą niespodziankę. Stosunkowo blisko starszego z doskonałych braci był jedynie Bernhard Kohl, który także wyskoczył wówczas jak Filip z konopii. Ponad minutową stratę zaliczyli wówczas Carlos Sastre, Cadel Evans, Christian Vande Velde, Denis Menchov i wciąż jadący w wyścigu Riccardo Ricco. Liderem został jednak Australijczyk, który od tej pory, jak się wydawało, był już na autostradzie do zwycięstwa. Warto także wpomnieć, że wówczas swój tradycyjny gorszy dzień zanotował Alejandro Valverde.
W odróżnieniu od nowoczesnej wersji Wielkiej Pętli, kolejny górski etap, kończący się w Prato Nevoso ponownie dał kibicom i specjalistom do myślenia. Tym razem, oprócz piekielnie mocnego w górach Kohla, znakomicie zaprezentował się Carlos Sastre. Lider ekipy CSC, bardzo niedoceniany, nie miał problemu z utrzymaniem koła Austriaka, zyskując kilkadziesiąt cennych sekund w klasyfikacji generalnej. Jednocześnie Frank Schlek ponownie przyjechał przed Cadelem Evansem, przejmując koszulkę lidera.
Przed najważniejszymi rozstrzygnięciami, sytuacja była bardzo otwarta. Aż sześciu kolarzy mieściło się zaledwie w 50 sekundach, co zapowiadało kapitalną rozgrywkę w końcowej fazie wyścigu.
Tym samym wszystko miało się rozstrzygnąć podczas ostatniego, piekielnie trudnego etapu do Alpe d’Huez. Nie bez znaczenia była jednak też czasówka, czekająca na kolarzy przedostatniego dnia rywalizacji.
Na dłużej należy się zatrzymać w samym sercu francuskich Alp. Etap z Embrun do L’Alpe d’Huez prowadził przez takie przełęcze jak Col du Galibier czy Col de la Croix de Fer. Tym samym była to jedna z najtrudniejszych możliwych przepraw. Legenda powstała jednak dopiero na ostatnim podjeździe. Tam, mimo posiadania lidera w swoim zespole, na atak zdecydował się Carlos Sastre. Doświadczony Hiszpan, jak się później okazało, był w kapitalnej formie i zdołał kompletnie zniszczyć rywali, wjeżdżając na metę ponad 2 minuty przed nimi i przejmując koszulkę lidera. Jakiejkolwiek walki nie podjęli nawet Bernhard Kohl i Cadel Evans, a Frank Schleck był niejako „uziemiony”.
Po ostatniej wizycie w górach stało się jasne, że walkę z liderem mogą podjąć jedynie solidniejsi czasowcy. Jedynym, który był jeszcze stosunkowo blisko Sastre był wspominany wielokrotnie Cadel Evans. Australijczyk w każdym wywiadzie zaznaczał, iż jeszcze się nie poddał i spróbuje wyrwać maillot jaune podczas 20. etapu. Jak się jednak okazało, na słowach się skończyło. Podczas jazdy na czas, lider ekipy Silence – Lotto zdołał odrobić jedynie 29 sekund, co nie pozwoliło na pozytywne zakończenie ścigania.
Tym samym, zwycięzcą w wojnie drugich noży okazał się Carlos Sastre – znakomity góral, który przez większą swojej kariery jedynie pretendował do światowej czołówki. Ostatecznie zwycięstwo Hiszpana nakłoniło do powrotu Lance’a Armstronga. Czy słusznie? O tym już niedługo.