fot. Materiały własne

O ile wyścigów rangi UCI w Polsce jest kilka, o tyle jest tylko jeden – pięcioetapowy – mający taką rangę, wyścig dla niepełnosprawnych. Hetman Tandem Cup & Paracycling Hetman Cup, rozgrywany co roku w Lublinie – a zakończona właśnie rywalizacja tandemów i handibike była już 27 edycja tego wyścigu.

XXVII Hetman Tandem Cup to wyścig tandemów i „handbików” o wieloletniej tradycji; i te lata doświadczeń sprawiają, że jest to jeden z najlepiej zorganizowanych wyścigów w Polsce. Mówię to nie tylko z perspektywy redaktora – mam prawo do oceny tego wyścigu też przez pryzmat jego uczestnika – jestem bowiem pilotem jednego z tandemów, biorących w tym wyścigu udział. Za całość odpowiada Hetman klub tandemów z Lublina, pod przywództwem Andrzeja Góźdźa. I by Was zaskoczyć, powiem, że Andrzej także jest osobą niewidomą.

Każdy szczegół dopięty na ostatni guzik, wszystko precyzyjnie rozplanowane i przygotowane, każdy element układanki doskonale wkomponowuje się w organizację na światowym poziomie – uwierzcie, brałem udział w niejednym wyścigu mastersów, który nie był nawet w części tak dobrze zorganizowany, jak Hetman Tandem Cup. Pięć etapów; dwa poza Lublinem (Dys I Garbów) trzy w obrębie miasta. Jedna jazda na czas, trzy etapy ze startu wspólnego i jedno techniczne kryterium. Są samochodu do przewozu tandemów i handbików, jest pełne wsparcie serwisowe.

Walka rozgrywa się nie tylko o puchar, nie tylko o punkty UCI. To w zasadzie jeden z trzech ostatnich startów, na których rozegra się być albo nie być w kontekście Paraigrzysk w Paryżu, kolejny start rangi Pucharu Świata na dniach, w Belgijskiej Ostendzie.

Pierwszy etap pod Lublinem, w miejscowości Dys. Stojąc na starcie, zapoznawszy się z profilem trasy zdołałem pomyśleć tylko „Łot is Dys” i już rozległ się strzał startera. I tu, już od samego startu, widać różnicę między trzema najlepszymi tandemami a resztą stawki. Załogi, składające się Marcina Białobłockiego i Karola Kopicza, Michała Podlaskiego i Piotra Kołodziejczuka, Tomka Bali i Marka Torli – bawią się z resztą stawki jak z młodzikami. Odjeżdżają już na pierwszym podjeździe, a my do mety walczymy już nie o pozycję, a o to, by stracić do nich jak najmniej. Ze środka peletonu realia wyglądają tak – że z Marcinem Białobłockim, Michałem Podlaskim widzimy się na starcie, potem idzie gazicho, i ponownie widzimy się z nimi po dwóch godzinach, już na mecie, gdzie oni są już przebrani i zrelaksowani po wysiłku. Dla nich walka idzie o udział w Igrzyskach; i szczerze im w tym względzie kibicuję. Pierwszy etap kończy się zwycięstwem załogi Marcin Białobłocki z Karolem Kopiczem; gdy my w tym czasie, w grupetto, na pełnym zapieku ud walczymy o przetrwanie. Dojeżdżamy do mety i my; ulga, oddech, i świadomość, że przed nami jeszcze cztery ciężkie etapy.

Zaczyna się etap w Garbowie; tuż za startem jest ostry podjazd, i już na nim, dosłownie 400 metrów za startem ostro atakuje Michał Podlaski. Gonić ich zaczyna „Biały” i Bala – odskakują nam błyskawicznie na kilkaset metrów, żaden z pozostałych tandemów nie może się z nimi równać. Robią swój wyścig; odjeżdżają w szalonym tempie, a my już na pierwszym podjeździe czujemy gorycz, wiedząc że dla nas wyścig jest bardziej o przetrwanie, niż o wynik. Jedziemy już na części zjazdowej – w Garbowie jest odcinek bardzo wymagający technicznie, co roku ktoś tam przegrywa z grawitacją, padając na asfalt. I chwilę później widzę coś, czego widzieć nikt nie chce – przed nami, na sekwencji zakrętów, upada Marcin Białobłocki z Karolem Kopiczem; Marcin jest opatrywany, Karol jest w karetce – jeszcze wtedy nie wiedziałem, co z nimi, ale jasne się stało, że wyścigu nie ukończą. Wieczorem potwierdzenie – mocno poobijani, ale nie połamani – dla nich wyścig się skończył, etap wygrał Michał Podlaski z Piotrem Kołodziejczukiem. Kraksa naszego najlepszego tandemu pozostawia we mnie wątpliwość, co do wyników startu pucharowego w Ostendzie…

Kolejny dzień to prawdziwa wisienka na torcie – dwa etapy jednego dnia (czasówka i start wspólny). Przed południem techniczna i wietrzna trasa – 21 km pokonywane na pętlach; trasa wymagająca, i cicho łudziłem się możliwością odrobienia jednej, dwóch pozycji bo na czas bardzo lubię jeździć. Ten plan nam nie wyszedł – ale i pozycji naszej nie straciliśmy. Czasówka kończy się zwycięstwem Michała Podlaskiego. Odsapnąć, zjeść coś, przebrać się – i po południu etap ze startu wspólnego, także na pętlach.

Na starcie stajemy już mocno zmęczeni. A wiedzieć musicie, że tandem prowadzi się inaczej, niż solówkę; wymaga zaangażowania większej siły fizycznej, niż jazda solo. Dokuczają już mięśnie karku i przedramion. Startujemy – i ponownie dosyć szybko przychodzi akcja Podlaskiego; rozrywa skutecznie grupę, pędzą jak po swoje, za nim Bala i Torla; reszta tandemów rozsypuje się, i w niewielkich grupach jedziemy – a będąc realistami patrzymy, kiedy przyjdzie pierwszy dubel. Trasa fajna, szybka – bardzo mały podjazd i część pętli ze sprzyjającym wiatrem. Michał Podlaski i Piotr Kołodziejczuk potwierdzają swoją wysoką formę. Oni też jadą do Ostendy.

Do hotelu docieramy umordowani, ze świadomością że czeka nas jeszcze jeden etap w centrum Lublina – techniczne kryterium wokół placu teatralnego. Sześć zakrętów na pętli półtorakilometrowej, jedna mała hopka, ale pokonywana przy przeciwnym wietrze – etap bardzo widowiskowy, ale i wymagający dużej techniki. Grupa startuje, i od samego startu do pierwszego zakrętu idzie niesamowity gaz; wyraźnie widać, że mocne tandemy chcą uczynić wyścig możliwie najtrudniejszym – po chwili na czele jedzie już sam Michał Podlaski z Piotrem Kołodziejczukiem. Wiem o tym, bo dublują nas na 14 okrążeniu. Łącznie – mamy do pokonania 30 kółek. Pędzimy ile sił, ale wystarcza to „tylko” na dwa duble, włożone nam przez Podlaskiego…

Kończymy wyścig umordowani, ale zadowoleni. My swoje miejsce w szeregu znamy. Marzeń o podium mieć nie możemy – bo z tak mocnymi tandemami zwyczajnie szans najmniejszych nie mamy.

Rozdanie nagród. Zdjęcia. Wywiady. Podium. Wyścig kończy się zwycięstwem w generalce Michała Podlaskiego i Piotra Kołodziejczuka.

Koniec. Fantastycznie zorganizowana edycja przechodzi do historii. Chcę tam wracać. Bo to dobre ściganie jest.

Poprzedni artykułGiro d’Italia 2024: Martínez, Thomas, Tiberi i O’Connor podsumowują 2. etap
Następny artykułGiro d’Italia 2024: Tim Merlier najlepszy na finiszu, Aniołkowski w dziesiątce
"Master of disaster" Z wykształcenia operator saturatora; brak możliwości pracy w wyuczonym zawodzie rekompensuję jeżdżąc rowerem i amatorsko się ścigając, bardzo lubię też o tym pisać. Rytm tygodnia, miesiąca i roku wyznacza mi rower. Lubię się ścigać, i gdy jakiś wyścig mi nie wyjdzie, to wśród kolegów-kolarzy mówię, że jestem redaktorem sportowym, a gdy jakiś tekst mi nie wyjdzie, wśród redaktorów mówię, że jestem kolarzem-amatorem. I tylko do teraz nie rozgryzłem, czy bardziej lubię się ścigać, czy też pisać o tym, dlatego nadal zamierzam czynić i jedno i drugie, póki starczy sił.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments