fot. Sprint Cycling/Tour of the Alps

Juan Pedro Lopez to, przynajmniej pod względem preferowanej temperatury, typowy Hiszpan. Nie przeszkodziło mu to jednak w odniesieniu swojego pierwszego zawodowego triumfu właśnie w strugach deszczu.

Schwaz to niewielka miejscowość, w której można znaleźć m.in. kopalnię srebra i… liczne biało-czerwone flagi, które symbolizują nie sympatię, jaką mieliby się w tym miejscu cieszyć nasi rodacy, ale jego przynależność do Tyrolu, którego barwy są takie same, jak te widoczne na naszej narodowej fladze.

Nie srebro i nie potencjalne powiązania tego regionu z naszym krajem krążyły jednak w głowach kolarzy, gdy ustawiali się na starcie wyścigu, a przeszywający chłód. Znamienny był obrazek Antona Palzera, który stojąc na starcie wykonywał liczne krążenia ramionami po to, by choć trochę zmniejszyć towarzyszące mu uczucie zimna. Skoro pogoda doskwierała czterokrotnemu medaliście mistrzostw świata w skialpinizmie, to co powiedzieć o pochodzącym z gorącej Andaluzji Juanie Pedro Lopezie? Hiszpan sam przyznaje:

– Ja nawet nie trenuję gdy pada deszcz, choć szczerze mówiąc nie jest to szczególnie uciążliwe, bo w miejscu, gdzie mieszkam, pada może dwa razy do roku. Gdy się to jednak zdarza, budzę się rano, otwieram okno i myślę sobie: “O nie! To będzie naprawdę zły dzień!”

Teraz nie było innego wyjścia. Trzeba było jechać, tym bardziej, że strata w klasyfikacji generalnej wcale nie była duża – wynosiła zaledwie 13 sekund. Hiszpan zatem, nie niepokojony przez dziennikarzy, skupionych na innych zawodnikach, minął mixed zonę, stanął na starcie, a potem zaczął robić wszystko, co w jego mocy by… nie, nie by zachować jak najwięcej sił na końcówkę, a by po prostu przetrwać:

– Przede wszystkim myślałem o tym, żeby jak najwięcej się ruszać. Wyszedłem z założenia, że naprawdę nie warto pozostawać w peletonie i pozwolić się pchać sile grupy –  zamarzłbym wtedy na śmierć. Dlatego na zjeździe starałem się izolować od pozostałych, tak żeby mieć możliwość ciągłego pedałowania. Na szczęście gdy zaczęły się podjazdy, problem nieco się zmniejszył – nie dlatego, że nagle się rozpogodziło – po prostu nasz organizm rozgrzewał się sam dzięki wysiłkowi

– tłumaczył później.

To, co działo się później, nie było owocem bardzo przemyślanej taktyki, ustalonej jeszcze w busie – Prawdę mówiąc,  skupiałem się tam tylko o tym, żeby ciepło się ubrać, posmarować kremem rozgrzewającym. “O reszcie pomyśli się później” – z takiego wychodziłem założenia. – opowiadał. Ostatecznie jednak taktyka będąca efektem reakcji na wydarzenia sprawdziła się – Hiszpan doskonale wiedział kiedy zareagować, a kiedy odpuścić:

– Gdy zaatakował Bardet, zignorowałem go. Jego atak nie wyglądał na bardzo groźny. Po prostu skoczył, a później utrzymywał niewielką przewagę nad grupą. Z Pellizzarim było inaczej – jego atak zapowiadał się poważnie, więc zastanowiłem się, co robić. Ostatecznie zauważyłem, że czuję się dobrze, więc za nim skoczyłem. Tak bardzo się cieszę, że w końcu wygrałem

– przyznawał ze łzami w oczach w sali konferencyjnej.

A skąd te łzy? Otóż dla niego, podobnie jak dwa dni wcześniej Fossa, zwycięstwo to było pierwszym w karierze. Wcześniej, nawet podczas bardzo udanego Giro d’Italia, które zakończył na 10. miejscu, a wcześniej przez 10 dni jeździł w Maglia Rosa, ani razu nie podniósł ręki w geście triumfu. Teraz w końcu się go doczekał. 

To zwycięstwo dużo zmienia i daje mu naprawdę wiele. Olbrzymią satysfakcję, którą było widać w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu. Koszulkę lidera – z dużą, 30-sekundową przewagą nad drugim Tobiasem Fossem. Przede wszystkim jednak olbrzymią pewność siebie. Na tyle dużą, że choć przez całą konferencję posługiwał się wyłącznie językiem hiszpańskim, to opuszczając budynek rzucił, nie najgorszym angielskim: “see you there tomorrow”, mając na myśli właśnie salę konferencyjną, w której codziennie przepytuje się wyłącznie zwycięzcę etapowego i lidera wyścigu. Niektóre rzeczy jednak pozostaną niezmienne

– Nie sądzę, aby moja niechęć do zimna kiedykolwiek się zmieniła. W takich wypadkach najlepiej zostać w domu,. To pogoda do spania, a nie do jazdy na rowerze! 

Poprzedni artykułKatarzyna Niewiadoma: „Mam nadzieję, że ten triumf zainspiruje ludzi do nieustannej wiary”
Następny artykułStephen Williams: „Co za dzień, co za dzień!”
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze
Inline Feedbacks
View all comments
Alek
Alek

„Koszulkę lidera – z dużą, 30-minutową przewagą nad drugim Tobiasem Fossem.”

Nawet w deszczu ciężko będzie mu stracić taką przewagę 😀 że też jeszcze ktokolwiek poza nim się zmieścił w limicie!

kriub
kriub

o to tak robi jak ja brawo