fot. Kasia Stanisławska (kasia i aparat)

Trwa tzw. off-season, a więc jest czas na odrobinę rowerowej refleksji. W związku z tym zapraszamy do przeczytania rozmowy z dr. Piotrem Kubkowskim z Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, który opowiedział nam, czym był rower w XIX wieku i czym jest teraz. Dlaczego jazda na rowerze powodowała wstyd, a teraz jest czymś całkowicie niebudzącym emocji. Jednym słowem – zastanówmy się nad czymś, nad czym z pozoru nie ma sensu się zastanawiać. 

Pozwolę sobie rozpocząć naszą rozmową od banalnego pytania – co daje ludziom jazda na rowerze? 

Rower daje znam zmysłowe zanurzenie w otaczającej nas rzeczywistości. Podczas jazdy na rowerze bardzo mocno angażujemy wzrok, ale także słuch. Rowerzyści szybciej orientują się, że coś nadjeżdża albo nadchodzi. Zanurzamy się również w dźwiękach – szumiącym w uszach wietrze, hałasie ruchu ulicznego, śpiewie ptaków itd. Ostatnio prof. Szymon Malinowski, fizyk aktywnie działający na rzecz walki z globalnym ociepleniem, zwrócił uwagę na to, że ten, kto dojeżdża na przykład do pracy na rowerze, to zawsze wie, z jakiego kierunku wieje wiatr. Ponadto rower daje poczucie wolności i to jest coś, co jako historyk badający początki cyklizmu i praktyk rowerowych uważam za bardzo istotne. Wystarczy podać przykład kobiet, które dzięki rowerowi mogły udać się dokądś samodzielnie, oderwać się chociaż na chwilę od osób, na których towarzystwo było skazane. Podstawowa konstrukcja roweru jest przewidziana dla jednej osoby, co determinuje samotniczy charakter jazdy na rowerze. W rezultacie rower jest dla nas narzędziem do pewnego rodzaju ucieczki. Spotkałem kiedyś aktywistkę z Niemiec, która opiekowała się imigrantkami z Syrii i uczyła ich jazdy na rowerze. To było bardzo ciekawe, bo dla kobiet, które przybyły do kraju europejskiego z zupełnie innego kręgu kulturowego, rower stał się narzędziem samodzielności, którego wcześniej nie znały. Był dla nich niczym wehikuł, który wprowadzał ich w styl życia niezależnych Europejek. 

Zatrzymajmy się na chwilę przy temacie emancypacji. Czy rower odegrał rolę w wyzwoleniu i przyznaniu praw jeszcze innych grup społecznych oprócz kobiet? 

Zanim odpowiem na to pytanie, to chciałbym raz jeszcze podkreślić, że rower był niebagatelnym narzędziem w procesie emancypacji kobiet. Kobiece ruchy istniejące na przełomie XIX i XX wieku bardzo świadomie wykorzystywały rower jako manifest swojej nowej, samodzielnej pozycji. Były to kobiety, które walczyły o prawo do edukacji, praw wyborczych czy te, które walczyły z alkoholizmem swoich mężów, który wiązał się ze stosowaniem przemocy wobec nich. W źródłach można znaleźć wiele świadectw feministek francuskich, niemieckich czy polskich, które za pomocą roweru znajdują sobie nową pozycję społeczną. Spośród Polek warto wymienić Marię Curie-Skłodowską, która była cyklistką, promowała jazdę na rowerze i chętnie się z nim fotografowała. Jednak wracając do pani pytania, to rzeczywiście nie tylko kobiety traktowały rower jako narzędzie emancypacji. Chociaż źródła chociażby z końca XIX wieku pokazują pewne sprzeczności w tej kwestii. Z jednej strony ludzie z warstw uprzywilejowanych domagali się, aby rowery były dostępne dla chłopów, robotników, generalnie przedstawicieli niższych, uboższych warstw społecznych, a z drugiej strony część aktywistów rowerowych broniła swojej uprzywilejowanej pozycji i elitarności roweru, który był taki trochę dandysowski, ekstrawagancki. Chcieli, aby pozostał domeną arystokracji czy mieszczaństwa. Tak czy siak postulat przeznaczenia roweru jako środka komunikacji dla robotników był podnoszony. Ten pomysł szybko zaczął się realizować w przemysłowej części Wielkiej Brytanii – takich miastach jak Birmingham czy Coventry. Zresztą w tamtejszych fabrykach wymyślano wówczas wszelkie nowe rozwiązania techniczne w rowerach, jak hamulce, przerzutki czy wolnobiegi. Zjawisko to było coraz bardziej zauważalne również w Europie kontynentalnej, a w Polsce nabrało rozpędu w XX wieku. Robotnicy byli dosyć chętnie przyjmowani do towarzystw cyklistów czy klubów rowerowych, bo ze względu na swoją fizyczność mogli osiągać lepsze wyniki sportowe. Te powstające grupy zrzeszające ludzi jeżdżących na rowerze miały z jednej strony charakter turystyczny, rekreacyjny, ale często także częścią ich działalności była rywalizacja sportowa. Było tak również w Polsce – najpierw przez długi czas w Łodzi, a potem w Warszawie.  

Czy spowodowało to większe zapotrzebowanie na rowery? Wzrosła ich produkcja? 

W Polsce większe zapotrzebowanie na rowery pojawiło się w XX-leciu międzywojennym. Wówczas trzeba było sprawić, aby rower był bardziej dostępny dla chłopów czy robotników, tudzież chłopek i robotnic. Zauważalne stało się to, że różnego rodzaju stowarzyszenia, partie chłopskie czy robotnicze zaczęły zamawiać wręcz tysiące rowerów dla swoich członków. Łukasz Kubacki, który przygotowuje doktorat o rowerach w dwudziestoleciu międzywojennym, mówił mi ostatnio o potężnym zamówieniu złożonym pod koniec lat 30. XX wieku na rowery Gromada, właśnie dla chłopów. To były proste, tanie rowery rodzimej produkcji i dostępne finansowo dla tej grupy społecznej. Robotnicy mogli odłożyć pieniądze z dniówek robotniczych i bez problemu nabyć taki rower. 

Z historii polskiego sportu wiemy, że na samym początku aktywności fizyczne były postrzegane negatywnie – wyśmiewano je i nie traktowano ich poważnie. Zresztą podobnie było z zawodem dziennikarza sportowego czy obecnością tematyki sportowej w prasie. W swojej książce pisze pan o tym, że to samo dotyczy pierwszych cyklistów, którzy napotykali na różnego rodzaju problemy. Skąd się to brało? 

To jest bardzo dobre pytanie, ale trudno na nie krótko odpowiedzieć. Należałoby sięgnąć do rzeczy, które trudno się bada z perspektywy historycznej. Chodzi o trendy, różnego rodzaju mody na to, co wypada i czego nie wypada. Na pewno wiek XIX jest stuleciem, w którym mocno zwracało się uwagę na elegancki, modny i adekwatny do danej klasy społecznej ubiór. Ludzie ubierali się do siebie podobnie, ale detale nie umykały uważnym obserwatorom i byli oni oceniani przez pryzmat tego, jak się ubierali, a także, jak spędzali wolny czas. Pod koniec XIX wieku powstał swego rodzaju katalog rozrywek, którym wypadało się poddawać w kręgach ludzi dobrze urodzonych. Były to między innymi: jazda konna, polowania czy gimnastyka w zamkniętych strukturach (tzn. trzeba było przyjść do odpowiedniego pomieszczenia, tam się przebrać, poćwiczyć i wyjść już “normalnie” ubranym). Rower wymagał przebrania się wcześniej i niejako wystąpienia w tym teatrze życia codziennego. Dowodzi temu fakt, że w jednym z pierwszych polskich wyścigów kolarskich Warszawa-Kielce-Warszawa (1896 r.) tylko niektórzy zawodnicy zdecydowali się wystąpić pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem – większość posługiwała się pseudonimami. Mieliśmy więc do czynienia z sytuacją, że z jednej strony sport rowerowy ich pociągał, ale z drugiej strony mieli opory przed tym, żeby się z tym ujawnić. Wczesny sport nie miał takiego statusu jak dzisiaj. Był częścią tzw. miasta atrakcji, czyli ogródków piwnych, teatrzyków, cyrków. Przestał być postrzegany jako wygłup dopiero w XX-leciu międzywojennym. 

Wspomniał pan o wyścigu Warszawa-Kielce-Warszawa. Dotarł pan do jakichś relacji prasowych z tego wydarzenia? Czy w ogóle wtedy dziennikarze byli zainteresowani pisaniem artykułów o tego typu wydarzeniach? 

