fot. Sporza

Zimowa przerwa niesie ze sobą przejmującą ciszę w kolarskim światku. Jest to też najlepszy moment na odświeżanie wspomnień, które ukryły się w pamięci kibiców. Tym samym zaczynamy dziś nową serię, mającą na celu przypomnienie tego, co działo się na trasach kilka lat temu. 

Na sam początek wspomniany zostanie jeden z najbardziej niedocenionych specjalistów od wyścigów jednodniowych w XXI wieku. Wydawało się, że to właśnie on będzie następcą Petera Van Petegema. Niestety dla niego, przyszło mu jeździć w czasach wielkiej wojny Boonena i Cancellary, a mimo to, udało mu się dwukrotnie wygrać Ronde van Vlaanderen. Przed Państwem Stjin Devolder.

Bez wątpienia jego najlepszy okres w karierze przypada na lata 2008 – 2009, kiedy to udało mu się zgarnąć zwycięstwo w monumencie. Mimo to, nie udało mu się wyjść z cienia dwóch wielkich mistrzów, Tornado Toma i Spartakusa. Czy właśnie tak powinno być? Niekoniecznie.

Nie da się ukryć, że Devolder nie był równie wielką gwiazdą co wspomniana dwójka, Peter Sagan czy Rick van Looy. Co więcej, nawet dorobek Michała Kwiatkowskiego wygląda lepiej niż Belga. Mimo to, o jego osiągnięciach nie powinno się zapominać.

Przede wszystkim wrażenie może robić styl, w jakim Devolder odnosił swoje zwycięstwa. Wydaje się, że w obu przypadkach jego jazda była połączeniem ambicji i ryzyka z delikatnym „przeciwstawieniem się” (o ile tak można to nazwać) swojemu liderowi. W szególności widoczne było to w 2008 roku. Nasz dzisiejszy bohater, wówczas aktualny mistrz Belgii, miał za zadanie zabierać się we wcześniejsze akcje, nie tracąc przy tym zbyt wielu sił. Jak miał, tak zrobił. Los połączony z olbrzymią mocą przypowadził go jednak do Meerbeke 15 sekund przed wszystkimi. Była to wówczas jedna z największych niespodzianek w peletonie, lecz nie da się ukryć, że Devolder był po prostu najsilniejszy.

Rok później, kolarz Quickstep – Innergetic był już wymieniany w gronie faworytów. Nikt jednak nie miał wątpliwości, iż liderem jego zespołu będzie Tom Boonen i… tak też było. Na całe szczęście, także z kibicowskiego punktu widzenia, Devolder pojechał wyścig „po swojemu”. Tym razem na bardzo wczesne harce zdecydował się Tornado Tom, z którym do przodu wyskoczył nasz dzisiejszy bohater. Dzięki temu flandryjska piękność nabrała dodatkowych rumieńców. Później jednak sytuacja uległa gwałtownej zmianie, a na czele znalazł się inny z kolarzy Quickstepu – Sylvain Chavanel. Wydawało się wówczas, iż Boonen i Devolder nie odegrają już znaczącej roli. Wydawało się. Stijn po pewnym czasie samotnie przeskoczył do czołówki i wziął udział w kapitalnej rozgrywce w Geerardsbergen. Kto zaatakował „na solo”? Chyba nie trzeba mówić. Tym razem, drugi na mecie Heinrich Haussler stracił do Devoldera 59 sekund. Robi wrażenie, prawda?

Kolejne lata w wykonaniu Belga nie były już tak znakomite. Nie oznacza to jednak, że jego wielkie sukcesy nie powinny być wspominane. Tym bardziej szkoda, że ostatnie lata swojej kariery, dwukrotny zwycięzca Ronde van Vlaanderen spędza w zespole Verandas Willems, po utracie miejsca w ekipie Trek – Segafredo. Niewykluczone, że sezon 2018 będzie jego ostatnim. Wówczas na pewno ponownie przypomnimy o jego dokonaniach, bo przecież jest o czym.

Stijn Devolder, zapomniany, flamandzki książę.

Poprzedni artykułChris Froome: „Wciąż staję się lepszym kolarzem”
Następny artykułVoster Uniwheels Team domyka skład na 2018
Dziennikarz z wykształcenia i pasji. Oprócz kolarstwa kocha żużel, o którym pisze na portalu speedwaynews.pl. W wolnych chwilach bawi się w tłumacza, amatorsko jeździ i do późnych godzin nocnych gra półzawodowo w CS:GO.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments