Zacznę od tego, że można się przygotowywać i nastawiać, a później pojechać dużo poniżej oczekiwań. Jedno co wiedziałem od początku, niezależnie od „nogi” to to, że jak będzie padać mógłbym właściwie nie startować. Moje limity w deszczu są zdecydowanie większe od woli walki.
Dwieście kilometrów w deszczu i temperaturze trochę poniżej dziesięciu stopni. Dwukrotnie po kraksach na zjeździe goniłem główną grupę, drugi raz z pomocą Bodzia, aż do samego Ghisallo. „Wyciąłem” się jak nie powinienem a po Ghisallo był jeszcze Sormano i tam już „puściłem”.
Nie wiem tylko czy dlatego, że byłem zmęczony wcześniejszym pościgiem i nie było gdzie odpocząć czy dlatego, że miałem w głowie myśl o zjeździe, trudnym, na którym wiedziałem, że i tak polegnę… Nie wjechałem San Fermo, ale na rowerze spędziłem jednak siedem godzin.
Szkoda mi wyrzeczeń i pracy ostatnich dwóch miesięcy, ale tylko trochę, bo wiem, że byłem dobrze przygotowany. Jednocześnie ten start pokazuje, że nie zawsze musi być dobrze.
Trzeba przyznać, że gdy Gilbert jest w formie to ma taki „skok”, że trudno jest mu dorównać.
Ja dziś byłem jeszcze w Madrycie i od jutra już pełne wakacje. Niebawem też postaram się podsumować sezon.
Źródło: www.sylwesterszmyd.blogspot.com