Tak, to jest bardzo ciekawe, bo ten wyścig, który miał charakter takich nieformalnych mistrzostw Polski, odbywał się mniej więcej w tym samym czasie, co rodzące się belgijskie czy francuskie wyścigi jednodniowe, które dziś noszą miano klasyków. Moglibyśmy sobie wyobrazić taką alternatywną historię, w której ten wyścig trwałby do dzisiaj i także byłby określany mianem jednego z najbardziej prestiżowych wyścigów jednodniowych na świecie. Znalazłem jego opis – bardzo nowoczesny, świetnie przygotowany pod względem dziennikarskim. Oczywiście nie było wtedy dziennikarzy poruszających się razem z wyścigiem, ale byli rozstawieni trasie, pracowali w skoordynowany sposób, zapisywali kolejność, w jakiej jechali kolarze, kraksy itd. Ponadto opisywali to, co działo się poza szosą, czyli gdzie zawodnicy byli leczeni, jak się regenerowali, gdzie naprawiali rowery. Są również zdjęcia ze startu i mety. Być może ze współczesnego punktu widzenia ta relacja jest trochę nieporadna, ale z drugiej strony do współczesnych sposobów relacjonowania kolarskich wyścigów nie brakuje jej aż tak wiele. Ukazała się w periodyku “Cyklista”. Zresztą oprócz samego artykułu o przebiegu wyścigu ukazał się specjalny numer, który był w całości poświęcony temu wydarzeniu. Moim zdaniem była to bardzo nowoczesna jak na tamte czasy forma. Urzeka dokładność tamtejszych dziennikarzy, którzy nie dysponowali przecież nawet telefonem komórkowym, a co dopiero komunikatorami typu Messenger, które tak bardzo ułatwiają nam umawianie się czy jakąkolwiek inną wymianę informacji.  

Jak różniło się postrzeganie jazdy na rowerze na przełomie XIX i XX wieku w stosunku do tego, jak wygląda to współcześnie?

Trzeba uświadomić sobie bardzo wiele rzeczy. Dzisiaj jazda na rowerze jest czymś bardzo neutralnym – nie wywołuje ani wyjątkowo negatywnych, ani także ekstremalnie pozytywnych emocji. Mamy chociażby posłów, którzy fotografują się z rowerem, na którym dojeżdżają do Sejmu. W Belgii, Holandii czy Danii nawet politycy piastujący najważniejsze funkcje w państwie wykorzystują rower jako środek transportu. To się w ostatnim czasie bardzo zmieniło. Kiedyś jazda na rowerze powodowała wstyd, a teraz jest wręcz wskazana, modna. Poza tym trzeba pamiętać, że dawniej ludzie uczyli się jeździć na rowerze dopiero jako dorośli, a dzisiaj niemal każde dziecko potrafi poruszać się na rowerze. Inne było także odczuwanie prędkości. Dzisiaj jadąc na rowerze wydaje się nam, że poruszamy się wolno, bo znamy o wiele wyższe prędkości, chociażby z jazdy samochodem, pociągiem, nie wspominając już o samolocie. Natomiast ludzie żyjący w XIX wieku czy na początku XX wieku nie poruszali się tymi środkami transportu i prędkość, jaką osiągali na rowerze była najwyższą, jakiej doświadczali. W związku z tym percepcja otoczenia była była dla nich czymś niezwykłym. Pisano o gorączce cyklizmu, niektórzy sprawozdawali, że po zejściu z roweru kręciło im się w głowie, byli w stanie oszołomienia. Na zakończenie przypomnijmy, że dzisiaj siadając na siodełku nie ma się poczucia przynależności ani do elity, ani także do warstw mniej uprzywilejowanych. Tak nie było w XIX, XX wieku, a nawet w PRL-u. Jeszcze na początku lat dwutysięcznych niektórym samorządowcom zdarzało się mówić, że nie będą odśnieżać dróg rowerowych w miastach, bo rowerem to się jeździ na wsi. 

Rozmawiała Marta Wiśniewska

Dr Piotr Kubkowski – kulturoznawca i historyk kultury, specjalizuje się w okresie przełomu XIX i XX w. Zajmuje się kulturową historią krajoznawstwa i podróży, sportu i ciała, kulturą miejską. Na podstawie jego pracy doktorskiej powstała książka pt. „Sprężyści. Kulturowa historia warszawskich cyklistów na przełomie XIX i XX wieku”.

 

Poprzedni artykułValentin Madouas: „Flandrię stawiam wyżej niż etap Tour de France”
Następny artykułMatej Mohorič: „Tom Pidcock jest lepszym zjazdowcem ode mnie”
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W kolarstwie szosowym urzeka ją estetyka tej dyscypliny stojąca w opozycji do cierpienia. Amatorsko jeździ na rowerze górskim i szosowym, przejeżdżając kilka tysięcy kilometrów rocznie.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments