fot. Trek Segafredo

Szczęście jednego jest czasem nieszczęściem drugiego. Mads Pedersen miał dziś swoją chwilę chwały, a Simon Clarke i Alessandro De Marchi przeżyli wielkie rozczarowanie.

W końcu jeszcze na kilometr przed metą Włoch i Australijczyk mieli około 10-sekundową przewagę nad rywalami. Dla dwóch 36-latków, którzy w zeszłym sezonie jeździli razem dla Israel-Premier Tech, była to szansa na kolejny wielki sukces. Łącznie mają 5 zwycięstw etapowych w Vuelta a Espana (De Marchi trzy, a Clarke dwa), natomiast Australijczyk w zeszłym roku wygrał etap Tour de France. Gdyby teraz znów wygrał – dziś miałby ustrzelonego wielkiego szlema. Niestety dla niego, dwójka została dogoniona na 200 metrów przed metą.

Różne podejścia na finiszu

– Nieprzyjemne uczucie. Wolałbym być doścignięty na powiedzmy 10 kilometrów przed metą. Nie zawsze można wygrywać, ale jeśli nie spróbujesz, nie zwyciężysz. Zawsze w końcu pojawia się ten moment, w którym wiesz, że po prostu musisz zejść ze zmiany. Nie możesz ciągnąć do 10 metra przed metą. Zabrakło nam 10-15 sekund, żeby dojechać do mety

– mówił zaraz po etapie Clarke, w którym buzowały emocje – po wypowiedzeniu ostatniego zdania z jego oczu poleciały łzy.

Zdecydowanie więcej spokoju wykazywał De Marchi. To właśnie Włoch był tym, który skończył pracować jako pierwszy. Swoją ostatnią zmianę dał bowiem już 1,3 kilometra przed metą – Chciałem wygrać, więc postanowiłem pomęczyć trochę Clarke’a – jest szybszy ode mnie. To co się stało jest przykre, ale nie przejmuję się tym zbytnio. Nigdy tego nie robię – tłumaczył po etapie, cytowany przez Wielerflits.

Jego taktykę może tłumaczyć też fakt, że w peletonie zawodnik Jayco-Alula miał jeszcze Michaela Matthewsa, który podczas tegorocznego Giro pokazywał już, że potrafi zafiniszować z grupy. Nic dziwnego, że po etapie między zawodnikami nie doszło do żadnych niesnasek i krótko po przekroczeniu kreski padli sobie w ramiona.

Jak nie Clarke to Pedersen

Patrząc na zrozpaczonego Australijczyka, nietrudno o współczucie. To poczuł nawet zwycięzca etapowy – Mads Pedersen – Czuję się trochę winny – mówił zaraz po przekroczeniu mety. To poczucie winy zajmowało jednak w jego głowie zdecydowanie mniej miejsca niż inne, zdecydowanie bardziej pozytywne uczucia.

Oczywiście jestem bardzo szczęśliwy. Bardzo fajnie, że w końcu udało nam się sięgnąć po zwycięstwo – w końcu właśnie po to tu przyjechaliśmy. To był bardzo trudny etap i cieszę się, że mogę odwdzięczyć się zespołowi

– mówił.

Jego radość może potęgować fakt, że wygrywając sięgnął po etapowy wielki szlem. I to nie karierowy – jak miałoby to miejsce w przypadku zwycięstwa Simona Clarke’a, a niekalendarzowy. Duńczyk wygrywał bowiem etapy kolejno Tour de France, Vuelta a Espana i Giro d’Italia – trzech wielkich tourów pod rząd. Niewykluczone że to właśnie teraz było mu najtrudniej. Nawet mimo tego, że ostatecznie rywali pokonał o długość roweru.

Na ostatnich kilometrach mieliśmy bardzo mały margines błędu. Musieliśmy wykorzystać wszystkich naszych kolarzy, by dopaść uciekinierów. Zresztą nie tylko my, ale generalnie, wszystkie zespoły. Sam planowałem wykonać długi finisz, ale gdy zrobił to Gaviria, postanowiłem wykorzystać fakt, że mam za kim podążać

– zakończył kolarz, któremu na trasie tegorocznego Giro d’Italia pozostało jeszcze kilka szans na udane finisze – kolejna w najbliższą sobotę.

Poprzedni artykułGiro d’Italia 2023: Mads Pedersen z wielkim szlemem wielkich tourów
Następny artykułKolarze Jumbo-Visma wracają po kontuzjach
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments